Kolejne założenie ogrodowe, które zniosła z powierzchni ziemi pożoga wojen napoleońskich, to ogród zwany z niemiecka “Irrgarten”, czyli “Błędnik” lub “Krzyżowniki”. Takimi nazwami określany był wielki labirynt ogrodowy, który powstał zapewne jeszcze w XVII wieku, gdyż labirynty należały do najbardziej popularnych elementów wystroju barokowych ogrodów w Europie. Labirynty żywopłotowe są alegoryczną formą rozwoju duchowego człowieka, kolejną generacją symbolu, który pojawił się w ikonografii człowieka pierwotnego, potem w kamiennych budowlach megalitycznych północnej Europy (Skandynawii, Pribałtyki, Bretanii) datowanych na ok. 2000 lat p. n. e., królewskim pałacu na minojskiej Krecie, następnie w mozaice posadzek katedr gotyckich i średniowiecznych dziedzińców klasztornych. Wędrówka przez zawikłany system korytarzy i przejść błędnych, oraz właściwych, prowadziła zawsze do radosnego rozwiązania, które było symbolicznym duchowym oświeceniem, dostąpieniem mądrości, lub rozwiązaniem zagadki życia. W labiryntach ogrodowych wędrowało się zazwyczaj ku zmysłowej uciesze w chińskim pawilonie, kontemplacji piękna tryskającej fontanny, lub dumaniu o życiu i przemijaniu u pnia centralnego drzewa. Zielone ściany labiryntów tworzyły przeważnie starannie przystrzyżone krzewy bukszpanowe, lub tuje. Wysokość żywopłotowych tuneli wahała się od kilkudziesięciu centymetrów do kilku metrów. Parametry gdańskiego labiryntu położonego przy Bramie Oliwskiej nie są znane, a miejska teraźniejszość nie rokuje odtworzenia…
Wiemy, że odnowił go i udostępnił do użytku publicznego komendant twierdzy Gdańsk, von Sinclar, w 1718 roku. Miejsce cieszyło się wielką popularnością wśród Gdańszczan, którzy “bez nici lub innej pomocy mogli tam błądzić ze dwie godziny”. Zniszczony całkowicie podczas oblężenia Gdańska w 1807 roku, przekształcony został w plac defilad. W tym samym czasie padła pod toporami francuskich wojsk oblężniczych trzecia część Wielkiej Alei, czterorzędowego, największego w Europie szpaleru lip holenderskich, testamentowy dar dla Miasta burmistrza Daniela Gralatha z roku 1772. Zaś na klepisku, żałosnej pozostałości po dawnym labiryncie, odprawiał wielką rewię wojskową w 1810 roku książę Józef Poniatowski dla uczczenia urodzin Cesarza Francuzów i złudnej nadziei Polaków. W czasach późniejszych próbowano odtworzyć na dawnym miejscu ogród, lecz bez większego efektu, gdyż podmokły i zdewastowany teren nie był łaskawy dla roślinności, nawet mało wymagającej trawy. Kres miejscu położyła budowa linii kolejowej do Słupska w 1872 roku. Współczesne nazwy ulic Śródmieścia: Okopowa, Wały Jagiellońskie, Podwale Grodzkie, świadczą o dawniejszej, obronnej funkcji tych miejsc. Czy niwelacja wałów obronnych i puszczenie linii kolejowej przez centrum Gdańska było trafnym rozwiązaniem urbanistycznym - można się spierać. Odpowiedź może zasugerować nazwa wiaduktu kolejowego zlokalizowanego na terenie dawnego labiryntu, a brzmiąca “Błędnik”. Czyżby był to “nomen omen”?
Poszukując enklaw arkadyjskiego piękna czuję się “słusznie i zbawiennie” kiedy opuszczam obszar współczesnej, miejskiej smrodliwej i hałaśliwej industrii i wkraczam na teren istniejących parków, lub ich zmarniałych resztek. Tak dzieje się właśnie, kiedy odwiedzam Park Oruński. Nie spotykam tu niestety dawnej świetności, ani przedwojennej urody miejsca, lecz to, co pozostało nosi znamiona dużej urody, a i pewną dbałość o rewitalizację parku też się dostrzega. Ongiś barokowy, patrycjuszowski park rozpościerał się na znacznym, bo 11-to hektarowym, okolonym wzgórzami terenie. Wielki ogród doprowadzony do rozkwitu przez właściciela posiadłości burmistrza Jana Czirenberga w połowie XVII wieku zawierał liczne stawy, strumienie, kaskady, labirynty, egzotyczne drzewa i krzewy, w tym pnącza winnej latorośli, oraz ptaszarnię, a w niej: pawie, łabędzie, dropie i żurawie. Od 1780 roku rezydencja staje się własnością burmistrza Johana Reygera, który zmienia topografię ogrodu, dodaje swobodnie zaaranżowaną część “angielską”, wznosi punkty widokowe i ogród botaniczny. W nim to właśnie jego kuzyn, gdański przyrodnik Johan Gotfryd Reyger hodował z powodzeniem egzotyczne ananasy, pomarańcze i kawę. Podanie głosi, iż w oruńskim dworze rezydował podczas oblężenia Gdańska w 1807 roku sam Napoleon Bonaparte, lecz to właśnie wojny napoleońskie przyniosły zagładę parku. Nigdy już nie powrócił do dawnej okazałości, lecz bezmyślna działalność dewastatorska i zaniechanie konserwacji założenia parkowego w czasach PRL doprowadziły obiekt do upadku urody i funkcji. W roku 1917 ostatnia właścicielka posiadłości, Emilia Hoene, ofiarowała ją miastu i park był do 1945 roku wielce popularnym terenem spacerowym gdańszczan. Są zachowane plany parku z lat 20-tych XX wieku, na podstawie których, przy dobrej woli władz lokalnych, można przeprowadzić jego skuteczną renowację. Oby nie była to tylko czcza teoria. Na razie to, co dzieje się na terenie parku, jest dowodem pewną dbałość magistratu o to miejsce. Stanął tu także w 2010 roku (współczesna redakcja) pomnik Tatarskiego Kawalerzysty RP, staraniem Gdańskiej Gminy Tatarskiej, a upamiętniający dowódcę ostatniego polskiego oddziału jazdy tatarskiej, Gdańsczanina Pana Aleksandra Jeljaszewicza. Ale odczuwa się też efekty bezmyślnego wandalizmu, nieodpowiedzialnej ingerencji w teren, kiedy w 1980 roku przez środek parku, 8 metrów pod ziemią przeprowadzono kolektor ściekowy dla dzielnicy Gdańsk Południe, co obniżyło poziom wód gruntowych i większego stawu, zatem przyczynia się do obumierania drzewostanu parku, co urąga elementarnej dbałości o zabytkowy obiekt. Ale od 2009 roku jest ambitny plan rewitalizacji parku do kształtu założenia z XIX wieku, a przy mądrej inicjatywie gospodarskiej znalazłoby się wielu sponsorów gotowych odrestaurować Park Oruński do dawnej świetności...
Diametralnie lepszy los, powiedzieć można przedłużenie dawnej świetności, spotyka Park Oliwski, dawny ogród rezydencyjny opatów cysterskich w Oliwie. Pierwotne założenie ogrodowe powstało w latach 1754-56 z polecenia opata Jacka Rybińskiego, który goszcząc wielu możnych tego świat w starej rezydencji, zapragnął podnieść prestiż swego urzędu. Sprowadził więc europejskiej rangi poczdamskiego architekta ogrodów, Salzmana i polecił mu powołanie do życia nowej, okazalszej rezydencji. Osią główną rokokowego ogrodu, stylistycznie angielsko-chińskiego, był pałac, parter kwiatowy ujęty szpalerami krzewów i zakończony sadzawką. Zaś oś poprzeczną stanowiła aleja lipowa, dziedziniec honorowy i aleja dojazdowa. Długi na 210 m kanał wodny był tak zaprojektowany, że otwierająca się u jego wylotu perspektywa sprawiała wrażenie wielkiej bliskości oddalonego o 2 km morza. Na terenie ogrodu znajdował się żywopłotowy labirynt czworokątny, alegoryczny symbol duchowych poszukiwań człowieka. Po kasacie zakonu cystersów pałac z ogrodem przeszedł na własność króla Prus.
Od 1860 roku ogród został udostępniony szerokiej publiczności, jako że Oliwa nabrała charakteru popularnego kurortu. W tym też czasie park został przeorganizowany przestrzennie, zniknęły chińskie detale architektury ogrodów i pojawiło się wiele zachowanych do dziś gatunków drzew z różnych stref klimatycznych. Są tu kasztany jadalne, niestety nie owocujące, orzechy tureckie, sosny wejmutki, świerki serbskie, choiny kanadyjskie, jodły kaukaskie, modrzewie japońskie, platany, magnolie i “żywa skamielina” dendrologiczna, czyli miłorząb japoński rodem z karbonu, okresu geologicznego sprzed 250 mln lat. Drzewo owo jest od stuleci świętym drzewem w Japonii i sadzony jest w ogrodach przyświątynnych. Niedawno odkrytą właściwością liści tego drzewa jest zawartość związków chemicznych wydatnie poprawiające krążenie mózgowe i kondycję umysłową człowieka. Na miejscu labiryntu powstało w 1911 roku alpinarium. Łagodny klimat oliwski, ponoć najlepszy w Polsce, doskonale sprzyja wegetacji roślin wysokogórskich. Zaaklimatyzowało się tu znakomicie 570 gatunków roślin alpejskich z całego świata. Wraz z ogrodem cystersów zagospodarowane zostało w połowie XVIII wieku sąsiednie wzgórze “Pachołek”, na szczycie którego stanęła stylizowana, chińska pagoda. Do marca 1945 roku na wzgórzu stała neogotycka wieża widokowa, którą Niemcy wysadzili podczas ewakuacji, niszcząc potencjalny punkt obserwacyjny sowietów. Dziś z wierzchołka 107-metrowego “Pachołka”, morenowego wzgórz przedłużonego wzwyż platformą widokową obserwować można “bieszczadzką” panoramę lasów oliwskich, piękną starą Oliwę, upiorne Przymorze i rozlane po horyzont wody Zatoki…
Osobiście najbliższy mi emocjonalnie i terytorialnie jest wrzeszczański, niekompletnie i dość prymitywnie, zrewitalizowany ogród rezydencyjny przy dworze patrycjusza Zachariasza Zappio, zwany popularnie Parkiem Marysieńki. Park ten niszczał i obracał się w ruinę na mych oczach. Jako dziecko oglądałem jeszcze zrujnowaną kaskadę z resztkami rzeźb i zdewastowaną bramę wjazdową z wrotami z kutej kraty. Obu obiektów już niema. Nie ma też lipowej alei przy centralnym stawie. Podobnie jak splendor “Lwa Lechistanu” puszczany jest beztrosko z dymem papierosów o “królewskiej formie i plebejskiej treści”, tak też wrzeszczański ogród rezydencyjny, goszczący ongiś monarchę wielkiego formatu, rozpadał się w niwecz, a jego replika jest cieniem dawnej świetności. Żyjemy w ciekawych czasach, tak ciekawych jak sen barbarzyńcy o stratowanym ogrodzie...
W latach 1996-1997 monitowałem na łamach prasy lokalnej opinię publiczną i władze samorządowe o jego bezzwłoczną restaurację w obliczu całkowitej zagłady. Na nic to się zdało. Nie przestaje jednak zdumiewać fakt, iż upadek komunistycznej “gospodarki planowej” nie wyzwolił u planistów i administratorów wielkiej woli zadośćuczynienia dewastacjom i zacieraniu ciągłości kulturowej Miasta, znamiennym dla tzw. czasów minionych. Gdzie, więc koncepcja mądrej i skutecznej transformacji przestrzeni miejskiej Gdańska, jednej z szlachetniejszych „pereł” w konstelacji miast w tzw. wolnej Polsce? Przypomnijmy fakty…
W grudniu 1997 roku, ostatnim miesiącu milenijnym, huraganowy wiatr powalił w parku kilkanaście starych, 150-letnich lip i olbrzymi, bodaj 300-letni świerk. Z parku pozostał żałosny cmentarz pielęgnowanej ongiś rozumnie i cieszącej oko architektury ogrodowej. Moim zdaniem, jest to fakt haniebny, iż w Gdańsku, już wolnym od komunistycznego absurdu i mającym szansę odrodzić się w dawnym splendorze, dano bezmyślnie dopust na zniszczenie tej organicznej części dawnego porządku przestrzennego i charakteru Miasta. Zapewne nikt kompetentny nie może logicznie skomentować owego żałosnego przypadku, gdyż jest to ewidentne i karygodne zaniedbanie, a dosadniej – szkodnicza głupota!
A wszystko rozpoczęło się od zniszczenia naturalnych stosunków wodnych w otoczeniu Parku. Wybetonowanie koryta Potoku Królewskiego w okolicy Parku spowodowało zahamowanie naturalnego odpływu wód gruntowych z okolicy. Teren parku zrobił się podmokły, a korzenie drzew zaczęły gnić. Regulację rzek i strumieni w krajach europejskich prowadzi się poprzez zakładanie zbiorników retencyjnych. Betonowanie koryt rzecznych jest rozwiązaniem czerpiącym swą “słuszność inwestycyjną” (czytaj: głupotę) z czasów “socjalistycznej gospodarki planowej”. Normalizacja stosunków wodnych w parku i jego okolicy uratowałaby stary drzewostan. Teraz zaś pomoże odrodzić się nowej zieleni. Ale, czy aby na pewno?
Wracając zaś do historii miejsca przypomnieć należy, że patrycjusz Zappio, bibliofil i mecenas sztuki, wzniósł w 1664 roku letnią rezydencję zwaną “Dworem przy Zielonej Studni” otoczoną barokowym ogrodem. Pierwotny ogród zajmował obszar 12 ha i posiadał 10-metrową sztucznie usypaną piramidę widokową. Na jego tarasowo zaaranżowanym terenie znajdowały się stawy rybne i rekreacyjne, zaś ogród podzielony był terytorialnie na dwie części. Górną z licznymi pawilonami, klombami kwietnymi, altanami, grotami i rzeźbami mitologicznymi, tudzież modnymi podówczas labiryntami żywopłotowymi na planie koła, lub kwadratu. We wnętrzach labiryntów skrywały się pawilony służące zabawom towarzyskim i schadzkom intymnym. Część dolną zajmował stylowo zaaranżowany sad owocowy z alejkami (np. grabową czy wiązową) i fontannami. Z górnego do dolnego ogrodu toczyła pieniście wody 10-metrowa kaskada ozdobiona antycznymi rzeźbami. Ogród zachował swe pierwotne piękno do końca XVIII wieku, a o jego estetycznych walorach wspomina w swych pamiętnikach gdański rysownik europejskiej rangi - Daniel Chodowiecki. Dodatkowo splendoru przydaje miejscu fakt, iż w rezydencji owej gościł godzin kilka król Jan III Sobieski w dniu 5 sierpnia 1677 roku, gdzie swym autorytetem monarszym łagodził zapalczywy spór pomiędzy przedstawicielami cechów gdańskich, a patrycjatem miejskim. Jest prawdopodobne, że tu także otrzymał on suplikę kwakrów gdańskich doznających prześladowań za swe “heretyckie” przekonania ze strony luterańskiej gminy i Rady Miejskiej. W tradycji lokalnej widziano u boku dostojnego “Wiktora wiedeńskiego” kochliwą i intrygancką Marię Kazimierę, popularną Marysieńkę. Fakty historyczne mówią jednak oschle, że brzemienna monarchini rezydowała w tym czasie w kamieniczce przy Długim Targu. Widomym znakiem tej tradycji jest współczesna, zwyczajowa nazwa parku - Park Marysieńki. Zaś historycznie odnotowany fakt pobytu w owej rezydencji elekcyjnego króla Polski Augusta II Mocnego, fundatora orderu Orła Białego, którym to, o ironio, odznaczał chętnie najtęższych opojów trunkowych, sprawił, iż okolicę posiadłości zaczęto nazywać Doliną Królewską. Pod koniec XIX wieku ogród mocno podupadł, dwór zaś przebudowany został na zewnętrznie bezstylowy obiekt, lecz posiadający zabytkowe wnętrza z barokowym, rokokowym i klasycystycznym piecem, oraz cennymi stiukami, kominkami i klasycystycznymi boazeriami. W czasach komunistycznego administrowania bezmyślnie rozebrano dwa piece, choć dobrym trafem oszczędzono inne dekoracje wnętrza, które przez lata spełniało rolę przedszkola, a teraz straszy niezagospodarowaną pustką...
A kiedy wichura zniszczyła drzewostan w podmokłym i niezmeliorowanym (do dziś) “Parku Marysieńki”, przystąpiono do realizacji projektu rewitalizacji na pobojowisku dawnego założenia parkowego, które przy odrobinie rozumu i dobrej woli można było uratować. Ale pewnie ktoś wziął pieniądze za nowy projekt, a więc musiał mieć “pole do popisu”. Lecz jeśli przyjrzymy się uważnie efektom tej rewitalizacji, to ich jakość do złudzenia przypomina partactwo wykonawcze z minionej epoki. Teren podmokły, kanał odpływu kaskady, jak ściek w PGR-ze, brak klombów, labiryntu, poprawnej cyrkulacji w stawach, a nasady nowego zadrzewienia padają ofiarą bezmyślnej dewastacji. Nie sądzę, że jest to optymalne rozwiązanie “kwestii odnowy parku”, ale można już błogo zapomnieć w magistracie o tym uroczym miejscu. Lecz komu spędza to sen z powiek?
A teraz historia Kuźniczek i ich ogrodu rezydencyjnego. Podkreślić należy tu fakt, iż była to posiadłość od XV wieku należąca do gdańskich patrycjuszy, a będąca największym obszarem przemysłowym na terenie współczesnego Wrzeszcza, skupionym wokół energiodajnej rzeczki Strzyży (dziś, niewielkiego potoku), a grupującym takie zakłady jak: tartaki, młotownie, czyli wodne kuźnice (stąd nazwa posiadłości), młyny mączne i słodowe, a także browar, zapewne funkcjonujący tu już od końca XVII wieku. Jej dawna nazwa “Kleinhammer” (mały młotek) pochodzi właśnie od młotów kowalskich, które napędzane nurtem potoków Wrzeszcza i Oliwy przekuwały szwedzkie „osmudy”, surówkę żeklaza na stal, tworząc jeden z większych okręgów metalurgicznych w dawnej Rzeczypospolitej. Do wspaniałego rozkwitu rezydencji przyczynił się jej kolejny właściciel, gdański patrycjusz Michał Gotfryd Schmied. To on właśnie w 1765 roku pobudował istniejący do dzisiaj rokokowy dwór i zafundował wspaniały, bodaj najpiękniejszy w okolicy, ogród rezydencyjny w stylu holenderskim, który nie ostał się do naszych czasów...
Było to założenie w formie prostokątnego czworoboku, podzielonego na dwie, odmiennie zaaranżowane przestrzenie ogrodowe, wielką aleją lipową prowadzącą do dworu. Wśród estetycznych walorów ogrodu znajdowały się cztery stawy, kaskada i fontanna zasilane wodami Strzyży, a także amfiteatr, labirynt, oraz ogromna kolekcja marmurowej i alabastrowej rzeźby antycznej. Na terenie ogrodu rosło wiele gatunków unikalnych drzew i krzewów, stały altany, pawilony i letni domek w stylu chińskim. Rezydencja Kuźniczki zniszczała podczas wojen napoleońskich i w kiepskiej kondycji dotrwała do momentu, kiedy zbudowana w latach 70-tych XIX wieku linia kolejowa rozcięła ją na pół, dekomponując terytorialnie i pozbawiając charakteru. Reszty spustoszeń dokonał wielki browar spółki “Danziger Action Bierbraueri” powstały na terenie ogrodu w 1872 roku. Pod koniec XIX wieku dwór i park “Klainhamer” starannie odrestaurowano, zaś w dworze ulokowała się restauracja, a w parku piwiarnia pod gołym niebem, serwująca miejscowe, znakomite piwo.
Jeszcze do lat 60-tych park zachowywał swe przedwojenne oblicze spełniając rolę “ogródka jordanowskiego” dla dzieci. Wbrew logice urbanistycznej i estetyce miejsca zabrane zostały z obszaru parku i przeznaczone na zabudowę klubu sportowego rozległe tereny. Pretekstem, aby zdewastować park był fakt, iż okoliczny browar wytwarzał nadmiar pary, który to “uczeni w piśmie” postanowili spożytkować dla potrzeb powstałego na parkowych terenach krytego basenu. Zaś cały teren Parku Kuźniczki wydzierżawiony został wieczyście klubowi “Start”, który przez wiele lat tak troszczył się o park, jak każdy może naocznie zobaczyć, co z niego pozostało...
Ukryta w bezsensownie zlokalizowanej zabudowie jest stara, drewniana altana, w której dawała tradycyjne, niedzielne koncerty orkiestra kameralna Wolnego Miasta. Kuźniczki są także miejscem historycznie znamiennym, tu bowiem w okresie międzywojennym organizowały spotkania i występy polonijne towarzystwa muzyczne i śpiewacze, a gdańska Polonia tu także obchodziła polskie święta narodowa. Park będący zatem symbolicznym miejscem obecności polskiej kultury w wieloetnicznym organizmie miasta jest przetrzebioną resztówką dawnej okazałości i miejscem pijackich libacji. Jest to jeden z licznych przykładów, jak w czasach komunistycznego “bezhołowia” przestrzeń miejska została absurdalnie złamana i zdegradowana, zaś zieleń parkowa potraktowana jako nieistotna przeszkoda w “planowej zabudowie miasta o charakterze socjalistycznym”…
Dziś, choć dotkliwie okrojony terytorialnie, park Kuźniczki jest dobrze zrewitalizowany, a odtworzona, choć w mniejszej skali, dawna altana koncertowa, jest na powrót charakterystycznym elementem parku. Na tym nie koniec. Zaczęła się deweloperska adaptacja niedokończonego budynku stojącego na terytorium dawnego parku, co jest wielce wymowne. Ten “stygmat” czasów absurdu, których wiele jeszcze przez wiele lat przypominać będą złą przeszłość na terenie Wrzeszcza, na szczęście niebawem zniknie i stanie się formą miejskiej zabudowy, oby w dobrym stylu! Ale w obliczu tego rozwiązania przestrzennego Park Kuźniczki nie powróci już do dawnego kształtu, zapewne i charalteru, jakim było do 1945 roku zielone centrum ludyczne i rekreacyjne. Nie ma takich przybytków we Wrzeszczu, więc jednak warto sięgnąć po tradycyjną receptę na przyjazne miejsce i rozrywkę w dobrym stylu i zagospodorawać stosownie to, co pozostało…
W naszym życiu nie istnieje już potrzeba chodzenia do parku jako przyjemność sama w sobie, źródło wzruszeń estetycznych i kontemplacji natury. Dziesięciolecia przeżyte w miejskim pejzażu wypranym z walorów humanistycznych i estetycznych, pozbawionym ludzkiego wymiaru i sprowadzonym do roli “sypialni” i “miejsca pracy” stępiły naszą wrażliwość na brak urody i racjonalności miejskiej przestrzeni. Ale jest to żywe w wielu krajach europejskich, a zwłaszcza w Anglii, gdzie bywanie w parku należy do rytuałów codziennych. Tak więc powszechna głupota i naskórkowość nie są współcześnie prawem wszechwładnym, a każdy ma tyle wartościowych doświadczeń wewnętrznych i prywatnej urody życia, na ile zasłużył własną wrażliwością i niezależnością umysłową.
Idąc tropem tej myśli przypomnieć należy dawną świetność parku krajobrazowego na Wzgórzu Sobótki i Gaju Gutenberga. Park ten, to dar dla gdańszczan zafundowany w początku XIX wieku przez Jana Labesa, właściciela posiadłości Jaśkowa Dolina, czyli Jaeschkental. Na morenowych wzgórzach obsadzonych bukowym lasem powstał przepiękny park leśny, urządzony ze smakiem i ku uciechom ludycznym. Lesiste zbocza przecinały alejki spacerowe z drewnianymi mostkami, szpalery szlachetnych krzewów, skupiska drzew owocowych i orzechów, a także altany, sztuczne ruiny antyczne i miejsca widokowe. Dla chętnych plebejskich rozrywek postawiono wysoki słup, służący do namydlonych wspinaczek po, oczekujące najsprawniejszego, trofeum na jego szczycie. A działo się to podczas świątecznych festynów, kiedy to uczestnikom przygrywały orkiestry, a kramarze serwowali jadło i napitki. Podczas Nocy Świętojańskiej strzelano fajerwerki, palono beczki ze smołą i urządzani huczne zabawy pod gołym niebem. Był to niewątpliwie wpływ ideowy niemieckiego filozofa romantycznego Johana Gotfryda Herdera, który do kultury mieszczańskiej wprowadził pierwiastek fascynacji naturą i tradycją dawnych, pogańskich świąt związanych z cyklami ziemi i nieba. Natomiast na przeciwległym stoku Jaśkowej Doliny powstał w 1840 roku, z okazji 400-nej rocznicy urodzin twórcy czcionki drukarskiej, Gaj Gutenberga z altaną i amfiteatrem. W amfiteatrze odbywały się corocznie ceremonie inicjacyjne cechu gdańskich drukarzy, a także wystawiano przedstawienia i śpiewały chóry. W 1895 roku w nowej, usytuowanej na kamiennym postumencie, zbudowanej ze stalowej kraty i pokrytej cynkowym hełmem altanie, stanął pomnik ojca nowoczesnego drukarstwa rodem z Moguncji, odlana z brązu postać Mistrza z księgą i drukarską sztancą w rękach. Przez cały wiek XIX wzgórza morenowe Jaśkowej Doliny były miejscem aktywności kulturalnej, ludycznej i rekreacyjnej licznych rzesz gdańszczan. Owa tradycja kontynuowana była aż do 1945 roku, kiedy to nowy porządek ideologiczny zmienił ludzkie obyczaje, a w zasadzie je schamił i znijaczył, pozbawiając tradycji i spontaniczności, zaś park leśny stopniowo dziczał i zmieniał charakter, nie przestając być jednak pięknym i osobliwym miejscem. Całe dzieciństwo “pielgrzymowałem” na własną rękę, lub w towarzystwie rodziców, do tej uroczej leśnej enklawy w środku miasta i obserwowałem wszelkie zjawiska, które intrygowały mą wyobraźnię... Ale po latach pustą altanę Gutenberga, z której pomnik promotora masowej informacji “czujność rewolucyjna” usunęła w roku 1945 i skierowała w nieznane miejsce, jako domniemanego “wroga ludu”, wreszcie wypełniono "słuszną treścią" i w 500-lecie obchodów drukarstwa gdańskiego AD 1998 stanłą w altanie 2,5 metrowy pomnik Mistrza, często niszczony przez lokalnych "małpozwierzy" ku chwale kultury masowej i Polski Ludowej bis...
Z kolei na tarasie widokowym położonym ponad dawną kawiarnią Ziglera, a w owym czasie regionalnym ośrodkiem TV, odkryłem kamienny, granitowy prostopadłościan wkopany w ziemię, którego tajemniczego przeznaczenia nie potrafiłem rozszyfrować, traktując go jako magiczny “Pępek świata”, rytualny omphalos, obelisk nieznanego kultu, pomnik upamiętniający tajemnicze zdarzenie, lub banalne oznaczenie geodezyjne. Istnieje domniemanie, że jest to masońska stela oznaczjąca czakram ziemi wzgóra Sobótka. Do dziś nie rozstrzygnąłem tej pasjonującej kwestii…
Nie miałem natomiast wątpliwości wdrapując się krętym podejściem na kamienną, przysadzistą basztę stojącą na szczycie wzgórza i otoczoną przyciętym pierścieniem mniejszych grabów i wielkich, rosnących poniżej buków, że jest to punkt obserwacyjny, z którego miałem wspaniały widok na panoramę Miasta i Zatoki. Z biegiem lat drzewa okalające “Ślimaka”, bo taką nazwę w potocznej tradycji miało to leśne obserwatorium, zaczęły podrastać nie przystrzygane zgodnie z charakterem miejsca i punkt widokowy przestał pełnić swą pierwotną funkcję. I tak obserwując przemianę parku w las stwierdziłem, że coś zmieniło się tu nieodwracalnie, lecz zdecydowanie nie po mej myśli. Dziś wiem, że nie jestem wyjątkiem w tej ocenie mechanizmu przemian lokalnego Mikrokosmosu.
Wspomnę jeszcze o dwóch dużych, wrzeszczańskich parkach, które w istocie nie są parkami, lecz bez szacunku dla nietykalności ludzkich szczątków i ciągłości lokalnej tradycji, zniwelowanymi dawnymi cmentarzami gdańskimi. Boleśnie reagując na smutne koleje losu lwowskich cmentarzy na Łyczakowie i Orląt Lwowskich, nie potrafimy zdobyć się na społeczną refleksję oceniającą barbarzyńskie zniszczenie miejsc pochówku licznych pokoleń ludzkich różnych nacji i wyznań, które przez lata tworzyły materialny i duchowy wymiar naszego Miasta. Publicznie ubolewam przeto, że powojenne pokolenia gdańszczan bez szemrania obserwowały, lub przeoczyły zajęte banałem i udręką codzienności, nikczemny akt wymazywania materialnych śladów “nieprawomyślnej” ideologicznie przeszłości propagandowo “Piastowskiego Gdańska”. Jest to przestępstwo przeciw ogólnoludzkim obyczajom i lokalnej kulturze, więc przed laty pisałem na łamach gdańskiej prasy, aby zostało to symbolicznie, trwale zadośćuczynione w postaci realizacji idei “Cmentarza cmentarzy”. Pamiętam, że osobą wielce skutecznie przykładającą ręki do tej sprawy była Pani Kalina Zabuska, kustosz Muzeum Narodowego w Gdańsku. Z jej to inicjatywy przy kościele polsko-katolickim Bożego Ciala w 2002 roku powstał Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy, jako symbol odkupienia naszej zbiorowej winy, popełnionej w myśl zasady, że źle czyni ten, kto biernie godzi się na zło popełniane przez innych. Dziwi mnie jednak fakt, że na owym cmentarzu odprawiane są w Dniu Zadusznym „ekumeniczne jasełka”, których wydźwięk jest taki, że dla medialnej popularności warto jest odprawić podniosła ceremonię jałowej hipokryzji. Ale to już odrębna, ważna kwestia, problemat religijnej naskórkowości…
Gwoli ścisłości dodam, że pierwszy park pocmentarny położony jest wzdłuż Alei Zwycięstwa i przylegający do torów kolejowych, w czasach PRL nazwany Parkiem Kasprzaka i tak pozostał (dlaczego komunisty z KPP, a nie burmistrza Daniela Gralatha, fundatora Wielkiej Alei Lipowej, co?). Ma on powierzchnię około 17 ha i jest pięknym kompleksem dobrze urządzonej zieleni z charakterystyczny stylowym, drewnianym wychodkiem publicznym i budynkiem dawnej pijalni piwa “Pod kasztanami”, a powstał ze zniwelowanych w latach 50-tych i 60-tych trzech cmentarzy ewangelickich i menonickiego. Park pocmentarny jest dobrze utrzymany, posiada wiele zachowanych alei lipowych i kasztanowych, oraz okazy buków czerwonych, wiązów, jaworów, jesionów i wierzb płaczących, zapewne nad losem tych, co tu spoczęli, a nakaz ideologii zakłócił ich „wieczne odpoczywanie” i zesłał do zbiorowej mogiły, tak…
Drugi, to kompleks regularnego starodrzewia o powierzchni 10 ha, położony między Aleją Zwycięstwa, a ulicą Traugutta, przylegający do zabudowań Politechniki Gdańskiej, zwany Parkiem Akademickim. Powstały na początku lat 70-tych ze zniwelowanych trzech cmentarzy ewangelickich i katolickiego, posiadający regularną topografię i dobrze zachowany starodrzew. Tu także możemy spacerować po wiernie zachowanych pocmentarnych alejach lipowych i kasztanowych, oraz platanowej i oglądać piękne okazy wierzb płaczących, płaczącego buka, buka czerwonego, a także płaczących jesionów i wiązów, oraz charakterystycznych dla cmentarnego drzewostanu tui. Korzystając z niezaprzeczalnej urody zaaranżowanej natury i dobrodziejstwa tych “zielonych płuc” Miasta, pamiętajmy z szacunkiem o pierwotnym przeznaczeniu tych niezwyczajnych miejsc. Pomoże nam w tym znajdujące się na terenie parku lapidarium, dobrze urządzone, z wyłożonymi wieloma płytami nagrobnymi i centralnym monumentem funeralnym z tablicą informacyjną z inskrypcją, co znajdowało się ongiś na terenie tego parku…
W mej osobistej pamięci utkwił bulwersujący do dziś fakt włączania młodzieży szkolnej w barbarzyńskie dzieło niszczenia dawnych cmentarzy. Tak się sprawa miała z “zagospodarowaniem” terenu po cmentarzu bezwyznaniowym, położonym obok krematorium komunalnego, które obecnie, po transformacji architektonicznej, mieści w swych murach prawosławną bazylikę pod wezwaniem św. Mikołaja. Na trójkątnym obszarze zadrzewionym przylegającym do ogrodzenia stadionu “Lechii”, z centralną aleją lipową i alejką z leszczyny tureckiej, dziś niewielkim parku, ongiś znajdował się cmentarz założony na początku XX wieku i zniszczony w 1968 roku. Z całą klasą w ramach parodii zwanej “prace społeczne” wzięliśmy, pod rygorem obniżenia stopnia ze sprawowania, udział w porządkowaniu, czyli zagrabianiu i obsiewaniu trawą zdewastowanego cmentarza. Ze zgrozą oglądałem stosy sprofanowanych nagrobków, rozmyślając jaki los spotka tych strażników ludzkiego snu wiecznego. O takich nikczemnościach należy mówić publicznie, gdyż słyszy się głosy wspominające z sentymentem czasy paranoi komunistycznej…
Reasumując dywagacje i historyczne wspominki rekonstruujące w wyobraźni zieloną urodę dawnego Gdańska, warto podkreślić z naciskiem, że nie tylko od wąskiego grona specjalistów i decydentów zależeć będzie przyszły kształt naszego miasta, ale też od postawy obywatelskiej i odpowiedzialności za środowisko życia, nasze Miasto, ludzki ekosystem i jego rozkwit lub zwyrodnienie. W dawnych, kulturalnych czas istniał obyczaj wystawiania modeli ważnych projektów architektonicznych w miejscach publicznych i prowadzenia dyskusji w prasie na temat estetyki i funkcjonalności owych rozwiązań. Tak się mają obecnie te sprawy w krajach z ugruntowaną tradycją obywatelską i kulturą życia. Niech nie deprymuje nikogo fakt, iż aroganccy specjaliści od wypełniania przestrzeni budowlami przypisują sobie monopol na decydowanie o estetyce i funkcjonalności, lokalnym stylu lub bezstylowości, a także płaskiej pragmatyce, czy humanistycznym wymiarze miejskiego pejzażu. A w nim właśnie niezbywalną, rekreacyjną i symboliczną, fizycznie przyjazną i metafizycznie inspirującą rolę odgrywa ogród, czyli potocznie park miejski. Bez zieleni i jej estetycznego, artystycznie wyrafinowanego zaaranżowania, nie ma miasta z prawdziwego zdarzenia, a jedynie “betonowe koszary dla bezrefleksyjnych biocyborgów”.
Nie zawsze głupota i bezduszność miały tyle do powiedzenia w kształtowaniu “wizerunku własnego” ludzkiego żywota pod niebem naszego Miasta. System komunistyczny, który doprowadził do degradacji i pozbawienia ludzkiego wymiaru nie jedno miasto, był tylko epizodem, “złym snem” w naszych dziejach. Ale nowa rzeczywistość (może nie nowa, ale z nowym makijażem, co?), jej systemowe, prawne i obyczajowe realia nie położyły kresu fatalnemu administrowaniu Grodem nad Motławą.
Ale na dobrą tradycję życia w mądrej symbiozie z naturą i ludzkim wymiarem miasta gdańszczanie nie mogą narzekać. Mogą czerpać twórczą inspirację do szacunku wobec estetyki “natury obłaskawionej” w sztuce ogrodu i dbałości o pielęgnowanie zieleni miejskiej z historii świetności i bogactwa gdańskich ogrodów w czasach minionych. Tylko niechże w końcu publicznie, mocno i konsekwentnie, zabiorą głos w tej kwestii. To nie żarty, ściemnia się, Ultima Forsan…
Koniec
Antoni K
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura