Zgromadzeni w szkolnym wychodku, konspiracyjnie już tylko z pozoru, huczeli donośnym śmiechem przekazując sobie znak pokoju przegranego pokolenia niedorostków - butelką bełta, z której łapczywie pociągali słodko oszałamiające łyki. W kieszeniach skrywali złożone we czworo i nasiąkające potem świadectwa ukończenia szkoły, państwowej przechowalni potomstwa robotników, marynarzy i księgowych. Tej upiornej maszynerii dającej podstawową niewiedzę i poczucie winy z racji ciągłego strącania poprzeczek windowanych przez dorosłych zbrojnych w wiedzę i ideologię. Niepewność, siostrę sztubaka i nieodmienny chaos w głowach wynikły ze zderzenia „teorii z praktyką” znieczulali żywiołowym błogostanem trunkowym. To był ich psychiczny prysznic, radosne spłukiwanie nieznośnego brudu drylu, strachu i szkolnej powagi. Płynęli na fali sztubackiej fanfaronady…
- Chłopaki, co to były za jaja - perorował ochryple Zenek - Mirek, ten tatuowany garownik z dzielnicy upił na ławce przy bloku Zdzichę, tą głupawą sprzątaczkę i zaciągnął do pralni. Co ja mówię, kurwa, nie zaciągnął tylko sama poszła, napalona była. W pralni taki stary tapczan stoi, to się wyłożyła, majtki ściągnęła, no i Mirek jej zapakował. Jak ją ruchał to inne chłopaki gały wybałuszali, a Kapeć to nawet kutasa wyciągnął i trzepać, kurwa, zaczął, ale Lupa w dupą go kopnął to się uspokoił. Co to był, kurwa, za cyrk! Miras sapał, stękał, nawet pierdnął, a Zdzicha pod nim jęczała dziwnie jakoś i ślepiami przewracała. Jak się wreszcie spuścił, to zaraz na dwór wybiegł. Zdzicha leży, więc na barłogu, kopyta rozwaliła i śmieje się, a my, kurwa, nie wiemy co robić, bo wszyscy prawiczki. Na szczęście przybiegł Mirek i było po sprawie. Całą garść ziemi do pizdy jej wepchał i ze śmiechu ryje, bo o tu pierwszy, a nikt po im ziemi ryć nie będzie, o nie? No bo jak tu, kurwa, ruchać kiedy dziura zatkana? Nie było poruty, bo przez zazdrość Mirka żaden z nas, kurwa, posuwać nie musiał. A cośmy widzieli, to nasze i po chuju sprawa! - kończy swój kałotok słowny podpity Zenek.
Szymek słuchał opowieści kolegi i czuł, jak mu dech zapiera i skóra na karku się jeży. Patrzył zdumiony na twarz chłopaka, która jawiła mu się jako plugawy ryj zwierzęcy, dla niepoznaki ubrany w kostium człowieczeństwa.
- Cóż za szmatławe świństwo, co za bydło ludzkie! Gorsze, bo realne, od stworów z malarskich wizji Goyi - myślał wzburzony. - Co ja robią z tymi ludźmi? Rzygać się chce! - gorączkowe myśli kłębiły się w głowie chłopaka.
Poczuł głęboki niesmak i przerażenie. Rozejrzał się po cuchnącym uryną, wykafelkowanym jak prosektorium wychodku. Wykrzywione w błazeńskich grymasach twarze kolegów, brudne okno, zabazgrane wulgarnymi napisami drzwi przesuwały się przed jego oczami jak zwolnione kadry filmu. I o dziwo poczuł, jak boleśnie słodka fala wzbiera niepowstrzymanie w jego wnętrznościach. Seks, cipa, pieprzenie, cyce, chcica... Słowa-wampiry, słowa krwiożercze i szarpiące bolesne rany duszy, bijące źródła stałego niepokoju. Tu, wśród kolegów, ludzi z pozoru pokrewnych mu światem fascynacji i obaw, poczuł się zdradzony i wydany na pastwę demonów świata dorosłych...
I teraz przypomniał sobie, że od kiedy matka weszła bezceremonialnie do łazienki, gdy jako 13-latek brał kąpiel i przyglądając się uważnie jego ciału udawała, że myje mu plecy, poczuł się napiętnowany i oddany na pastwą demonom plugastwa. Niewidzialna, trwożnie hołubiona zasłona wstydliwości została brutalnie odarta z jego ciała i duszy. Matka patrzyła na jego obsypane delikatnym runem włosów przyrodzenie i z głupawym uśmiechem informowała, że jest jej małym mężczyzną. A on czuł się, jakby pluła mu bezczelnie w twarz...
Lawina ruszyła. Świat stał się teatrem potwornego, szyderczego spektaklu, a wszyscy jego aktorzy pod maskami pozornej normalności ukrywali lubieżne, pożądliwe twarze i pyski. Spostrzegł, jak patrzą na niego niektóre koleżanki. Jak uśmiechają się słodko i szyderczo, zupełnie jak matka. Oglądał też z niepokojem przemianę drobnych, smukłych dziewczynek w piersiaste kobiety. Cóż to za piekielne istoty, cóż za monstra siedzą w tych udających nieśmiałe i słodkie laleczki, romantyczne muzy i prostoduszne pastereczki obłudnych babskach. Wszystkie one noszą w sobie krwiożerczą bestię, która pragnie jednego - wyssać mężczyznę z sił wszelkich, upodlić, ogłupić i powieść na zatratę, na zgubę i pohańbienie. Wiedział o tym na pewno, bo kiedyś w nocy obudzony napieraniem pełnego pęcherza usłyszał z uchylonych drzwi pokoju swych rodziców jakieś dziwaczne odgłosy. A kiedy wsłuchał się dokładnie do jego uszu doszło jakieś przerażające sapanie i pojękiwanie matki i jej zmieniony, zachłanny głos cedzący przez zęby: „tak, tak, kurwa, rób mi dobrze, ruchaj, ruchaj szybko, jeszcze, jeszcze, tak, taaaak, ahhh, oooo!”. Nie wiedział, co się dzieje, ale przypuszczał, że matka zmusza ojca do czegoś strasznego, czegoś, co nie mieściło się w chłopięcej głowie. I włosy stanęły mu dęba ze strachu panicznego, a pełen pęcherz wypróżnił się bezwiednie i panicznie pod siebie, w pidżamę i pościel. A on leżał sparaliżowany, przerażony i pohańbiony i chciał rozpaść się w proch i zniknąć bez śladu. Ale zasnął po nocnej męczarni, aby obudzić się i żyć w strachu i zamęcie, w niedostrzegalnym dla innych, tragikomicznym dramacie.
Mało tego. Kiedyś nawet Janka, koleżanka klasowa, spokojna i miła dziewczynka, złapała go w tłoku za pośladki, a gdy się przerażony odwrócił patrzyła mu w oczy tak zuchwale i zaczepnie, że spłonął rumieńcem i słowa nie wykrztusił. Dowiedział się też, że jego koledzy podglądają często kąpiące się studentki w pobliskim akademiku. Nigdy nie ośmielił się do nich dołączyć. Paliła go ciekawość, a jednocześnie paraliżowała groza. I tracił wspólne tematy chłopackich plotek. Pewnego razu podglądane studentki otworzyły ponoć okno i pomachały cyckami do chłopaków. Wiesiek tak się napalił, że głowę stracił zupełnie i na ziemią z drzewa się zwalił, łamiąc przy okazji ręką. Ale nikt się z niego nie naśmiewał, bo wszyscy wiedzieli, że bez ofiar nigdy wielkich rzeczy się nie dokona i zakazanych owoców nie posiądzie. Ale to był jego świat, jego pasje i "zamki do zdobycia".
- Taki to koniec wyprawy po owoc zakazany mają - tak myślał Szymek o przygodzie zuchwałego koleżki.
Ale Szymek bał się nagłej kary, bał się demaskacji i szyderstwa, bo o niczym innym nie myślał tak uporczywie, jak o czarnej otchłani między nogami kobiet. O tej straszliwej czeluści, co wabi straceńczym urokiem i wiedzie na zatratę. A co czują inni chłopcy? Jak sobie dają z tym radę, co wiedzą takiego ważnego i zbawiennego, że traktują te babskie okropności jak znakomitą zabawę i frajdę? Nie chciał spowiadać się kolegom ze swych skrywanych ciągot i lęków. Myślał bojaźliwie o lubieżnie rozchylonych kroczach, kusząco dyndających cyckach i w świętej trwodze, oczyma wyobraźni na obnażone, ponętne kapłanki Wenery spoglądał i dygotał w lubieżnym strachu. I trzymał to w tajemnicy. Kurczowo i bojaźliwie.
A tu proszę! Chamska, plugawa opowieść o banalnej, rynsztokowej dostępności kobiety. Co za upadek przerażającego ideału, cóż za wulgarna pospolitość! Niewypowiedziany spektakl grozy zmienił się w jarmarczne błazeństwo. Szymek stał skołowany i blady, a jego twarz była czytelnym komunikatem o stanie ducha. Czuł już, że został zdemaskowany i zaraz będzie publicznie ośmieszony, odarty z tajemnicy i sponiewierany. Na czoło wystąpił mu perlisty pot.
- Co się peniasz Szymek - szyderczo naskoczył Zenek - trzeba będzie zaruchać i to szybko, bo jak zwlekać będziesz i niewiniątko udawać, to cię pedał w parku wydupczy i krzywy będziesz, koleś i prędzej koza, kurwa, niż baba na ciebie wlezie, ha, ha, ha!
Czarne płaty przed oczami, straszna suchość w ustach, a gardło rozrywa mu pęczniejąca kula gniewu. Nie wytrzymał psychicznego ciśnienia i wybuchł niepohamowanie:
- Ty skurwysynu przeklęty! - przeraźliwy krzyk wyrwał się z gardzieli Szymka - pierdol swoją matką i odczep się gnoju ode mnie!
A potem, jak w filmie szybki, suchy cios Szymka trafił Zenka w szczękę. Chłopak rozrzucił ręce, a upuszczona bezwiednie butelka z cennym eliksirem bełta roztrzaskała się o betonową podłogą. Gromadka chłopaków patrzyła w niemym przerażeniu, jak Zenek bezwładnie osuwał się po ścianie, a krew czerwoną tasiemką sączyła mu się z nosa. Zapadła cisza, jakby świat cały, pędzący nieustannie, stanął osłupiały, odłączony nagle od odwiecznego źródła. Szymek niczym w transie poczuł, jak coś każe mu splunąć na podłogą w geście pogardy, a potem odwrócić się i w spokoju wyjść z zamarłego wychodka. Żaden dźwięk nie zakłócił ciszy panującej w znieruchomiałym świecie. Trzaskając drzwiami wprawił w ruch wyłączoną maszynerią, lecz żaden z kolegów nie próbował go ścigać. To był grom z jasnego nieba w ich swojski, chamski wychodek umysłowy.
Szymek szedł teraz ulicą i zataczał się lekko. Wszystko wokół było przeraźliwie jasne i wyraziste. Twarze ludzkie widział ostro i czytelnie. Czuł bez mała materialnie dotknięcia ludzkich myśli i emocji, nagłą, bezceremonialną nachalność ich obecności. Widział niezwykłe zainteresowania swą osobą zazwyczaj mechanicznej i anonimowej ciżby ludzkiej. Czuł się osaczony i zdemaskowany. Świat zawirował i poczuł, że zaraz upadnie, jeśli nie usiądzie na chwilę i nie odzyska wewnętrznego spokoju. Dostrzegł wybawienie. Przysiadł ciężko na ławce przystanku autobusowego, do której dowlókł się ostatkiem sił. Zamknął oczy i głęboko odetchnął. Wiedział, że musi przezwyciężyć ten nagły dramat demaskacji, odarcia z codziennych zasłon i obnażenie swej zbolałej duszy, stanięcie nagim wobec okrutnego oblicza świata. Musi, więc zebrać się w sobie i ukryć w normalności, inaczej, bowiem rozszarpią go harpie ludzkiej pogardy i okrucieństwa. Czuł miarowy, dudniący puls w skroniach. Otworzył oczy. Przed nim w niewielkiej odległości stała naga, urodziwa kobieta. W ręku trzymała misterną, złotą różę. Wpatrywał się w osobliwe zjawisko szeroko otwartymi oczyma. Obok przechodzili ludzie i rzucali w ich stroną ukradkowe, oburzone spojrzenia.
- Nie możesz osiągnąć Królestwa Niebieskiego nim nie narodzisz się po raz drugi, a to wielki heroizm - usłyszał słodki głos - dlatego pragniesz naiwnie powrotu do łona matki, gdyż boisz się samodzielności i wiedzy, a chcesz wisieć bezpiecznie u matczynego cycka. Buntujesz się, lecz nie przeciw własnej słabości, i zależności, ale odwiecznemu instynktowi matki-kwoki nakazującemu zgarniać pod skrzydła bezradne kurczaki. Jeśli staniesz się mocarnym kogutem jej działanie trafi w próżnię, a ty rządzić będziesz własnym podwórkiem. Tobie dana będzie moc, a ona zajmie się sobą, lub kotem. Takie są prawa natury.
Naga nieznajoma pogładziła go po głowie. Wpatrywał się zdumiony w jej twarz. Widział uderzające podobieństwo do swej matki, zalotnej Janki, pani Beaty, cycatej nauczycielki polskiego. A także miała ona coś wspólnego z rozkraczoną dziwką ze zdjęcia pornograficznego, które znalazł kiedyś w szatni i oglądał z wypiekami na twarzy, do czasu, kiedy wytropiła je matka i oburzona spaliła w piecu. Była podobna i niesłychanie od nich różna. Była porywającą zagadką.
- Kim jesteś? - zapytał szeptem Szymek.
- Jestem odwieczną Macierzą, z której wszystko powstaje i bezustannie doń powraca. Jestem źródłem wszelkiej siły i schronieniem wyczerpanych. Jestem Bramą Niebieską, przez którą wstąpisz w życie wieczne. Jestem twoją bramą i nie ma innych bram przed tobą. Jeśli mnie ominiesz, ominiesz prawdziwe życie i wegetować będziesz niczym larwa. Więc wstąp we mnie...
Chłopak doświadczył uczucia wielkiej słodyczy i ożywienia. Zapragnął gorąco przytulić się do niezwykłej kobiety, rozpłynąć w jej cudownym ciele.
- Jednak nie jestem pocieszycielką przegranych, lecz nagrodą zwycięzców. Tylko prawdziwe męstwo otwiera wrota mego łona i wieńczy bohatera różą duchowej nieśmiertelności. Bądź mym rycerzem, młodzieńcze, bo jestem twą przepustką do męskości!
Szymek patrzył we wzniosłym osłupieniu w świetlistą twarz swej przewodniczki duszy i już szykował się do heroicznego gestu, gdy nagle... Oniemiał przerażony, gdy nieoczekiwanie twarz pięknej kobiety przemieniać się poczęła w smoczą paszczą, a cudowne, krągłe uda w toporne łapska pokryte zieloną łuską. Przewodniczka duchowa przeistoczona w straszliwego gada szykował się do śmiertelnego ataku. Lecz on nie ulega panice, chce walczyć o ukrytą w cielsku potwora cudowną różę. Widzi, że dzierży w ręku srebrny, ostry miecz. Tnie więc bez zastanowienia zieloną łuskę na szyi smoka. Głowa bestii spada na ziemię, a z czarnej czeluści otwartej szyi wybiega biała myszka, staje słupka i popiskuje radośnie...
- Wstawaj pijany gówniarzu - usłyszał szorstki głos i zobaczył nad sobą surową twarz starej kobiety stojącej obok ławki i objuczonej wielką torbą z zakupami - Wracaj szybko do domu i wstydu sobie i rodzicom także, smarkaczu, nie rób. Cóż za bezwstydne czasy nastały! Co wyrośnie z takich zwyrodnialców!
Zwlókł się z trudem, przerażony i ogłupiały, z ławki i zataczając się groteskowo i smętnie podążał samotny do domu. Ścigały go palące spojrzenia ludzkie. Słyszał też śmiechy i docinki. Zapragnął umrzeć i rozsypać się w proch.
- Piękny widok młody adepcie alkoholizacji sobą przedstawiasz – usłyszał teatralny głos i poczuł mocne klepnięcie po plecach.
Odwrócił głową i z ulgą zobaczył idącego obok swego starszego brata Michała. Brat otoczył go serdecznie ramieniem i z poczuciem rozgrzeszającej wyższości troskliwie eskortował do domu.
- Eksperymenty z odmianą świadomości bywają niebezpieczne, dlatego czynić je należy pod okiem wytrawnego instruktora - dowcipkował mentorsko Michał i poprawiał bratu zmierzwione włosy.
Wtoczyli się na senne, brudne podwórko okupowane przez gromadę dzieci i dwóch rozwalonych na ławce milicjantów. Dzieci bawiły się cichutko, bacznie obserwując niezwyczajnych, mundurowych gości. Ospali stróże prawa siedzieli w rozchełstanych bluzach, a zdjęte czapki wypełniały obficie czereśnie. Pojadali szkliste owoce, bezmyślnie plując pestkami przed siebie. Kiedy objęci chłopcy mijali ich niepewnym krokiem jeden warknął zaczepnie:
- No i co palanty?! Chcecie na wytrzeźwiałkę, czy zrobicie zrzutkę na połówkę dla władzy ludowej?
Chłopców zamurowało. Michał postąpił krok do przodu i już otwierał usta, aby spróbować politycznie załagodzić sytuacją, kiedy stało się coś nieoczekiwanego. Z bramy ich kamienicy wybiegła krzycząca kobieta w brudnej halce i z zakrwawioną twarzą. Chwilę potem ujrzeli mężczyzną w samych majtkach i siatkowym podkoszulku ścigającego z gumowym wężem w ręku pobitą kobietą.
- Gumą nauczą cię kurwo porządku - wrzeszczał z pianą w kącikach ust – Matce pieniądze szmato oddałaś na pierdolone lekarstwa i pić nie ma za co. Ciotka gromadzka się znalazła, kurwa jebana! – rzygał nienawiścią chamuś.
Kobieta pędząca na oślep potknęła się o wiadro z węglem i upadła. Rozszalały mężczyzna doskoczył do niej i zaczął kopać w brzuch i okładać gumowym szlauchem po głowie. Jedno z dzieci zaczęło histerycznie krzyczeć.
- Ruszcie się, bydlaki! - krzyknął w stronę zbaraniałych milicjantów Michał - psychopata kobietę katuje, a wy żrecie czereśnie i spokojnych ludzi zaczepiacie. Burdel, nie porządek społeczny!
Krzyknął tak przeraźliwie, że otępiali milicjanci zerwali się jak smagnięci batem po pyskach, a rozszalały damski bokser opuścił łapska i z otwartą gębą gapił się na wzburzonego sprawiedliwym gniewem chłopaka. W mgnieniu oka dopadli go milicjanci i zaczęli okładać pałkami z nadzwyczajną gorliwością. Lecz o dziwo, leżąca na ziemi kobieta zerwała się na nogi i z piskiem wczepiła się we włosy jednego z milicjantów. Rozpoczęła się bezładna szamotanina czwórki obrzucających się wulgarnymi wyzwiskami ludzi. Karczemny spektakl obserwowała gromadka podwórzowych malców szeroko otwierając gębule i ucząc się bezwiednie zasad działania w najlepszym, bo chrześcijańskim, choć marksistowskim, ze światów. I tak niespodziewanie, choć dramatycznie dla innych członków rodziny człowieczej, wyzwoleni z opresji chłopcy niespiesznie zdążali do bramy swojego domu.
- Nic tu po nas, Szymku - powiedział poważnie Michał - niech psy żrą się z bydłem, bo takie role im pisane w kabarecie życia, nam zaś trzeba bezpiecznie zacumować w porcie.
Szybko i sprawnie wdrapali się na swe rodzinne pierwsze piętro, a Michał spostrzegł, że brat ma łzy w oczach i powstrzymuje szloch. Zaprowadził go, więc do swego pokoju i delikatnie posadził na łóżku. Wyłączył radio, z którego wylewała się rytmiczna, hałaśliwa muzyka. Usiadł na łóżku i serdecznie poczochrał braterską czupryną. Wiedział, że musi mu zaaplikować pokaźną transfuzję dobrych uczuć, aby powrócił do zatraconej w chaosie wrażeń równowagi.
- Nawet Jezus zstąpił do piekieł, a więc nikogo to nie ominęło – ciepło ironizował - przekonasz się wkrótce, że piekło to najbardziej popularna forma organizacji ludzkiego świata, z przyzwolenia dobrego Boga, a być może na obraz i podobieństwo jego niebiańskich porządków, bo jak mówi pismo: „jako na Niebie, tak i na ziemi”, braciszku.
Szymek poczuł resztkami wyczerpanej, gasnącej świadomości, że ten zadziorny człowiek, bliski człowiek, tym razem ocalił go przed inwazją zła, lecz nie zawsze przecież będzie ,,stróżem ognia w domu brata swego''. Powoli spływało na niego ukojenie z ciepłego i opiekuńczego braterskiego ciała, w którym mieszkał zdrowy i rogaty duch, duch braterskiej solidarności, a moce piekielne go nie zwyciężyły... Oby też nie zwyciężyły Szymka wszechobecne macki kobiecej ośmiornicy, która dla „wilka morskiego” jest godnym wyzwaniem losu, lecz dla żółtodzioba, śmiertelną pułapką.
Nagle zazgrzytały klucze w drzwiach i do domu weszli rodzice. Rozkładali z hukiem zakupy na kuchennym stole, a ojciec coś gwałtownie i opryskliwie komentował. Trzeba było, więc coś zrobić, aby żałosny stan Szymka nie został zdemaskowany i nie stał się przyczyną rodzinnego skandalu. Michał błyskawicznie otworzył drzwi wielkiej szafy i zręcznie wtaszczył zwiotczałego brata do jej wnętrza. Podłogę szafy zaściełała sterta skłębionych ubrań, na których pijany, udręczony chłopak zaległ bezwładnie. Zatrzasnęły się drzwi i ogarnęła go ciemność. Słyszał jeszcze jakieś rozmowy, ale nie dotarła do niego ich treść, tylko monotonny, uporczywy poszum słów, który zamienił się wkrótce w straszny wir szarpiący jego ciałem. Spadał w mroczną czeluść poruszany przeszywającym wnętrzności korkociągiem. Próbował machać rękoma, aby opanować ten straszliwy obrót sfer niebieskich, albo też piekielnych...
Toczył się po trawiastym zboczu, w starym parku, do którego często chadzał łowić kijanki w stawie, lub zbierać kasztany, w zależności od rytmu natury, który niczym kalejdoskop zmieniał dekoracje i kolory świata. Jak się teraz tu znalazł i co go tu przyniosło, nie mógł sobie przypomnieć. Zatrzymał się tuż przy krawędzi umocnionego faszyną stawu. Waliło mu serca i czuł niemiłą obecność piasku w ustach. Czuł, że ledwie się wygrzebał z niezłej opresji. Stoczyć się ze zbocza i nie skręcić karku, to pewien sukces. Mina mu jednak zrzedła, kiedy zobaczył kierownicą swego roweru wystającą spod sfalowanej na skutek niedawnej katastrofy powierzchni stawu. Los roweru był mniej szczęśliwy. Zastanawiał się jak do tego doszło. Jaka siła zaprowadziła go do parku i strąciła z roweru?
- Jak się czujesz Kubusiu fatalisto? - usłyszał nad sobą kobiecy głos - całkiem dobrze wyglądasz jak na ofiarą kosmicznej katastrofy. Może przybyłeś tu z Syriusza, bo właśnie króluje nam czas pod Psią Gwiazdą, czyli kanikuła. No jak tam, gwiezdny posłańcu?
Odwrócił się szybko i zobaczył stojącą na parkowej ścieżce uśmiechniętą, niemłodą, ale świeżą i urodziwą kobietę, ubraną w białą, krótką spódnicą i malinową bluzę. Spoglądała na niego z wyniosłości terenu uważna i skupiona, a uśmiech pojawiający się na jej twarzy, choć jasny i szeroki, był przelotny i nerwowo gasnący. Pod miękkim opakowaniem oficjalnego wdzięku kryła coś oschłego i złowrogiego.
- Bohater jest zapewne potłuczony, no i pobrudzony niemiłosiernie, więc dobra wróżka zafunduje mu samarytańską opieką - usłyszał zdecydowany głos nieznajomej.
- Ale rower wyjmiesz z kąpieli sam - kontynuowała - i zadbasz też o jego kondycją własnoręcznie, gdyż prawdziwe damy umilają życie dżentelmenom, a nie pojazdom mechanicznym.
Szymek wstał, otrzepał się i bez wahania wszedł w butach i ubraniu do stawu, aby wydobyć zatopiony rower. Wyniósł go na suchą ziemią i zaczął wtaczać po zboczu. Po chwili stanął przed zagadkowo uroczą i władczą nieznajomą. Ociekał wodą i wyglądał jak zmokła kura, ale odczuł, że bierze go w posiadanie przemożna siła emanująca z osobliwej kobiety. Przyglądał się jej ze zdumieniem, stwierdzając, że może mieć równie dobrze szesnaście jak i sześćdziesiąt lat. Było w niej coś przerażająco świeżego i dojrzałego zarazem. Pogładziła go delikatnie po włosach i zalotnie wyjawiła swe zamiary:
- Młody bóg spadł z nieba na ziemią i potrzebuje życzliwej przewodniczki po nieznanym świecie - uśmiechnęła się tajemniczo - Więc doprowadzimy go do porządku i pokrzepimy nieco. Zapraszam przeto w me skromne progi. W drogę!
Wiedział, że nie zdoła jej odmówić i choć nie było to po jego myśli dreptał przy niej prowadząc rower z przylepionym do twarzy teatralnym uśmiechem, maskującym przerażenie. Przez głową przetaczały się mu tabuny bezforemnego lęku. Czuł, że coś go niewidzialnie opającza i wiedzie na zatracenie. Wiedział jedno - jeśli przekroczy próg domostwa tej powabnie zamaskowanej Meduzy, poddany zostanie straszliwym torturom, których formy nie ośmielał się nawet wyobrazić. Szedł pokornie na własną egzekucją, a w roli kata wystąpić miała ta demonicznie słodka kobieta. Całe swe hormonalnie rozgrzane i rozchwiane życie obawiał się tego i właśnie wybiła godzina.
Przez dłuższy czas szli w milczeniu. Wszystko było już jasne. Chłopak jak w transie hipnotycznym godził się na wszelkie okrutne warunki i chyba to osłabiło nieco zaborczy wigor uwodzicielki. Uśmiechnięta i zamyślona szła z gracją przed siebie, od czasu do czasu podrzucając grzywą ciemnych włosów. Doszli wreszcie do celu, który okazał się piętrowym domkiem w zadbanym, kwietnym ogrodzie z wystrzelającym ponad dach domostwa okazałym, srebrnym świerkiem. Bez słowa otworzyła drzwi garażu i pochwyciwszy kierownicą roweru z rąk biernego chłopaka wprowadziła pojazd do wnętrza. Zatrzasnąwszy garażowe wrota odwróciła się do swego gościa i wygłosiła zagadkową sentencją:
- Szlachetna stal hartuje się w ogniu. Jeśli jesteś dzielnym, zuchwałym chłopakiem to wyjdziesz stąd z podniesionym czołem pasowany na mężczyznę. Jeśli zaś jesteś rozmazanym mięczakiem, to wycisną cię jak cytrynę i wyrzucę na śmietnik. Będę, więc twoją słodką nagrodą, lub bezlitosną karą. Wybieraj, jeśli jesteś panem swego losu!
Wysłuchał tej złowrogiej przypowieści w milczeniu. Wiedział, że wszystko się już rozstrzygnęło. Był rozumnym i wrażliwym człowiekiem, lecz serce jego było pęknięte, a lędźwie rozmiękczone. Wyssany z energii życia, opróżniony z samczej mocy przez matkę, przez zaściankową i nieświadomą demonicznej mocy matkę-wampira, szedł teraz na przemiał.
Weszli do tonącego w półmroku wnętrza. Duży salon urządzony z orientalnym smakiem pełen zieleni i bambusowych mebli wypełniał korzenny zapach kadzidła. Mistrzyni ceremonii usadziła upolowanego gościa w fotelu i podała mu misę z owocami. Podeszła do czarnej skrzynki i nacisnęła klawisz. W powietrzu zabrzmiała intrygująca, magiczna muzyka. Japońska lira i flet wibrowały w powietrzu niczym stalowe świerszcze. Zostawiła zasłuchanego chłopaka i zniknęła w ciemnym łuku drzwi. Powróciła po chwili odziana w powłóczysty, czarny szlafrok. Trzymała w palcach szklankę z przezroczystym płynem. Przechadzała się w milczeniu po salonie popijając z namaszczeniem i lekko kołysząc biodrami. Trwało to długo, niewymownie długo. Szymek poczuł, że spędził w fotelu całą wieczność, jałową wieczność. Wreszcie stanęła przed nim. Szlafrok miękko spłynął na ziemię. Była naga. Patrzył na kształty jej ciała i widział płynną doskonałość, kosmiczną doskonałość, która promieniowała magnetycznie i wypełniała go żarem. Bolesna jak igły lodu słodycz owładnęła jego ciałem. Mięśnie napięły się spazmatycznie i bezwładnie rozluźniły. Podbrzusze spało sparaliżowane. Zaczął cicho łkać. Kobieta gniewnie podeszła do niego i z impetem zdzieliła go w twarz. Rozległ się suchy klask i głowa chłopaka odskoczyła jak piłka. Zasłonił się rękoma. Pochwyciła go za ucho i podniosła z fotela jak niesfornego psiaka.
- Szoruj do łazienki, żałosny mięczaku! - mówiła donośnie rzucając oczyma złe błyski - Czeka cię tam kąpiel i świeże ubranie. Wyszoruję cię jak matka, abyś oczyszczony był ze swej męskości, abyś dziecięciem chadzał po świecie i wiecznie cierpiał i kwilił.
Szymek poczłapał chlipiąc do łazienki. Śnił sen życia i nie znał innej jego odsłony. Rozebrał się przeto posłusznie i nie zamknąwszy łazienkowych drzwi zanurzył się w wannie. Gorąca, parująca woda wprawiła go w stan półomdlenia. Odwieczna Matka, tryumfalna Hodowczyni Przenoszonych Embrionów, weszła do łazienki i usiadła na stołku w rozkroku. Widział jej rozchylone, wilgotne łono. Jak różowa paszcza pradawnego jamochłona zasysało go magnetycznie. A ona śmiała się drapieżnie, szyderczo i delikatnie podrzucała duże, powisające piersi.
- Zaraz wydoimy cielaczka i ukołyszemy do snu - obwieszczała przewrotnie zamiar - Niech stanie się błoga ciemność i mydlany spokój - wolno cedziła przez zmysłowo rozchylone usta.
Przechyliła się do przodu i zanurzywszy ręką w wodzie pochwyciła go za zwiotczałego członka. Parę rytmicznych, drażniących ruchów i skulony ptaszek ożył. Zapalczywie masturbowała chłopaka patrząc mu bezczelnie i pogardliwie w oczy. Szymek stężały w bezruchu doświadczał bolesnej rozkoszy. Rozpłynął się bez reszty w poczuciu bezradności i zatraty.
- Jak ci służy pieszczota mamuśki, mój ty bobasku - kpiła przeszywając go złym, bezlitosnym wzrokiem - Tryskaj prędziutko, bo mi cierpnie ręka, ospalcze beznadziejny!
Przez mgłę rozkoszy dostrzegł, jak dyndają jej baniaste piersi i tępa, szydercza twarz obserwuje go z bliska. Za parą chwil dopłynie do niepowrotnego progu i runie wodospadem orgazmu w otchłań, złą otchłań jałowego wypatroszenia. Lecz gdzieś z głębokości jego jestestwa, z najdalszego bastionu witalnej hardości, napłynął rozpaczliwy zew rebelii. Ryknął przeraźliwie. Zamachnął się pięścią i rąbnął z impetem w osłupiałą maskę. Głowa oprawczyni pofrunęła w powietrze i odbiwszy się od ściany spadła z głuchym łoskotem na podłogę i potoczyła dalej przez otwarte drzwi do ciemnego wnętrza salonu. Bezgłowe ciało pozostało w bezruchu na stołku. Masująca chłopięcego członka ręka zwiotczała i zawisła bezwładna. Druga ręka bezgłowej kobiety wykonała kilka mechanicznych ruchów i zastygła w przykurczu. Z czarnego otworu szyi wyfrunęło cicho stado kosmatych ciem i zaczęło krążyć wokół łazienkowej lampy. Z otwartego sromu wyciekła obficie krew, tworząc na podłodze kałużę. Zobaczył, że kłębi się w niej mrowie czarnych, błyszczących kijanek. Ogarnął go wstręt. Zerwał się na nogi i wyskoczył z wanny. Poślizgnął się, lecz utrzymał równowagą i wybiegł z łazienki zatrzaskując drzwi. Widział leżącą na podłodze salonu głową swej pokonanej oprawczyni. Jej usta otwierały się w bezgłośnym szepcie. Zbliżył się i nasłuchiwał z uwagą.
- Pocałuj mnie synku - posłyszał płaczliwy, cichy głos - i popraw mi włosy, przecież kochasz swą mamusię. Czuję się taka samotna i skrzywdzona. Ach!
Szymek podniósł głowę i dokładnie ją obejrzał. Jej wnętrze wypełniały koła zębate i sprężyny, twarz zamieniła się w cyferblat zegara. Zamaskowany, kobiecy demon przemienił się nagle w zepsuty, śmieszny mechanizm. Po chwili głowa-budzik zaczęła przeraźliwie dzwonić. Podrzucił ją do góry i kopnął zawzięcie. Poszybowała przez salon i rozbiwszy okno zniknęła w oddali. Słyszał jednak dalej natarczywy dzwonek...
Ocknął się w czarnym wnętrzu szafy. W jego głowie wiał zimny wiatr i otwierała się pustka. Z wielką, więc trudnością zaczął przypominać sobie okoliczności dziwnego zakwaterowania. Potem stanął, pchnął drzwi szafy i wygramolił się na zewnątrz. W pokoju panował półmrok. Na biurku dzwonił telefon. Podniósł słuchawką i wygłosił rutynową formę powitania. Usłyszał:
- Czy to agencja towarzyska ,,Jokasta''? – huczał tubalny głos.
- Nie, rzeźnia miejska, frajerze i jeśli chcesz być zerżnięty, przynieś ze sobą ostrą matkę, bo osełki nie ma na miejscu - odburknął cynicznie i odłożył słuchawkę.
Na biurku leżała samotna kartka. Podniósł ją i przeczytał: ,,Bądź czujny jak pies podwójny, a żadna suka nie wyprowadzi cię w psie pole i nie zdechniesz jak mucha w smole - Michał''.
Uśmiechnął się. Czuł się dziwnie. Cóż teraz robić? Co się dzieje, u licha w tym dziwnym, niepojętym śnie na jawie? A może nie na jawie? A jeśli nie, to co w takim razie go spotkało, jaka kategoria biedy lub niezwykłości losu, który nagle wyrzucił go w obszar doświadczenia osadzonego w codziennym pejzażu, ale tak dziwnego, że włos się jeży? Ruszył, więc przez ciemny pokój ku półotwartym drzwiom. Otworzył je i wyszedł na tonący w mroku korytarz. Ale czy był to korytarz? Nie chciał się nad tym dłużej zastanawiać, więc ruszył biegiem w kierunku kuchni. Biegł wytrwale, ale połykał przestrzeń, a wokół widział tylko czarne, śliskie ściany, pobrużdżone i pulsujące niczym jelita Lewiatana. Ogarnęła go groza, bo prócz straszliwej scenerii poczuł jeszcze jakiś chłodny, zniewalający ciąg powietrza, który zasysał go w nieznane. To było już ponad jego siły. Zastosował, więc wariant przypisywany strusiowi i wszystkim panicznie przerażonym istotom żywym, które nie mogąc się realnie obronić symbolicznie uciekają przed koszmarem...
Zamknął oczy. Odczuł wyraźnie, że aksamitna, zimna czerń, która go otoczyła lekko zafalowała i miękko popłynął w z wolna rozjaśniającą się otchłań. Nie miał pojęcia o swej nowej tożsamości, celu podróży, osobliwym smaku nieznanej odmiany życia, która wynurzała się z mgły niebytu. Kim był teraz? Kim był zawsze, czyli od momentu, kiedy dostrzegł, że oddzielony jest od reszty obserwowanego świata niewidzialną, hermetyczną błoną kosmicznej samotności? A pod tą cienką warstewką swojskiej skorupy, jasnego podwórka ego, rozciągała się mroczna, złowroga dżungla pomrukująca starym językiem duszy, kusząca swą zwiastującą spełnienie tajemnicą. Od kiedy pamięta, nie bardzo rozumiał, co robi w tym dziwnym teatrze i kto prowadzi go przez życie mądrą radą, czy też okrutnym wyrokiem. Ale pamięć rzeczy małych i codzienna powtarzalność życiowych obrządków sprawiały, że czuł powierzchowną swojskość i pojmowalność życia. Lecz teraz nie zdawał sobie sprawy ze swej sytuacji, która, choć przybrała już wyraźną formę, to zjawiła się przed nim, niczym gołąb wyjęty z cylindra magika. Niczym sowa w słoneczne południe. Była, więc szarpiącą, otrzeźwiającą chłopaka niezwykłością w każdym calu.
Jak, u licha, mógł trafić w tą krainę wakacyjnej sielanki? Siedział teraz samotnie w kajaku, który popychany mocnymi pociągnięciami wioseł pruł z bulgotem rozświetlone słońcem wody jeziora. Zdumiał się, że jego ręce tak precyzyjnie i dynamicznie manewrują wiosłem, że radość rozpiera mu miarowo posapujące pierś, a słońce liże ognistym jęzorem zaczerwienioną, rozgrzaną skórę. Potrząsnął gwałtownie głową, krzyknął zapalczywie, aby wyrwać się z tej matni, tej sennej niewoli w szklanej kuli iluzji. I wtedy poczuł wyraźnie, że już tu kiedyś był, już to przeżył i wie, że jest rzucony w straszliwą pętlę czasu, igraszkę demiurga, który urządza skonstruowanym przez siebie marionetkom spektakl wiecznych powtórzeń. Więc jeśli się nigdy nie wyrwie z bytu, jak mucha z bryły bursztynu, jeśli krążyć będzie wiecznie w raz już odtańczonych kadrylach i rumbach, to, co znaczy słowo śmierć, co znaczy rzekoma wieczność, zbawienie i potępienie wieczne? A więc nic nie znaczą, bo zawsze będzie tylko przymus wiecznego tańczenia tych absurdalnych figur i konwulsji zwanych życiem, przerywanych okresami nieświadomego dojrzewania do nowej formy białkowej powłoczki, po smutnym wylinieniu ze starej. Zawsze będzie ten dziwaczny i bezcelowy taniec, potknięcia i upadki, podeptania nóg partnerów i radosne solówki, a potem wyrzucenia z sali w mrok nieistnienia. Ale nie na długo, i tylko po to, by to, co już raz uczyniłeś, powtarzać w nieskończoność ku sadystycznej uciesze Reżysera zerkającego zza kulis na klaunadę swych kreatur.
Czy tak to wygląda? A jeśli nie, to jak? W obliczu tego przerażającego dylematu jedyną ucieczką od spotkania z okrutną paszczą tajemnicy, uchyleniem się od grozy niepojętego życia było pozostanie w fazie duchowego embriona, niewinnego pacana, który boi się tylko odłączenia od mamusi i pozbawienia kojącego smaku cycusia. Lęki mentalnego karzełka są namacalne i oczywiste, są, więc tarczą przeciw straszliwym lękom świadomej i odartej z kołderki iluzji ludzkiej istoty. Więc Szymek chciał już do domu głupoty, do ciepła matki i powrotu do bezrefleksyjnego zacisza dzieciństwa. Lecz płynął właśnie w przeciwną stronę. Fatalnym, przymusowym i nieodwołalnym rytmem dążył do spotkania z okrucieństwem i bezsensem życia. Życia, które bezwolnie i tchórzliwie zgotował sobie, a więc na nie zasłużył. Teraz i zawsze, bo tak zaczął, więc nigdy nie skończy. Lecz jak przez mgłę przypominał sobie magiczny obraz, jaki nawiedził go kiedyś i słowa wskazujące drogę ku zbawiennemu wyjściu z zaklętego kręgu przymusu, nudy i niemocy. I widział też siebie w roli pogromcy demona-samicy. Nie pamiętał tylko, czy kiedyś zdjął którąś z zasłon tajemnicy kobiety, a więc... Ale było to odległe i nierealne jak sen.
Widział przed sobą, w świetliście falującym na powierzchni jeziora słonecznym trakcie, wyspę porośniętą trzciną i olchowym laskiem. Wyspę Syren, gdzie już był i został rozszarpany przez pazury ciemnej żądzy, drzemiącej w sennych na co dzień duszach zwyczajnych kobiet. Lecz jak się to skończyło? Nie wiedział i musiał powtórzyć błąd, aby się wreszcie nauczyć żyć lub pozostać embrionem mentalnym. Lecz, te, ku którym płynął w niczym mu nie pomogą. One były zwyczaje z pozoru, bo pod zasłoną zwyczajności chowały ten okrutny, zniewalający oręż - ciało i jego nieposkromiony głód, atakujący słabe i zahukane istoty, niczym smok spadający z nieba. Skąd to wiedział i dlaczego nie umykał przed pogromem? Dlaczego płynął tam, gdzie czekała go śmieszna kaźń i żałosny ból niezguły? Bo taki już był i takim pozostanie. Pozostanie fatalnie unieruchomiony w wielkiej maszynerii kosmicznej. Więc wiosłował wytrwale pod lawiną słonecznych promieni i delikatną fontanną wodnych kropelek, wystrzelających z ciętej wiosłem tafli jeziora. Kiedy zbliżył się do wyspy, jego uszu doleciały niczym trzmiele skoczne takty muzyki dobywającej się z radia tranzystorowego. Wpłynął w trzciny i przebijał się przez ich gąszcz ku niewidocznemu brzegowi. Muzyka narastała i zwiastowała, jak w cyrku, spektakl jarmarcznych uciech. Ale czy uciech, czy katorgi?
Wtedy poczuł, że ostre źdźbło trzciny przecięło z chrzęstem jego ramię, a on spojrzawszy zobaczył na skórze szramę perliście sączącą krew. I kiedy tak patrzył na tą niegroźną, lecz teoretycznie dotkliwą, z racji naruszenia spalonej słońcem skóry, lecz cudownie bez bolesną ranę, nie dostrzegł, że przepłynął przez trzcinowy gąszcz i dobijał do brzegu wyspy... A tu witały go tryumfalnymi, słonecznymi jak letnia pogoda uśmiechami, dwie gracje, dwie panie sklepowe, koleżanki matki, które wspólnie wczasują z rodziną Szymka w pobliskim ośrodku. Witają go w całej swej krasie, czyli przyodziane w stroje urodzinowe, od stóp do głowy, od brody po pięty przepysznie golutkie, bo po to właśnie pedałowały tu rowerem wodnym, żeby nie zakładać tekstyliów i wybrązowić swe ciała pod słoneczną świetlówką we wszystkich zakamarkach. Stoją, więc i uśmiechają się ochoczo, bo to nie jacyś tam pijani faceci, natarczywi obmacywacze, nachalni szpakowie gapiący się tępo w szparę cipy, tu niechciani płyną, lecz amorek pyzaty, rozkoszny bulbiś, który speszony spuszcza oczy i patrzy wstydliwie w dno kajaka. Więc one są tryumfujące i potężne, powalające i porażające potęgą, są paniami sytuacji i sprawują władzę nad samczą istotą, której nic nie brak, oprócz tego, co najgorsze, co przeklęte, czyli samczej buty i bezwzględnej zachłanności. Mają, zatem destylat, wyciąg przepyszny, alembik słodziutki, dobyty z plugawego, samczego zacieru przez niecodzienne koleje życia młodzieńca. Wiedzą o tym, bo znają jego matkę i plotkowały nieraz o tym „dobrym dziecku”, „skromnym chłopaku”, czy też „słodkim naiwniaczku”, który od kobiet trzyma się z daleka, mimo że skończył już technikum i pracuje jako kucharz w restauracji. Patrzą uradowane na jego prężne i wysmukłe ciało, na jego rozpychające się w ciasnych slipach męskie klejnoty, nieświadome swej wartości i potulne. One to właśnie, radośnie i figlarnie, zaofiarują mu frywolną przysługę milutkich ciotek i obudzą w nim mężczyznę. Obudzą, by był ich maskotką, by podreptał potulnie ku ich uciesze, jak pudelek na smyczce, a potem grzecznie się położył i nie robił bałaganu. Pani Krystyna, wysoka i ruda kobieta, z lekko wypuczonym brzuszkiem, rudym futerkiem na cipce i różowymi obwódkami wokół drobnych sutków na dużych piersiach, wesoło pokrzykuje do przybijającego do brzegu Szymka:
- Witaj nasz Amorku miły! Co cię sprowadza na Wyspę Syren? Czy poszukujesz ptasiego mleka, czy mlecznego cycusia, mój mały? - dobrotliwie i zalotnie szczerzy duże, końskie zęby pani Krystyna.
Szymek podnosi głowę do góry, przerywając obserwację zaciętego trzciną ramienia i spotyka się ze wzrokiem pani Krystyny. A potem spotyka się z innymi detalami ciała pani Krystyny i pani Buby, która jest niską, pulchniutką, uczesaną na pazia blondynką, naturalną blondynką z czarnym łonem i brązowymi brodawkami sterczących młodzieńczo piersi. Pani Buba nie jest jednak młódką, lecz matką dwójki dzieci, dorosłych dzieci, które teraz zbierają jagody wraz z ojcem w sosnowym lesie okalającym jezioro. Panie Buba i Krystyna są normalnymi kobietami, uprzejmymi ekspedientkami, zdradzają mężów tylko z kierownikiem, żeby mieć dobre układy w sklepie, a robią to zawsze „po pijaku”, więc nie grzeszą specjalnie, bo jak mówi przysłowie: „kobieta pijana, dupa sprzedana”. Tak, więc są to okazy kobiecej normalności i fakt, że opalają się nago nikogo nie gorszy, bo czynią to na stronie, przed ludzkie oczy się nie pchają, jak naturystki jakieś. A że mają chrapkę na spokojnego prawiczka, to też normalka. Jaka babka takiej ochoty nie ma, no jaka? Chyba tylko dewotka jakaś, albo oziębła i skwaszona, czy też masochistka porąbana, co to chce być przez chłopa poniżana i z tego poniżenia radość chorobliwą czerpie. Bo normalna kobieta, to marzy w skrytości, żeby młokosa jakiegoś, świeżutkiego i grzecznego, potulnego jak baranek i pełnego wstydu i onieśmielenia upolować, a nie egzemplarz tej wstrętnej męskiej brutalności i wulgarności, co babę depcze i poniża, o nie. Takiego to schrupać, rozpalić w nim ogień i przy swym ołtarzu kornie do posługi przysposobić. Tak myślały zgodnie panie ekspedientki na wczasach zakładowych „Społem” w miejscowości Czarnylas odbywanych w ciepły czas letni, który rozmarza pozbawione codziennych trosk umysły i serce, tudzież obyczaje rozmiękcza.
- Chodź do nas, miły Szymku i pokaż te zadrapanie, co ci trzcina w prezencie zafundowała. Mam w torebce spirytus salicylowy i watę, to ci zaraz galanto zdezynfekuję. A naszych gołych cycków się nie lękaj, bo przecież takie same mamusia dawała ci do sysania, prawda? - wesoło roztapiała towarzyskie lody pani Buba, a pani Krystyna wtórowała uśmiechem i podniosła z ziemi, z iście dziewczęcym wdziękiem, plażową, kolorową piłkę.
- Jak ci Buba ranę opatrzy, to zagramy w piłkę, w siatkówkę, prawda Szymku? Nie przypłynąłeś tu przecież leżeć jak jakiś wapniak odłogiem i spiec się na raka, a więc zapraszamy cię do kółeczka, tylko, dla sprawiedliwości, bo my też niczego nie ukrywamy, ściągniesz slipy, no nie? - wesoło i niewinnie zaproponowała pani Krystyna.
Szymek wolno gramolił się z kajaka i włożywszy wiosło do jego wnętrza, a potem wciągnąwszy go nieco na brzeg, zabezpieczył przed niepożądanym odpłynięciem w gąszcz trzcinowy. Był zdumiony tym nieuchronnym, przeczuwanym spotkaniem, które jednak jawiło się czymś nierealnym i przerażającym, jakimś boczną, nagle otwartą ścieżką życia, chronioną mądrym instynktem samoobronnym przed nieopatrzną penetracją, bo prowadziła nieuchronnie ku katastrofie. Lecz jakaś siła fatalna pchała go nieodwołalnie w objęcia demonów. A co będzie potem? Co stanie się zaraz, co czuć będzie siadając znowu do kajaka? Tego nie wiedział, nie przeczuwał i nie obejmował wyobraźnią. Wiedział, że czeka go groza, lecz nie znał jej oblicza. Przełknął nerwowo ślinę. Wyprostował się i nieśmiało powiedział do rozbawionych kobiet:
- Bardzo mi miło spotkać panie na tym odludziu i choć planowałem, że posłucham śpiewu ptaków i poczytam książkę, ciekawą biografię wielkiego artysty pod tytułem „Udręka i ekstaza”, to chętnie pogram z paniami w piłkę, ale majtek się wstydzę zdjąć, więc niech mi panie wybaczą – zakończył lekko zaczerwieniony Szymek.
- No, no mój mały, pewnie coś złego po głowie ci chodzi, że majteczek zdjąć nie chcesz, bo jak byś miał czyste myśli, to na pewno byś je ściągnął. Słyszałeś przecież, że święci też goło chodzą, a że tureccy, to nic nie szkodzi, bo święty świętemu równy, jak łotr łotrowi, nieprawdaż? – dyplomatycznie zagadywała pani Buba, podchodząc do Szymka z nasączoną spirytusem watą, a potem stanąwszy skupiona przy chłopcu zaczęła delikatnie przemywać ranę ciętą trzciną.
- I co, boli trochę naszego rannego żołnierzyka, co? – pytała patrząc Szymkowi w oczy i lekko zagryzając wargi i śmiesznie wysuwając język.
- Nic nie boli, proszę pani, tylko trochę piecze, ale to nic, bo jak się sparzyłem w pracy olejem, to było coś – odpowiedział poważnie Szymek.
A kiedy tak spokojnie przyjmował bolesną operację dezynfekcyjną pani Buby, konspiracyjnie uśmiechnięta pani Krystyna podeszła do niego cichcem od tyłu i sprawnym ruchem zciągnęłą mu z pośladków kąpielówki, po czym spuściła je do ziemi i przyklęknąwszy zdjęła je zupełnie, unosząc po kolei obie nogi chłopca i wesoło podrzuciła do góry intymne trofeum. Zdębiały Szymek nie bronił się wcale i pozwolił tym samym wciągnąć się w seksualną aferę. Przez chwilę pomyślał tylko tęsknie, jak piękne i wyniosłe są drzewa w swym samotnym, beznamiętnym i wyniosłym trwaniu ponad ludzkim światem chaosu uczuć i tępej przemocy.
A kiedy Szymek otrząsnął się z nagłego rozmarzenia zakrył trwożliwie obnażone przyrodzenie i stał przykurczony i zażenowany, patrząc się litościwie w oczy pani Krystynie. Lecz ta uśmiechała się filuternie i ani myślała być adwokatką chłopięcego wstydu. Nie po to zrobiła pierwszy krok ku własnej, po prawdzie wspólnej z bubową, przyjemności, aby teraz litować się nad śmiesznymi lękami dorosłego dzidziusia. Nikt tu nikomu krzywdy nie robił, a wręcz odwrotnie, kroiła się dla obu stron niezła przyjemność. Tyle wiedzy o sytuacji posiadała pani Krystyna. Nie była dobrym psychologiem, ani złym człowiekiem. Była zwyczajną kobietą w niezwykłej, podniecającej, sytuacji. Tylko tyle.
- Oj chłopczyku, czemu ty zaufania do starszych kobiet nie masz? Przecież my nie zakrywamy się przed tobą, a więc złych zamiarów nie mamy, prawda? Ale jeśli tobie to przeszkadza, że jesteś rozebrany, to się ubierz, nie ma sprawy. Może ty jeszcze jesteś prawiczkiem i wstydzisz się kobiet, powiedz nam prawdę, co? A wtedy może coś na to zaradzimy, no nie Buba? - Krystyna puszcza szelmowsko oko do Buby i zaraz wybuchają głośnym, bezczelnym śmiechem.
Teraz jest już wszystko jasne. Uprzednie ceregiele i ośmielania miały tylko jeden cel: uśpić podejrzliwość chłopca, powstrzymać go od nagłej dezercji, ucieczki na cztery wiatry ze straszliwej wyspy Syren. Nie ma już szans. Kości zostały rzucone, no może nie kości, ale majtki i wszyscy bohaterowie mitingu ujawnili swą obecność. Teraz tylko nieznana jest technika zbliżenia tych jawnie ku sobie wycelowanych, obnażonych instrumentów cumowniczych, tych białkowych, dwunożnych pojazdów kosmicznych. Zabawy nie będzie, będzie horror. A może coś się stanie? Skończy się nagle stary świat, a zacznie nowy, co?
Szymek jest kompletnie skołowany. Po głowie biega mu tabun chaotycznych myśli, niedorzecznie niespójnych i pełnych bojaźni i rozterek. Po co tu przypłynął? Po jaką ciężką cholerę wpakował się w tą upiorną chryję, w ten zawstydzający kabaret absurdu straszliwy jak senny koszmar? Bo to chyba jest senny koszmar. Sam już nie wie, co ma robić, aby sprawdzić stan rzeczy i rozstrzygnąć, czy śni, czy jest to nieodwołalnie zjawisko realne. Pamięta, że trzeba uszczypnąć się w ucho, żeby wykluczyć możliwość snu na jawie. Chwyta się, więc za ucho i czuje swoje ucho, namacalnie i boleśnie ugniata je palcami, lecz dziwi go, dlaczego jest takie zimne, a i jemu, ni stąd, ni zowąd, robi się też zimno. To zimno jest złowrogie. Przeszywa go do szpiku kości i mrozi jego duszę. A wokół słonecznie. Musi coś zrobić, aby się rozgrzać. Musi się bronić przed tym zimnem, którego źródła nie pojmuje i jest ono tak samo straszne i niepojęte, jak obecność nagich, lubieżnych, choć chytrze tą lubieżność próbujących ukryć kobiet. I ich ubrane w uśmiech, natarczywe napieranie na jego prywatność. A igły chłodu przeszywają jego cielesną i psychiczną strukturę, kołyskę błogiego spokoju wiecznego bobasa. Tak, ten strach przed paszczą seksualności, to zimno i to nienormalne falowanie świata, jego zatrważająca płynność, mają coś ze sobą wspólnego, są objawami kataklizmu, który niechybnie nadciąga. Ale jaki to kataklizm? Jak się przed nim bronić?
- Przestań się już dąsać Szymku jak mały dzidziuś, tylko uśmiechnij się od ucha do ucha, bo nie zawsze młodzieniec oglądać może tak apetyczne obrazki - wesoło i energicznie zawołała pani Krystyna i trzymając plażową piłkę w ręku udzielała dalszej instrukcji – bez majteczek wyglądasz doskonale, bardzo męsko, nie jeden by ci pozazdrościł takich klejnotów, więc z dumą i ochotą stawaj do kółeczka i gramy w siatkówkę. Nuże!
Szymek stracił już zupełnie orientację. Nic nie mógł wymyślić na swą obronę, na ratunek przed paszczą dwugłowego, czterocycego i dwupiździelczego smoka babskiej chuci. I czując, że idzie ku niemu lepka, dusząca zmora, czas apokalipsy dziecięcej, czas zerwania zasłon głupoty i otępienia z oczu, błysk straszliwego ostrza śmiertelnej prawdy, zrobił coś, co robi każde zagubione i bezradne dziecko. Uśmiechnął się szeroko, naiwnie i bezradnie do napierających nań taranem seksualności kobiet i wypowiedział bezwiednie te słowa:
- Po co mamy grać w piłkę, drogie panie, lepiej zaraz przystąpmy do rzeczy. Jestem do waszej dyspozycji i czyńcie swą powinność tak, żebym nie umarł ze szczęścia, dobrze? – i to mówiąc położył się na plecach w głębokiej trawie i patrzył się w osłupieniu, z przypiętym do twarzy martwym uśmiechem, na białe obłoki wędrujące błękitem, rozświetlonym słońcem lata.
A Syreny z olchowej wyspy spoglądając z wymownymi uśmieszkami na siebie zbliżały się ku swej słodkiej, podanej na tacy zdobyczy. W ich umysłach wzbierała tępa, łakoma radość i poczucie pełnego, błogiego zwycięstwa nad niedorzeczną głupotą dorosłego dzidziusia. Teraz oto leżał przed nimi, jak oskubany kurczaczek, więc wzbudzał też ich politowanie i protekcjonalną czułostkowość. Tak, to bardzo przyjemne rozczulać się nad zdrowym, dorodnym bykiem, niż doświadczać upokorzeń i niesmaku, będąc przymuszaną do uprawiania seksu na zwałach żółtych serów w magazynie sklepowym z pijanym i śmierdzącym potem kierownikiem. Tak, po stokroć lepiej jest panować, niż podlegać szmatławej władzy. Więc do dzieła!
- Co się tak chłoptysiu wyłożyłęś, jak piesek do brandzelku! Nie wiesz jak facetowi z babką postępować wypada? A wstyd, bulbisiu głupiutki, żeś się jeszcze tego rzemiosła słodkiego na cacy nie wyuczył! – przysmradzała Szymkowi teatralnie głośno i przekornie pani Krystyna, bo w duchu kontenta była ze swej roli nauczycielki i władczyni wielkiego dzieła frykcyjnego.
I rzekłszy te słowa trąciła zalotnie w bok swą wspólniczkę, puściła oko swej siostrze-łajdaczce w groteskowej inicjacji prawiczka, prawem kaduka wymuszonej i bardziej materializację rojeń starego masochisty przypominającą, niż radosne spełnienie młodzieńca. Obie kobiety stanęły nad Szymkiem i chichotliwym szeptem wymieniały uwagi na temat swego udziału w obsłudze bezwolnego chłopca. Ale to wszystko, co się działo na polance olchowej wyspy na jeziorze Sarny, nie wyglądało na zjawisko realne, nie miało tej krwistej tkanki oczywistości, która wyrasta z umysłów pod słońcem tej ziemi, prawdziwe życie, potężny żywioł wylewający się magmą krzepkich uczuć i ogarniający zwały pączkującej materii prężnymi, jasnymi myślami, niczym palcami przemyślnego i mocarnego demiurga. To, co się działo utkane było z mgły, z wyziewu chorej tkanki, która nie spełniwszy swej misji, nie wydawszy zdrowego owocu wyradzała się w złowrogą fatamorganę...
Szymek zobaczył nad sobą przybrązowione jęzorem słonecznym ciała dwunożnych Syren, które miały ze swymi rybioogonowymi lub skrzydlatymi siostrami z innej bajki tyle wspólnego, że czyhały nieustannie na „Pana stworzenia”, na podłego ciemiężyciela owych cielesnych statywów przypisanych fatalnie do płodnych macic i rąk potrzebą kuchenną i erotyczną sprawujących, aby powalić go i wyssać. Zobaczył czerwone jak płomień włosy pani Krystyny, czerwone na głowie i czerwone na łonie, zobaczył czarne łono pani Buby i mięsiste, czerwone frędzle wysterczające z gęstwy włosów, niczym ciało morskiego ślimaka, z apetyczną propozycją zassania do środka. Lecz widział więcej. Widział to wielkie, podwójne stworzenie, choć zakulisowo zjednoczone w jedną osobę. Postać złowieszczej, konwulsyjnie wynaturzonej w ognistym piecu tyranii, przetrawionej w trzewiach Molocha, owej Matki-Natury, stworzycielki i paszczy zagłady, która zgubiła swe jasne oblicze i pozostała tylko demonem. Widział to monstrum przedwieczne, które wyhodował w sobie. Tą fatalną, wiecznie pochłaniającą otchłań, która jest grobem zdrajców idei życia – siły i miłość. A oni krążą, więc jako głodne duchy pomiędzy męką a nicością...
Jak wielu marnych i przeciwnych swej wewnętrznej istocie, swej duchowej, przyrodzonej tężyźnie słabych mężczyzn powołało do istnienia w chorej wyobraźni i puściło w świat ludzkiej wymiany myśli, mrocznej sfery ducha, tego złowrogiego fantoma, tą straszliwą Strzygę, co? Bo tam właśnie, w rejonach śpiącego umysłu, rodzą się wszelkie demony. A demon, to podział, konflikt i chaos, to niszczyciel życia. A wszystko, co się urodziło z materii czy myśli - istnieje. Istnieje zatem demon seksu, potwór rozdzierający jedność rodziny człowieczej, pożerająca Modliszka i Wilkołak, burzący spokój i napełniający umysły ciemną żądzą. Czy jest to tylko demon, czy ma inne, ukryte oblicze?
O tym Szymek nie wiedział, ale poznanie działań ukrytego potwora poprzez jego emisariuszki, kobiety, wystarczyło mu, aby bać się panicznie tego żywiołu A fakt, że nie przyobleka materialnie potwornego kształtu, lecz perfidnie nęcący, nie podważa wcale jego złowieszczej obecności w chorej psychice i namacalnie odczutych spustoszeniach duchowych. Świat podzielony płciami na dwa obozy, na da bieguny, co słodko przyciągać się powinny, opakowany został w zbroje i harpuny antagonizmów i jest areną walki dzikich zwierząt, a reszta to papierowa, obłudna dekoracja, która co chwilę pęka i odsłania plugawą prawdę…
A ko za tym stoi, zapytał siebie bezwiednie, automatycznie Szymek, no kto? I zaraz, ze zrozumieniem, nie widomo skąd płynącym sobie odpowiedział:
- A no, ksiądz stoi, polityk, sekretarz partyji stoi, generał stoi, milicjant z pałą stoi, bankier stoi, wszelcy mali i wielcy demiurgowie świata tego chcą i zmuszają nas do konfliktu płciowego, a tak, raz, dwa trzy, chuj na pizdę patrzy i na nią pluje, bo jej nie miłuje, Ale luja!
Właśnie poznał to Szymek. Poznał i upadł, bo nie mając sił rasowego maga, choć znał już imię smoka, to mocy skutecznego rażenia jawnego wroga w sobie nie nosił. Mechanizm odkrył, lecz praktycznego remedium przeciw mrocznym siłom nie posiadał! Nigdy nie nosił w sobie siły ducha i woli obalenia zła, więc niczym śmieszny rycerz z drewnianym mieczem zawsze chadzał, snuł się i potykal groteskowo o kanty rzeczywistości, zwłaszcza erotycznej. Lecz aby wszystko jeszcze bardziej pomieszało swe formy i imiona, by odwróciła się na nice materia świata, widział teraz nad sobą nie dwie nagie kobiety, lecz ogromną, drewnianą, kołyszącą się w złotej poświacie, pękatą „Wańkę-wstańkę”, z czerwonymi licami i ustami, z wielkim rozwartym, czerwonym sromem, z którego wypełzały zielone żmije. Zamknął, więc oczy, umykając pozornie przed inwazją absurdu i zanurzył się w ciemność.
A gdy je powtórnie otworzył w ręku trzymał zdjęcie matki. Siedział przy biurku w brązowym szlafroku i laczkach. Za oknem, wypełnionym zimowym, wieczornym niebem, płynęło czarną chmurą z chóralnym krakaniem stado gawronów ku dalekiemu noclegowisku. Przed nim wisiało wielkie lustro oprawne w złote ramy, jak cenny obraz. Spojrzał w to lustro. Miał szpakowate, przerzedzone włosy i siwą brodę. Widział swoją twarz, która bardziej przypominała wyciśniętą cytrynę, niż oblicze starego mężczyzny.
- Lepiej obudzić się na starość, niż przespać całe życie - pomyślał gorzko - lepiej spróbować sił, nawet wtedy, kiedy ich tak niewiele, niż bez walki oddać swe życie na żer harpiom. Zatracić się ostatecznie, nie posmakowawszy słodkiego gniewu buntu. Biernie włożyć swego embriona do formaliny. Tak...
- Szymku, obiad na stole, chodźże prędko - rozległ się egzaltowany, apodyktyczny głos starej kobiety.
- Już idę mamo - odpowiedział oschle.
Ruszył wolno mroczną ścieżką niewoli, szlakiem mentalnej pępowiny, nicią pajęczyny oplatającej duszę i ciało. W ręku trzymał niewidzialne nożyczki. Namacalnie ostre. Chciał się wyzwolić z tej potwornej matni, tego codziennego, bezwolnego płynięcia na plecach ku archipelagom talerzy rosołu i mielonych z marchewką i groszkiem, nudy i oka telewizora. I tej wielkiej niemocy istnienia, tej niepełności, braku żaru serca i sensu poganiającego karawanę dni pustych przez pustynię bezpłodnego życia ku niewidocznej oazie. Więc chciał, aby się to już skończyło, aby sczezł ten przygarbiony, zrzędzący i troskliwy jak dyplomowany grabarz gnom, aby zginął ten przeklęty strażnik jego mitycznego niezgulstwa, zwany, o ironio, matką. Szedł więc z niewidzialnym ostrzem w dłoni, aby po nici pępowiny dojść do źródła paraliżu, do jądra ciemności i jednym cięciem je unicestwić. Jeszcze tylko korytarz, jeden pokój i już stołowy, stół przykryty obrusem, talerze z dymiącym rosołem i matka patrząca na niego z wieczną, niemą miłością i wymówką. A on wtedy zrobi to, czego nie spodziewała się nigdy, bo podskórnie była pewna, że jego męski kręgosłup jest pęknięty, a samcza buława zwisa sflaczała. A teraz, u kresu, taka okrutna niespodzianka, takie pogrzebanie wymodlonych przed ołtarzem nadziei, taka klęska strategii godzącej w porządek natury, lecz przecież miłej Bogu, hodowli zmurszałego dzidziusia. A ten dzidziuś okazuje się być samczym rebeliantem, plugawym wilkołakiem dyszącym żądzą utoczenia krwi z niewieściego serca i sromu. I tak będzie, pomimo, że ksiądz chodzi po kolędzie i kręcą się wałki magli.
Ale co to?! Otwarte drzwi wieją szarą otchłanią. Zimną otchłanią, zasysającą ze świstem, jak wielki odkurzacz starego, śmiesznego buntownika Szymka. Jak paszcza dymnego smoka, jak czeluść przedwieczna, która była na początku i pojawia się na końcu, która jest matką i paszczą wszystkiego, która jest źródłem i grobem istnień, która zawsze będzie i nigdy nie zaśnie, która stać będzie na straży wiecznego rodzenia się i umierania światów, gwiazd, planet, jaszczurek, drzew, szarańczy, tasiemców i zórz polarnych, jak nieuchronność ponad życiem i śmiercią, wielka brama bytu otwiera się i zawiera za Szymkiem...
- Gdzie jest Szymek? – matka zapytała z trwogą w oczach Michała, kiedy zjedli zrazy z kapustą, młodą kapustą z własnej działki.
- Jeszcze nie wrócił ze szkoły. Przecież mają dzisiaj zakończenie nauki i pewnie włóczą się z kolegami po lesie i wolność od szkolnego kieratu świętują, pierwszy smak wakacji. Tak było zawsze i tak będzie. Takie jest prawo natury, że człowiek kocha wolność, a nienawidzi niewoli. Nawet, jak mu uczeni w piśmie mówią, że jest dobra i potrzebna - odpowiedział z lekkim uśmiechem Michał.
Ojciec wycierał chlebem talerz i spoglądał na telewizor, bo właśnie nadawali „Dziennik Telewizyjny”, komunistyczną, namaszczoną mszę świętą, wielką ceremonię tumanienia ludzkich umysłów w atmosferze błazeńskiej powagi. I ojciec nie interesował się teraz losem syna, bo był zmęczony, jak zawsze, oszukany przez życie i wrobiony w rodzinny kierat, jak Jezus w spijanie kielicha męki, czyli z woli wyższych wyroków w mękę absurdalną wprzęgnięty. A on srał na te wyroki, tylko że nie miał już forsy na piwo, żeby to światu wykrzyczeć. Ulżyć sobie, jak zwykle bezskutecznie. Więc gapił się na to, jak inni przeciw tym fatalnym wyrokom nic nie robią i łby pod topór kładą. Bo nie wierzył, że coś mogą wskórać, tak jak on niczego nie wskórał. Wyżej dupy nie podskoczysz. Z „władzą ludową” i władzą Przedwiecznego nie wygrasz. Taki układ, a na układy nie ma rady, a wszystkie one kończą się lepszym, czy gorszym układem zwłok w trumnie. I niech no kto powie, że jest inaczej. No kto?
- Upije się pewnie, gówniarz jeden, a może go jaka dziwka młodociana w krzaki wciągnie i do grzechu przymusi, skaranie boże! Że też na te dzieciaki pasa nie ma! Gniewu bożego się nie boją i żyją jak poganie, ot, co! – wściekle, choć histerycznie powierzchownie, labiedziła matka.
Michał podziękował, wstał od stołu i wziąwszy swój talerz poczłapał w zamyśleniu do kuchni. Myślał o tym, co robi teraz Szymek, jak się czuje i czy już wytrzeźwiał. Minęło już parę dobrych godzin, więc czas zobaczyć, co nieszczęsny praktykant igrców bachicznych porabia teraz. Co z jego, zapewne ciężką od kacowego zaczadzenia, głową i obrzydzeniem do siebie. Zmył, więc szybko talerz i poszedł do swego pokoju. Cicho zamknął drzwi i przystąpił do inspekcji zawartości szafy. Uchylił skrzypiące drzwi i rozchylił ubrania. Spojrzał w dół i skóra mu ścierpła na karku, a nagły spazm pochwycił za gardło. Na stercie brudnych ubrań, z otwartymi, zarzyganymi ustami i szklanymi oczyma patrzącymi pustym, zdumionym spojrzeniem w czarną otchłań śmierci, leżał Szymek. Przed paroma godzinami zadławił się we śnie własnymi rzygowinami i bez świadomości kataklizmu wypisał się z listy obecnych spektaklu zwanego życiem. A wiedzę o przekraczaniu wrót ostatnich zabrał ze sobą w nieznane...
Michał rzucił się na łóżko i szloch rozrywał mu pierś. Miotał się w bezsilnej rozpaczy. Nie myślał nawet, jak poinformuje o tym straszliwym wydarzeniu rodziców. W okrutnym bólu serca i duszy myślał tylko, dlaczego człowiek chcąc pomóc bliźniemu swemu może wyrządzić mu największą szkodę. Dlaczego nic nie jest proste i jasne, a dobro w zło się obraca? Po co człowiek żyje na tej ziemi, skoro nie jest panem swego losu? Kto się nim bawi, do kurwy nędzy?!
A niezłomna w swej dławiącej dbałości o losy tego biednego, wodzonego na pokuszenie Szymka, zatroskana wiecznie matka zastanawiała się, czy ze skromnego, domowego budżetu wygospodarować odpowiednią sumę na mszę w intencji zbawienia duszy chłopca. Nie przypuszczała, że Szymek był już zbawiony od piekielnych mąk życia. Nie przypuszczała też, że za chwilę sama zostanie wpędzona do piekła rozpaczy i wyrzutów sumienia. Do piekła, przed którym tak bardzo chciała uchronić i siebie i syna. Lecz w swej naiwności nie przypuszczała, że znajduje się ono na ziemi, a bramą do niego jest ludzka głupota. Bo wielka jest moc macierzyńskiej miłości i gdy dotyka i unosi ponad porohami i topielami życia dzidziusia i rozkosznego bobasa, to jest mu zbawieniem i wielką pieśnią ocalenia i bezpieczeństwa pośród kłębowiska węży świata tego, gwiazdą zaranną i mostem nad przepaścią...
Lecz, gdy opajęcza istotę męską, sposobiącą się do życiowej inicjacji w dorosłość, szukającą w sobie ukrytej mocy, nie wsłuchującej się już w ciepły pomruk kołysanki, prężące się do skoku w autonomię woli i swobodę myśli jego jestestwo, to staje się wtedy podstępnie toksyną siostrą śmierci. Bo zło, to także dobro, ale nie we właściwym czasie i miejscu zaistniałe, więc chora, przenoszona i nie poskromiona wbrew prawom życia, jego cykli i okresów, przenoszona miłość matki podcina dużym synom skrzydła do niezależnego lotu, zastawia potrzaski, trzyma przy ziemi niedołęstwa, a czasem spycha pod ziemię, w zimne objęci śmierci, którą z miłością im świadczy, ufając bezgranicznie, że podaje im kielich ambrozji, nie cykuty...
*
AntoniK
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura