Lubiłem bratać się z żywiołem upadłym. Sięgać dna, aby łaknąć tym mocniej wzniosłości i urody życia. Zacząć pożądać Raju Utraconego i wszelkich dobrodziejstw jego... Idea odbijania się od dna ku szerokim horyzontom szczególnie inspirowała mnie do działania. Zwłaszcza na rzecz dennego bieguna. Przeto spotkania z ludzkimi wykolejeńcami i karykaturami wizerunku człowieczego, tego głoszonego z ambony i rysowanego słowem przez myślicieli różnych autoramentów, należały do okresowych rytuałów mego marnego życia. Byłem bowiem bękartem, sprzeniewiercą swej jasnej drogi życia, a straceńczym szlifierzem bruków ciemnego zaułka. Snułem się, więc po pijalniach i spelunach, zabijałem czas, uczyłem się zabijania, więc podliłem się... W młodości zakochałem się, oddałem swe serca kobiecie niezwykłej, pięknej i zagadkowej, dosadnej i subtelnej, słowem – Mistrzyni, ale wyjątkowo perfidny los skreślił ją z list ziemskiej obecności. A jak to uczynił? Użył do tego rąk ludzkich swołoczy, kundli nienawidzących kobiecej wielkości, istot, które parę dni temu wyszły z kryminału, odsiedzieli dziesięć, choć mieli zasądzone piętnaście, ale jeszcze nie zapłacili wszystkiego za swą nikczemną zbrodnię. Dlatego przybyłem do tego miasta i dlatego nadałem sobie samozwańczo funkcję sędziego i kata. A że moje życie nic już nie znaczyło, miało swój jedyny cel, a potem – choćby potop…
Parkowa pijalnia była przyczółkiem wielkiego archipelagu wysp rytualnej degradacji marginesu społecznego, które leżały na oceanie miasta, jak wrzody na ciele trędowatego. Tam też się udałem po raz niepoliczony w życiu, lecz tu pierwszy i odsiedziałem osiem godzin przy siedmiu zakupionych, a kilku zafundowanych, piwach, osładzając sobie nudę siłowaniem się na ręce z pijanymi osiłkami, słuchaniem przechwałek miejscowych menelików i decydując się na podanie laski “za browara” poznanej w knajpianym pejzażu uczennicy zawodówki, ponoć skończonej siedemnastce, ale kto tam wie co w metryce siedzi, cycatej dupie z warkoczykami, jak ruska matrioszka. Ta dziewczyna zrobiła mi dobrze po francusku, a ja zrobiłem jej palcem nie gorzej, a że działo się to w krzakach podejrzewałem, że pewnikiem zrobiliśmy kabaret dla otępiałych i znudzonych meneli, choć może nie tej klasy, na który czekali. Nie chciałem, wiedząc o tym, klasycznie jej wyruchać, bo przede wszystkim, chyba by mi nie zrobił stójki zmacerowany alkoholowo żuraw piczerny, po wtóre bałem się zarażenia francą, a także wystawienia na ośmieszający pokaz baletu frykcyjnego przed ciekawskim gronem wybałuszonych gał pomiotu menelickiego. A więc wybrałem erzac...
Takie procedery zastępcze, jak obciągnięcie laski i zbrandzlowanie dzyndzla panience, nie wymagają takich klasycznie widowiskowych akrobacji i efektów akustycznych, więc można je w miarę dyskretnie, mam tu na myśli oszczędność oprawy teatralnej zdarzenia, uskutecznić z pokaźną satysfakcją zmysłową, o uczuciowej nie wspominając. Jedyne, więc, co pijani gapie zapewne zobaczyli, to pokłony dupci przed mym rozporkiem i pracę mojej łapy pomiędzy jej udami, tam gdzie schodzą się one w czarnym zagajniku, a wydobytymi na on czas z opuszczonych dżinsów i lekko rozkraczonymi niczym przy plenerowym szczaniu..
Wyjaśniam to dość skrupulatnie, bo jak już rzekłem, nie był ze mnie żaden pies na baby, ani zuchwały jebaka, ale niemrawy konsument babskiej „sztuki mięsa” w sosie piwnym. I choć wcale mnie ten stan rzeczy nie kontentował, to nie stać mnie też było na więcej, oczywiście więcej szacunku do kobiety i siebie, a nie na przykład whisky “Black and Wchite” i dolarową kurwę. Ongiś doświadczyłem ekstremum uczuciowego, żaru miłości, wielkiego, tajemniczego spektaklu poznawania arkanów kobiecości, więc nie mogąć kontynuować „opus magnym” staczałem się powoli w krainę rynsztoka, domenę fizjologii, anonimowości, sapania, stękania, upustu nasienia, odwracania niewidzących oczu od twarzy-maski przypadkowej partnerki. To mam na myśli... No i właśnie z tego powodu, że moje życie, tak płciowe, jak i w szerszym aspekcie zjawiska, toczyło się na poziomie rdzenia kręgowego, czasami tylko wznosząc się na poziom teoretycznych fikołków intelektu podczas lektur i ich natrętnych analiz, cały też łańcuch wydarzeń, których doświadczyłem w nieznanym mi mieście, miał poziom meliniarsko-kryminalnej epopei. Całkowicie na to zasługiwałem. Choć w tej chmurze brudu dostrzegłem skrawek błękitu...
Więc jak już zasymilowałem się towarzysko w środowisku menelickim, odbywającym swą codzienną katorgę pijacka w rzeźni dusz i tłoczni sił żywotnych w rynsztok, zwanej pijalnia piwa, jak poznałem smak dupy i znalazłem sobie babę na wieczorne balety, jak wyszczałem się coś z dwadzieścia razy do plugawej rynny w śmierdzącym jak stajnie Augiasza pijalnianym wychodku, jak zbiłem kufel i rozwaliłem nos pijanemu Cyganowi, który ośmielił się targnąć na mą własność, to poczułem się, jak świnia dobrze wytarzana w łajnie i zapragnąłem godzinki snu. Ale zanim opuściliśmy w duecie interesów pijackich i seksualnych ludzkie ZOO, zwane pijalnią, przyjrzyjmy się uważnie przygodzie z Cyganem.
Zacznę od wyjaśnienia, jaka jest moja postawa ludzka wobec „innostranców” lub przedstawicieli innych ras. Nie byłem nigdy żadnym pieprzonym rasistą, żadnym kołtuńskim szczekaczem spod sztandaru Dmowskiego i jego skarlałych umysłowo lecz muskularnych Wszechpolaków, który to wyrzucając Żydów ze wspólnych ław akademickich kretyńskim zabiegiem zwanym numerus clausus,wyrzucił Polskę, w opinii europejskiej, na klepisko zaścianka. No, więc tego Cygana zaprawiłem w ryja, bo na to zasłużył, tak jak zasłużył by każdy, występując w tej roli. A zaczęło się od tego, że do pijalni przyszli dwaj Cyganie, mały, suchy cwaniaczek i duży, gruby, huczący matoł. Popili trochę i przystąpili do akcji. Gruby zaczepiał grzecznie gości i wyzywał na pojedynek na rękę. Siłował się z nimi zakładając się o kufel piwa. Powalił trochę zapitych, otumanionych wypierdków i zgarnął parę kufli dla siebie i kompana. Miał trochę pary w garści, ale jak się mu lepiej przyjrzeć, to widziało się jego mankamenty, a więc ciało gąbczaste i ciastowate, zatem pomyślałem, że nie będę miał z nim żadnych kłopotów. Zaproponowałem mu sam pojedynek, podbijając jednak zakład do pięciu piw. Cygan trochę mi się przyglądał, ale w końcu zgodził się i zasiadł naprzeciw mnie. Ustawiliśmy ręce w przepisowej postawie, a jakiś z pijaczków dał sygnał do pojedynku.
Kiedy uruchomiłem swoją dzwignię siły poczułem, że jest silniejszy niż go oceniałem, a więc tak łatwo nie wygram. Ale usłyszałem, że po kilkudziesięciu sekundach trwania w sytuacji patowej zaczął ciężko dyszeć i purpurowieć. I wtedy poczułem, że ktoś delikatnie grzebie przy mej tylnej kieszeni w portkach, gdzie miałem schowany portfel z forsą. Puściłem więc rękę grubego Cygana, zerwałem się na równe nogi i odwróciłem gwałtownie. Zobaczyłem wtedy, jak od naszego stolika odskakiwał niczym oparzony mały, suchy Cygan z moim portfelem w ręku. Jeden z menelików stanął mu na drodze i Cygan odbił się od niego jak piłka. A ja byłem już przy nim. Jednym ruchem odebrałem mu złodziejski łup, a drugim, szybkim ciosem w ogłupiały pysk wymierzyłem mu sprawiedliwość. Jak zasraniec padł na ziemię, to banda ochlapusów rzuciła się kopać złodziejaszka. Ale wtedy tylko wrzasnąłem, że już dostał za swoje, lecz ja nie dostałem jeszcze pięciu piw od jego koleżki. Więc siadłem spokojnie i dokończyłem pojedynek z grubasem. W ciągu kilkunastu sekund powaliłem grubego bezapelacyjnie, tyle mi dało adrenaliny do żył mordobicie małego. Cygan honorowo położył na blacie banknot robiący kolejkę i bez słowa odszedł z zakrwawionym przydupasem. I tyle było tego cygańskiego cyrku w naszym polskim, narodowym ogrodzie zoologicznym dla dwunożnej fauny na napęd chmielowy, funkcjonującym bez przerwy w każdym mieście i wiosce...
Ale teraz sprawy potoczyły się tak, że zakończyć wypadało swój benefis w tym grajdole i odejść na chwilę w objęcia Morfeusza. Zapytałem, więc uciekinierkę z domu rodzicielskiego, niezłą „królową rynsztoka” z kwalifikacjami złodziejskimi i kurewskimi, czy nie zna tu jakiejś chaty, gdzie można się przez godzinkę kimnąć. Oczywiście znała, bo spenetrowała już swój obszar macierzysty w tym, obcym dla niej jeszcze wczoraj, mieście, a więc z dumą i radością zaproponowała, że zaprowadzi mnie do meliny u „Praczki”, miejsca, gdzie wczoraj kimała i jest tam „git”, więc nie oponowałem. Wysączyłem do dna ostatnią flaszkę piwa, pożegnałem się z pijalnianą „ferajną”, co wywołało entuzjazm i nawet kilku zakapiorów przyszło do mnie „przybić piąchę”. A potem ruszyłem w duecie do obranego celu, który okazał się nieoczekiwanie wielce pobliskim…
„Praczka” byłą kobietą w wieku nieokreślonym, ale bardziej młodym, niż sędziwym, może dwudziestolatki, a może pięćdziesiątki, bo cerą miała, jak ziemia przed straganem jarmarcznym, a głos, jak otwierane wrota Katedry Wawelskiej. A pseudo “Praczki” zyskała z racji na charakter działalności, ale nie higienicznej, lecz seksualnej, bo strzepanie kapucyna u delikwenta traktowała gratis, dla zachęty, a dupy stałym klientom dawała za bełta. Często też chodziła po swej melinie w krótkiej koszulce, bez majtek i dla zgrywy potrafiła pociągnąć cipą papierosa. Zawsze, więc po flaszkę lub na seksualne manewry, wpadali luje i pierdoły z okolicy, a „Praczka” każdemu dała według potrzeb, choć częściej wedle zawartości kieszeni, bo nie była też naiwną altruistką. O tym wszystkim opowiedziała mi Dzidka, babeczka na pozór głupia, lecz po dłuższym jej wykładzie czuło się, że ma świetny zmysł obserwacji i zacięcie do literackich fanfaronad. I to mnie ujęło, więc nie traktowałem jej jako statywu do pizdy, tylko jak równego sobie popaprańca z humanistycznym nadzieniem...
Była kimś na tyle dziwnym, że choć pachniała mi aż nadto młodocianą kurewką i złodziejką bez skrupułów, pozwoliłem jej na pokierowanie mym losem przez najbliższą godzinę z okładem, nie więcej. Tylko taki interwał czasowy, bo o piątej po południu spotkać się miałem w pijalni z Witkiem, obgadać kwestie personalno-lokalizacyjne bandy kryminalistów, którzy zamordowali mój skarb życia - Mistrzynię, a których teraz zamierzałem sukcesywnie skreślić z listy obecności, bo taką wizję sprawiedliwości wyznawałem i już... Ale dla niepoznaki, ukrycia tematu wiodącego, mieliśmy kontynuować ochlaj w kameralnych, robotniczo-hotelowych warunkach. Dzidka wszystko to znakomicie rozumiała, nie pytała, dlaczego jest wykluczona personalnie z rozmowy z Witkiem, ale cieszyła się na chlanie w hotelu, więc wtulona w mój bok, wierna niepisanej umowie o współpracę i wzajemne świadczenia usług życiowo niezbędnych, postawiła mnie niebawem przed zaszczanymi i odrapanymi drzwiami na parterze w starej, secesyjnej kamienicy. Kiedy waliła pięścią w drzwi i wołała do niewidocznej i niesłyszalnej gospodyni, ja stałem zamulony i tępo patrzyłem się na piękny, baśniowo i kusząco organiczny, kobieco obły i konwulsyjny w swym linearnym rytmie, witraż w tylnych drzwiach kamienicy, wychodzących na plugawe podwórko. Stałem i przeżywałem coś na kształt bolesnego, trywialnego oddzielenia przemożnym stanem spodlenia duchowego, szybą izolacji od piękna świata, które w postaci mgnienia subtelnej urody nawiedziło mnie na śmietniku życia i przypomniało, że są inne obszary, połoniny sensu i łąki życiowej szlachetności, pozostawione gdzieś za plecami w mym staczaniu się w głąb ziemskiego, łajdackiego infernum, w otchłań spodlenia i sprzeniewierzenia swej człowieczej wyprawki duchowej, rdukowania się do ziemnego robaka...
Wszystkiego o "Praczce" dowiedzialem się dowiedziałem się w ramach prelud, a kiedy drzwi zazgrzytały, rozwarły niespiesznie i nastąpiła konfrontacja teorii z praktyką, a naszym oczom ukazała się ruda, piegowata kobieta, kobieta o skórze białej i wielkiej grzywie włosów, tak skołtunionych, że wydawało mi się, że ostatni raz uczesała je matka, kiedy miała siedem lat i poszła z nią do kościoła w celu nabycie biletu do nieba, a potem było już tylko piekło. W kąciku ust trzymała papierosa bez filtra, który rozsnuwał chmurę cuchnącego dymu i zaczadzał jej oczy, tak, że mrużyła je w przymusowym grymasie, równocześnie teatralnie wykrzywiając usta. Na sobie miała bawełnianą koszulę, która kiedyś była biała i długa, a teraz miała kolor śniegu na Śląsku, zaś obecnie była tak kusa, że odsłaniała bezceremonialnie jej rude łono i białe jak ser, chude uda. Stała i patrzyła się na nas z tak stoickim spokojem, jakby nasza obecność była czymś tak oczywistym i banalnym, jak nóż w ręku bandyty, czy krew na podłodze w rzeźni. Dzidka przełamała tą zmowę milczenia i wyrzuciła ku stężałej w nudzie i abnegacji kobiecie zadziorne słowa:
- Się masz “Praczka”! Jak tam twoja kudłata, jara szlugi czy zadaje się z łysym? Możemy wpaść do ciebie na godzinkę, kupić flaszkę i zabarłożyć deczko?
- Po chuj ci flaszka? Mam ochotę spać, a nie chlać, a jak tobie się nie chce kimać, to se łyknij tylko browara, bo biorę cię na balangę wieczorem i nie możesz zajebać się teraz do nieprzytomności, kapujesz. Spotykam się z ważnym kolesiem, kapujesz, trochę na stronie zrobimy ustaleń, a potem w gaz, więc nie chcę, abyś była manekinem, jasne? - szybko przedstawiłem swój rozkład jazdy.
- Okej, nie musimy wcale pić, ale nasza gospodyni nie handluje tu dewocjonaliami ani oscypkami, więc trzeba zadbać o jej interes, a nie tylko własną dupę, bo nie jest przecież firmą charytatywną, kapewu stary?! – odgryzła się rezolutnie Dzidka.
Nie zdążyłem nawet ustosunkować się do ekspoze Dzidki, bo ruda zdzira kiwnęła na mnie palcem, a Dzidkę złapała z uśmiechem za cipę i głośnym, chrapliwym głosem objawiła nam dobrą nowinę:
- Chlanie przecież, to nie obowiązek, więc, kurwa, ten facio zalegnie w barłogu, bo się ledwie na syrach giba i włączy jebnie komara, a ja z tobą, Dzidka, deczko osłodzimy sobie życie bez użycia chuja, co ty na to? - zakończyła “Praczka” zamykając drzwi na klucz.
- To dobry pomysł na życie płciowe i somnambuliczne, a przy okazji wyraz twej wielkoduszności kobieto, bo wzgląd masz na zmęczenie bliźniego i na wdzięki niewiasty, a więc nie jesteś pedałem, bo ja pedałów nie cierpię, jak wszy łonowych, to rzekłem! - skwitowałem perspektywę najbliższej godziny wedle planu “praczki”.
Szczery, tubalny i niski śmiechy gospodyni był potwierdzeniem właściwej interpretacji jej decyzji i dowodem, że zaskarbiłem sobie jej uznanie. Czy tego samego zdania była Dzidka, nie wiedziałem, ale skoro milczała i nie wyrażała sprzeciwu wnioskowałem, że nie wrabiam jej w niechcianą chryję. Podszedłem więc do właścicielki rudych włosów na obu poziomach i z uśmiechem, nawet szczerym, i powiedziałem jej komplement:
- Jesteś mądra i sprawiedliwa, jak Matka Joanna od Aniołów, bo dajesz Panu Bogu odpoczynek szabasowy, a diabłu zagrać na mandolinie, jak sądzę, nie tylko palcami, nieprawdaż?! - skończyłem i zaśmiałem się cicho, lecz szelmowsko.
Tak, jak poprzednio, “Praczka” buchnęła potężnym śmiechem i odpowiedziała mi zgrabnym, błyskotliwym komplementem:
- Umówmy się tak, że jak Pan Bóg się wyśpi, to nie spieprzy dalszego dzieła kreacji, jak jego kumpel po fachu z Góry Synaj, tylko stworzy atmosferę sprzyjającą wsparciu, znaczy się dobrowolnym, nie tylko narodowego monopolu spirytusowego, no nie?! - zarechotała na koniec jak stara, ruda wiedźma z rudą cipą na wierzchu i takim uśmiechem na facjacie, żę miałeś świadomość, że mieszka w niej człowiek, nie lichy człowiek...
- Całuję twoją dłoń, Madame, śniąc, że to usta twe rozsiewają czarowną woń róż jerychońskich, o ruda wróżko z krainy sierpa i młota, lecz podskórnie krainy brylantów nieoszlifowanych! A gdzie to formowała się lśniąca klinga twego intelektu, bo ciało zapewne jest owocem mezaliansu niewiasty i Boga. Wyjaw mi swój sekret, o miedzianowłosa! - zakończyłem swój żałośnie kabotyński zaśpiew.
I, o dziwo, meliniara nagle spoważniała, usiadła przy stole, zawalonym spleśniałym chlebem, wypatroszonymi puszkami konserw, kipami i butelkami po wódce, założyła nogę na nogę i zapaliwszy nowego papierosa spojrzała na mnie przytomnie, dziwnie poważnie i spokojnie, poczym bez egzaltacji rzekła:
- Urodziłam się w ciekawych czasach i ciekawe, choć niezbyt szlachetne jest życie moje. Mój ojciec, profesor filozofii, rewizjonista marksistowski został wyrzucony z Polski przez moczarowskie świnie nacjonalistyczne, co podjudziły plebejskiego Gnoma do „czystki antysemickiej” w 1968 roku, ale matka nie chciała jechać z nim do Izraela. Ona była “pani redaktor” i radio było jej światem, a Polska była jej Ziemią Obiecaną, Pollinum, tu spoczniesz, tak właśnie, którą trzeba było osiągnąć w długim marszu przez pustynię schamienia i zdziczenia ideologicznego. Więc, jak ją wylali z redakcji społecznej w radio zaczęła chlać, a ja z nią. Ona miała czterdzieści lat, a ja siedemnaście, ona teraz jest piaskową babcią, a ja sterniczką pijanego okrętu, który żegluje ku szerokim pustyniom ziemi cmentarnej, a metryka mówi o 27 wiosnach spędzonych na tej niebiskiej piłce wirującej wokół erupcyjnej termojądrowo centralnej gwiazdy, że tak powiem. Więc się nie dziw się mi, że możesz mi tak po prostu, tak od proga, zajrzeć do pizdy, kiedy ja zaglądam Bogu w znaczone karty. Kapujesz, mój ty filozofie za dychę!? - zakończyła szorstko i długo jeszcze patrzyła mi w oczy.
I ja patrzyłem uważnie na tą zdegradowaną do roli meliniarskiej mendy kobietę i wiedziałem, że ta jej życiowa kreacja, to wielka pomyłka, rozkurz cennej energii, wielki pech i wielkie zniweczenie kapitału życia. I czując żal wielki, ale nie wiem do kogo adresowany, tylko tak spontanicznie rosnący falą rozpaczy ku pustemu, zimnemu niebu, a jednocześnie czując jakiś impuls nieodparty, jakąś przewrotną radość, która każe mi to jeszcze bardziej spointować, jeszcze bardziej uwydatnić, niż uczyniłem to pierwotnie, zacząłem budzić uczucia, te skazane na rynsztokową banicję, to same, co dotykały Nieba, ale Pani Niebios je osierociła, o tak... No, więc patrząc teraz w oczy kobiecie upadłej, a równolegle robiąc repetycję z mej szkolnej kroniki – sławetnego Lata z Mistrzynią i późniejszej walki z absurdem i poszukiwań człowieka sprawiedliwego w Sodomie, myślałem o tym morzu ludzkiego kapitału umysłowego, który spłynął w dorzeczu Wisły w rynsztok bezpowrotnej zatraty. Tak, trochę powojowałem ongiś z tym smokiem, tym “Czerwonym Molochem”, ale to wszystko śmieszne i cherlawe, zapisane na papierze, którego nie zlustrowało ludzkie oko i nie zaistniał w sferze międzyludzkiej wymiany myśli, Więc co takiego w życiu zrobiłem? Co osiągnąłem na niwie rebelianckiego łamania monopolu państwa na zamykanie w kojcach alienacji dusz ludzkich i wysyłania ich ciał na żałosną batalię o mięso i pralki? A więc chyba nic, choć mi się zdawało, że byłem jednym z nielicznych śniących świadomie i sprawiedliwych w gułagu o łagodnym reżimie…
Więc czułem teraz tylko, że muszę wstać i uściskać, przytulić do siebie tą kobietę poniżoną zewnętrznie, ale mocną duchem i niepokalaną życiowym brudem, w którym nurza się, jak mistrz Zen w białym kimonie, idąc błotnistą drogą, która plami tylko jego materialną oblekę, ale duch jego jest czysty i wolny od brudu. A jest to tak silne i niepohamowane, że stoję już na nogach i wolnym, dostojnym krokiem podchodzę do siedzącej, dołem obnażonej z szat codzienności kobiety, której duszę otula jedwabne kimono dostojeństwa i świadomości życia. Biorę ją delikatnie pod ramiona, podnoszę, przytulam do siebie i przez chwilę pomilczawszy odzywam się w te słowa:
- Jesteś jedyną kobietą w mym dorosłym życiu, która nie pociągnęła mnie w duszny gnój fizjologii i nie wywołała we mnie drgawek knura i zachowań godnych wiejskiego głuptaka lub robola po wypłacie. W młodości spotkałem swą pierwszą, myślałem, że jedyną Gwiazdę zaranną, ale się myliłem. Ty jesteś teraz mą realną i cudowną Gwiazdą Zaranną i latarnią morską na wysokiej skale, do której podpływam niesiony na falach zatracenia. Podpływam i widzę wielkość i moc ducha, tak przejmujące, że nie widzę już nagości ciała i jego animalnego zewu, lecz dostrzegam człowieka z łupiny materii wyzwolonego i czuję tą wielką radość komunii dusz, to spełnienie tęsknoty za dusz komunią cudowną, jednością, połączeniem szybujących w przestrzeni kosmosu cząstek rozbitego, żywego statku kosmicznego, który na moment scalony jaśnieje blaskiem ziszczonego sensu. Tak to czuję, choć może źle to wyraziłem. Wybacz! Ale mam tyle samo wiosen co Ty, a także tyle samo osiągnięć i cherlawej motywacji, aby toczyć kulkę łajna swego losu w nieznane, choć de facto, zbyt dobrze znane, funeralnie smutne, samotne i ostateczne… - kończę i milknę.
- Jesteś szlachetnym dupkiem, mój drogi nieznajomy - słyszę spokojny, mocny głos kobiety - ale dupek, jak orzech w łupinie, nosi w sobie żywą i głodną objawienia duszę, nosi swą Animę, która czasem odnajduje swe ziemskie wcielenie. Nie znaczy to wcale, że jest to szczęśliwe i płodne życiowo spotkanie. O nie! Sam o tym wiesz, wspomniałeś. Bywa to czasem powodem zgryzot i rozczarowania, gdyż materialna Anima jest sezonowym mgnieniem wiosny, albo zbękarconym ideałem zamurowanym w karykaturze swej roli, który wyjrzał na chwilę przez małe okienko w murze i zobaczył swego Animusa, rycerzyka na drewnianym koniku i z flaszką w ręku, tym mieczem przegranych. Lecz ten błysk zrozumienia i dopełnienia życia jest przelotny, choć wyzwala płomienne nadzieje, a więc nie łudź się, to nie uczta ducha, to bolesna nauczka, przypomnienie o tym cennym, coś zgubił i co pogubili też inni. I co nawet odnalezione, odległe jest o kosmos niespełnienia i nigdy tego nie osiągniesz, więc przestań się mazgaić, jak don Kichote i znikaj z mego życia, bo sobie i mnie zadajesz ból - usłyszałem mocne i stanowcze słowa niezwykłej kobiety.
Wolno i sztywno odpłynąłem od ciepłego ciała kobiety i z opuszczoną głową ruszyłem do drzwi. Jak kopnięty w zadek kundel rejterowałem przed wielkim wstydem nieporozumienia, nie mniejszą żenadą zmarnotrawionego bezpowrotnie i dożywotnio, rzecz jasna, życia i przed kobietą, która była tak bliska i tak podobna do mnie w swym upodleniu, a jednak zbyt świadoma życia, by dać się złapać na haczyk ckliwego, pustego sentymentalizmu. Bo ona przecież powiedziała mi to, co dawno wiedziałem, lecz naiwnie wierzyłem, że kiedyś odbiję się od dna i zacznę, cha, cha, cha, wszystko od nowa! O święta, jak krowa nad żłobem, naiwności ludzka, bądź przeklęta od Częstochowy po Szanghaj i nie wódź na pokuszenie ludzi, bo zamieniasz ich w tępe woły i ślepopędne barany. I kiedy tak myślałem, usłyszałem nagle głos rudej wiedźmy, mej nieosiągalnej Animy, mego prysznica otrzeźwienia:
- Nie do tych drzwi kieruj, braciszku, swe kroki, ale do tego pokoju - tu wskazała palcem, niczym archanioł mieczem - bo tobie sen potrzebny, a nie dąsy i łażenie między ludzi z duszą na dłoni, na którą zaraz ci się wyrzygają albo stratują butami. Idź spać w mym barłogu, bo tam czeka na ciebie czarna studnia snu i wielkie ukojenie. A kiedy się obudzisz postaram się, abyś niczym naiwnym i łzawym już sobie głowy nie zaprzątał, tylko podkurował się zdrowo sprawiedliwym, bo odcinającym od nowotworu zabójczej świadomości, twym pierdolonym przyjacielem, alkoholem, kapujesz? - zakończyła stanowczy i lakoniczny wywód ruda dyspozytorka mego pociągu do wódki.
Nie mogłęm pozwolić, aby ma odzyskana na firmamencie mrocznego nieba świata nowa Gwiazda Zaranna stała się zaraz po objawieniu matkę mej piramidalnej głupoty-nadziei, ale żeby miała cech siostry cierpliwych, co poczekają, nie polecą, jak muchy do gówna, ale swoje wysiedzą w poczekalni życia, aby zasłużyć na przypięcie do duszy swej odnalezionej połówki, oczywiście nie tej z czerwoną kartką… Tak pomyślałem i na progu wskazanego pokoju tak rzekłem podniośle do „Praczki”:
- To banał, ale powiem Ci moja droga, mój brylancie, który trzeba z brudnego tufu dobyć, że to co rzekłaś, to statystyka, a mnie chodzi o arcyindywidualny ogląd sprawy, a symetrycznie terapeutyczne nasze wystawienie na wstrząsową terapię losu, jeśli się jej poddamy i nasze ocalenie w skutek tego zaistniale. A każdy człowiek jest cenny, a kto ocala człowieka – ratuje cały świat, tak… Teraz się prześpię, ale potem dokończymy naszą rozmowę, choć nie pojedziemy do Tomaszowa, jak sugeruje poeta – powiedziałem na odchodnym, ale nie wszedłem do pokoju, czekałem odpowiedzi, bez tego, nie miałem szans zasnąć, ot co!
- Jesteś namolny i romantyczny, chyba nie zawsze, na co dzień, prawda? A to jest już symptom ważności naszego spotkania, żę Ty takim go widzisz, bo mnie powoli zarażasz, ale ja nie mam tej determinacji, co Ty, więc się boję robić choć jeden krok w to „szaleństwo”, to z nagła zarządzone, ewakuacyjne płynięcie pod prąd. Ale, jak mówi poeta, wszystko przecież ma swój sens, w chwili wielkiej objawi swój blask. Możę właśnie nadchodzi ta wielka chwila, co? No, to dajmy jej szansę! Wyśpij się, a potem dogadamy się, jak zmienić rozkład jazdy naszych pociągó1), co spotkaly się w punkcie B i nie wiedzą, czy do a jechać razem, czy osobno, a to ważna gra, no nie? – To rzekla „Praczka” bardzo rezolutnie i wytrwale patrząć mi w oczy, wzrokiem z nagla jasnym i radosnym…
Teraz, kiedy uszy moje wypełniła Ewangelia, czyli dobra nowina, spełniłem jej prośbę, albo dokładnej dyspozycję i zaległem w brudnym, lecz jakże gościnnym łóżku. Zasnąłem zaraz i spałem długo, lecz kiedy się obudziłem, postanowiłem nie budzić się do końca, aby jak mucha nie obijać się o szybę oddzielającą nas od sedna sprawy. Bo może dowiem się tego, co zakryte, u kresu mojej wędrówki przez kręgi przyziemności, banału i ohydy, nie żadnego piekła pełnego patetycznego, przerażającego cierpienia, lecz przez szalet fizjologicznych namiętności, przez partacki warsztat, gdzie nie lepi się z gliny Golema i porusza jego pałubiaste ciało potężnym tchnieniem tajemnego imienia Boga, lecz przelewa się przez trzewia hektolitry piwa, wódki i innych denaturujących mózg płynów, przez jelita tłoczy się tony przeżutych pokarmów i owocuje się odbytniczo ich finalnym produktem, a na tapczanach, ławkach, stołach, trawie i piasku obłapia się ciała, ich członki i wyrośla, zapuszcza palce i nasienie do czeluści rodnych, gdzie zagnieżdża się płód lub plugastwo weneryczne… Toczy się ludzkie pałuby, wypchane bólem i skowytem o dobro, choć w najmniejszej dawce, przez ulice, zaułki, podwórka, parki, stadiony i knajpy, posterunki milicyjne i izdebki wytrzeźwienia, kościoły i burdele potajemne i pijalnie miejskie, gdzie pięści spadają na głowy, twarze, brzuchy, plecy, a buty kopią krocza, szyje, żebra, potylice, nerki, zaś noże wchodzą gwałtownie w serca, jelita, wątroby, aorty, gdzie milicja bije pałkami szlachetnych obrońców wolności i godności człowieczej, a politycy w gabinetach naradzają się jak oszukać naród, wykonać fikcyjne plany i utrzymywać kontrolowane pogłowie "wrogów ludu" i raportować na Kreml, że władza ludowa wciela w życie „program partii, który jest pogromem narodu”, o tak!
A z drugiej strony „żelaznej kurtyny” bankierzy, przemysłowcy, maklerzy debatują w gabinetach i na tajnych konferencjach, jak napchać sobie portfele i wyprodukować nową wojnę dla zamówień rozgrzanego przemysłu i koniunktury giełdowej. I na koniec w korowodzie tego sennego człapania, pośród ludzi, którzy wierzą w fantomy boskie, w koncepty socjotechniczne kapłanów i teologów, aby czerpać z nich siłę dla nienawiści do bliźnich innych wyznań, własnej niewoli i karłowatości umysłowej. Jak skomlą zbawienia kupionego za pokłon, bełkot modlitewny, datek na tacę, koronkę różańca i wyznanie grzechów uszne, jak łakną dostąpić otępiałego spokoju. Bo przecież wiemy instynktownie, jak zapewnić sobie tą porcję bezmyślnego bezpieczeństwa i ślepoty na zgniłe owoce życia, która pozwoli sprawnie być ślepym na fakty, oszukiwać, obrażać bliźnich, kraść w pracy i mieć poczucie "walki z reżimem", bić dzieci i żony dla kurażu, dla poczucia nie bycia ostatnim, frajerem i dającym się wydupczyć cwaniakom, cudzołożyć i mieć w dupie wszystko i wszystkich, oprócz tych, których bać się trzeba, bo mogą zabrać bawidka i do lochu…
Oto tor przeszkód, który przychodzi nam przemierzać, aby stać się bydlęciem, co jest prawidłowością, lub w drodze wyjątku, dokonać aktu uczłowieczenia swej kreacji ziemskiej, która tylko z nazwy zowie się rozumną. Więc może odsłoni się przede mną zasłona duszy i odmieni się, wedle nowej, świętej i sensu pełnej perspektywy, oblicze świata, na który wtłoczony zostałem przez tunel maciczny bez mej wiedzy i zgody, ale, ponoć dla mego dobra, bom nie został wyskrobany, a mówią ludzie, że lepiej być, niż nie być. Może, ale tylko może, bo pewność dotyczy tylko śmierci, nie zaś wschodu Słońca, bo ten łatwo może kiedyś nie nastąpić...
c.d.n.
Wrzeszcz, Listopad 2001 roku. AntoniK
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura