Rysio zdał szczęśliwie egzamin wstępny na wydział budowy maszyn Politechniki Gdańskiej. Był przekonany, że własnej inteligencji i trwałości w pochylaniu się nad nudną tapetą podręczników zawdzięcza ów sukces. Nie był jeszcze wtajemniczony w rzeczywisty proces selekcji kadry technokratycznej Ludowej Ojczyzny. Jego ojciec, oficer - wykładowca w szkole milicyjnej w Słupsku właściwie programował rozwój kariery swojego syna. Kombinował, więc taki model synowskiego dostatku:
- Lepiej, niech chłopak ma warsztat samochodowy, niż rodzinnej tradycji uczyni zadość, choć to dla mnie ból serca, kurwa! Ale zawsze pamiętał będę boleśnie, jak Zdzicho, kumpel serdeczny, z którym morze gorzały wychlałem, życie swe oddał broniąc "socjalistycznego ładu i porządku" przed "elementem bandyckim" na ulicach Gdańska w grudniu 1970 roku. Lepiej niech, kurwa, chłopak szmal, robi niż łba nadstawia. Mnie się udało, "poloneza" mam, wypić jest za c, ale Zdzicho już nie łyka, bo w alei zasłużonych spoczywa. Za to nasz towarzysz Edward, to łebski gość! Pałą nie każe wywijać, tylko drugą Polskę budować. Takie czasy! Niech, zatem chłopak zgodnie z nową linią partii dostatniość swą zabezpiecza. Tak jest, do kurwy nędzy!
Tak, więc drogą służbową furtkę mu otworzył ku lepszemu jutru. Rysio, powolny niczym wół pociągowy, ojca przykazanie w życie począł wcielać. Odbębnił, więc Rysio fikcyjną praktykę robotniczą w stoczni, co imię wiecznie żywego człowieka nosiła i do nauki przystąpił. Ojciec zakwaterował go przyswoicie nieopodal "polibudy" na prywatnej stancji, żeby, broń Boże, "nie chlał i nie dupczył" po akademikach. Obiecał, że raz w miesiącu na inspekcję wpadnie, relacji gospodarza posłucha o synowskim prowadzeniu się z dziekanem pogada. Choć myślał sobie Rysio, że z domu się wyrwawszy trochę "porządzi" to bał się ojca, po zajęciach na stancję powracał i cierpliwie nad księgami ślęczał.
Szło mu dobrze. Prymusem był w grupie. Jednak koledzy dokuczali Rysiowi, że sztywny taki i "dupowaty", o dziewuchach znim nie pogadasz, kawału nie opowie. Dobrze, że nie wywąchali, w jakiej "glinie robi" jego stary, miałby "przesrane", jak kolokwialnie nazywa się niechęć. Zwłaszcza na ćwiczeniach, gdzie przy aparaturze główkować trzeba. Jedno zmienione podłączenie, jak do "klopa” wyjdziesz. i nie ma zaliczenia. Zaciął się w sobie, do SZSP wstąpił, na zebrania chodził, ojca ucieszył, a kumpli olał. Naiwnie myślał, że jest twardziel. A był tylko zahukanym chłoptysiem, który rezygnuje z siebie, aby nie zgniótł go gniew ojca.
Tygodnik "Motor" czytał, spał, zakuwał ostro. Jak mu głowa pękała, to siadał w oknie i gapił się przed siebie. Na początku się dziwił wkurzało go trochę, że takie cudactwo za oknem stoi. Czemu to właściwie służy? Nigdy nie widział, żeby zadymiło, a wielkie to, pękate, a ile materiału budowlanego z tego uzyskać można, jakby to rozebrać. Zupełnie nie w socjalistycznym duchu, tak... Pasożyt bezużyteczny!
Siedział nad księgami miesiąc, drugi, trzeci, świata bożego nie widział, tylko na komin się gapił, jak mu litery w oczach skakać zaczynały. I nie wiedzieć czemu polubił tego cudaka, tą ceglaną postać z innego świata. Bo wszystko, co go otaczało było normalne, prawomyślne, wedle partyjnej myśli postępowej wzniesione ku porządkowi powszechnemu, a ta budowla, to jakaś dziwna, z innej epoki konstrukcja, to była dla niego fanaberia nie wiadomo czemu służąca, ale na pewno czemuś. Nie myślał już, żeby tak na nowe bloki dla relaksu popatrzeć. Bo, po prawdzie, ten gość z innego wymiaru piękna i innego urządzenia świata wielce go cieszył i zachwycał. Parę razy komin mu się przyśnił. Rysio zdrowy był na umyśle, więc się przestraszył, że takie głupstwa mu do głowy przychodzą. No, bo jak to komin babą być może i do okna zaglądać, spod ceglanej sukni ciało odsłaniać i łasy żywioł babskiej, tajnej natury chłopakowi objawiać i tak dziwnie nań patrzeć, że Rysiowi dobrze się zrobiło i w mokrej piżamie się obudził… Tak go owładnął ten widok, oby nie fatalny.
A tu przyszła sesja. Rysio zdawał wszystkie egzaminy w terminie, na czwórki, a i piątka się znalazła. Pozostał mu tylko jeden, najtrudniejszy z geometrii wykreślnej, powszechnie wśród braci studenckiej zwanej „kreską”. Przysiadł ostro fałdów, mniej się w okno gapił. Wieczorem, w przeddzień egzaminu Rysio był dziwnie nerwowy. Wiercił się w fotelu i nijak się skupić nie mógł. Zmęczył się bardzo, a tyle zostało jeszcze do powtórzenia. Oczy na chwilę przymknął i błogi spokój, słodki dotyk przelotnej, „małej śmierci”, wypełnił strudzony umysł chłopaka.
Poderwał się na równe nogi. Pieprzę to ślęczenie nad księgami! Wszystko na blachę wykute, po co się jeszcze nadwerężać. Idę w tango! Należy mi się to! Wyszedł z domu w ciemność nocy z zamiarem odkrycia nowych światów życiowych przyjemności. Zaszedł, więc do akademika. Koledzy mówili, że Kaśka z II roku chętna jest, w szkole sobie radzi nieźle i balangować też lubi. Mieszka ona pod złowróżebną 13-tką, ale bez przesady, nikt jeszcze nie miał z nią wpadki, wie co jest grane. Cichaczem przeczołgał się pod portierką i żwawo wbiegł na pierwsze piętro. Przebiegł bezbłędnie korytarzem do celu swej nocnej żeglugi. Zapukał do drzwi. Czekał w skupieniu.
- Ki chuj wodę mąci? - usłyszał damski, podpity głos - Jak z flaszką, to włazić. A jak bez, to po flachę i w tango. No jak, aniele boży, dobrze czy źle w łóżku się nam ułoży? – zakończył z przewrotnym dowcipem mocny, niski głos kobiecy.
Rysio był bez flaszki, ale jak tylko wszedł do wnętrza, to takim błagalnym, oślim wzrokiem spojrzał na Kasię, że ta zaraz zmiękła, bo wstawiona już była. A jak dowiedziała się, że jej gość prawiczkiem chadza po świecie, to takiego skarbu z pokoju już nie wypuściła. Kumpelę, co w kącie cicho siedziała, pognała i rozpoczęło się wtajemniczanie adepta w arkana ars amandi. Mistrzyni pokazała Rysiowi takie rzeczy, których w podręcznikach nie widział i nie przypuszczał nawet, że to ludzie robić mogą dla zmysłów uciechy. Z początku obsłużony, niczym basza, musiał w końcu popracował trochę ciężej, niż chociażby w stoczni, lecz w nagrodę dowiedział się, że jest dobry i od dzisiaj "dupczenie" ma jak w banku. Urósł w swych oczach, jak bambus po deszczu monsunowym.
Zasnął przy Kasi szczęśliwy. Rano budzi się, a tu Kasia z kumpelą przy stole siedzą, piwo na kaca piją i śmieją się złośliwie. A on golusieńki pod kołdrą kurczy się ze wstydu.
- Egzamin z kreski przespałeś, frajerze. Zasmakowałeś w cipce, ale o obowiązkach na amen zapomniałeś! – ironicznie wyrokuje Kasia, a obie szydzą z jego mazgajstwa i „zyg, zyg marchewka” robią mu setnie rozbawione.
Rysio patrzy ukradkiem na zegarek, a na cyferblacie komunikat klęski, bo godzina dwunasta i po egzaminie. Ojciec zabije! Co tu robić? Pod kołdrą wciągnął majtki, ubrał się pośpiesznie przy akompaniamencie docinków dziewcząt i wybiegł z akademika. Przed siebie pędzi, a w głowie wirująca pustka i trwożliwe rozgorączkowanie. Patrzy, kształt znajomy nad okolicą góruje. Rysio wie, co zrobić powinien. Nie ma wyjścia, to już koniec! Koniec kariery, koniec złudzeń! Zwalnia kroku i spokojny wchodzi do laboratorium, co to kiedyś kotłownią było i do komina przylega. W środku ruch i krzątanina, nikt na niego uwagi nie zwraca. Patrzy, drzwi żelazne, uchylone trochę drogę wskazują. Wchodzi do wnętrza. Ciemno. Schody ślimakiem się wiją. Serce mu bije zwysiłku i grozy, ale pnie się w górę.
Szedł wieczność całą, ale doszedł. Zobaczył wreszcie jasną płachtę nieba. Wyszedł na galerię. Wiatr mu włosy rozwiał, dreszcz po plecach przebiegł tupotem iglastych odnóży. Patrzy w dół, a u stop jego miasto całe, ludzie jak mrówki, samochody jak zabawki i sina płachta morza po horyzont. Stanął, głowę spuścił i zamyślił się. Po co tu przyszedł?
A tymczasem, gdy głowę podniósł, widzi, że z nagła Kasia do niego podchodzi, a naga jest zupełnie i dziwnie blada jakaś, a usta ma czerwone i uśmiech na nich dziwny, złowrogi. Patrzy niemo na Rysia, a jemu nogi cierpną, a ciało bezwładne się robi...
- Przyszłam spełnić tu twe najskrytsze marzenie. Ukoić twój ból i lęk istoty niepełnej. Na wycieczkę cię zabiorę, wyprawę daleką i przygód pełną - mówi tajemniczo Kasia.
I za rękę go chwyta i władczo pociąga ku sobie. A porywa go tak gwałtownie, że Rysio czuje, jak świat się wali i złocisty wir porywa ich w bezkres. Lecą razem, połączeni finalnym węzłem śmiertelnego małżeństwa...
Krzyknął strasznie i na równe nogi się zerwał. Patrzy i oczom nie wierzy. Na zegarku, co na biurku stoi godzina 7.30, a na gazie, w kuchni wrzący imbryk gwiżdże, zaś na dworze jasny świt zimowy. A pękaty komin, zaróżowiony wschodzącym słońcem, wielce majestatycznie, jak stał, tak stoi. Widzi, że noc przespał przy biurku z głowa na książce. Odetchnął głęboko i w mig się uspokoił. Otrząsnął się z pajęczyny snu i włosy palcami mocno rozgarnął. Czas zmierzyć się z przeznaczeniem. Wszystko jeszcze przed nim... Zjadł, więc śniadanie i na egzamin poszedł. Stanął w tłumie rozgorączkowanych studentów, przechadzał się godzinkę po korytarzu w dziwnym spokoju i pewności siebie, aż wreszcie wezwany został do komnaty tortur intelektualnych. Po kwadransie wyszedł wesół, lecz milczący. Zdał na czwórkę, swoje zrobił i w rozmowy z kolegami się nie wdając z łaskawej mu uczelni co prędzej wyszedł.
- Teraz się zabawię! Należy mi się! – myślał gorączkowo, szlifując zamaszystymi krokami miejskie bruki - Stary też chleje po robocie! Poczekaj dziwko jedna, wycieczek ci się zachciewa, jak strzyga w otchłań porywasz! „Sen mara, Bóg wiara", tak mawiał stary, jak mu się przesłuchanie w piekle nie raz przyśniło. Nie dam się zwieść tej fatalnej wizji, o nie!
A więc, do roboty! Po słodki sukces, którego nic już go nie pozbawi, nawet sny złowrogie. Tak postanowił i zaszedł do sklepu monopolowego po flaszkę „czyściochy". Coś go gnało ku ostatecznym rozwiązaniom życiowej kwestii. Nie wstępując na obiad domowy na swą stancję, zaraz do akademika, do Kasi pognał. Szedł zamaszyście, demonstrując światu radość z naukowego sukcesu i pewność sercowego podboju.
Tymczasem Kasia siedziała przy stole i układała Tarota. Była dziewczyną doświadczającą życia na wielu frontach, choć największe sukcesy święciła na froncie łóżkowym. Ale ścieżki umysłowych dociekań gnały ją także w inne, mniej cielesne rewiry. Ceremonię wróżebną odprawiała poważnie, choć myśl jej, od czasu do czasu, ulatała w bardziej realne obszary doświadczenia. Kiedy usłyszała pukanie w ręku trzymała kartę zwaną tradycyjnie „śmierć”...
- Kimkolwiek jesteś, czeka cię mila niespodzianka, przybyszu nieznany- zawoła z nagła ożywiona i podnosząc ręce znad kart wdzięcznym ruchem poprawiła włosy.
Rysio był ciekaw, czy niespodzianka będzie tak mila, jak we śnie, lecz jej finał bardziej radosny, niż śniło mu się zeszłej nocy. Odetchnął głęboko, drzwi otworzył i do gościnnego pokoju Kasi wkroczył zawadiacko. Trochę go mrozem po karku liznęło i w ustach przyschło, gdy zobaczył przy stole znajomą ze swego snu. Pewność też posiadał niewzruszoną, że jej na „polibudzie" i w innych rewirach fizycznego świata na oczy nie widział. Stanął wiec zafrasowany i flaszkę w rakach międlił. Nie wiedział, jak swe nagłe i nie zapowiedziane przybycie, owe niedorzeczne, w wejście smoka lub kowboja zręcznie przemienić. Stał jednak jak zamurowany. A dziewczyna widząc frasunek przybysza wstała od stołu, karcianą wyrocznię na blacie rozłożoną zostawiając i podeszła wolno do speszonego gościa. Wyciągnęła rękę w goście powitalnym i w oczy jego głęboko i przenikliwie spojrzawszy, zagaiła:
- Cześć, mistrzu socjalistycznej wiedzy technicznej, jak mniemam, a teraz łasy wdzięków niewieścich na osłodę zaliczonej sesji, no nie? - mówiła ospale i z lekka ironicznie - mam mi imię Kaśka i wiedzieć chcę, jaki wiatr historii przygnał cię w moje progi? Zew krwi i słodyczy ciała, czy marna kalkulacja?
Rysio trochę się rozluźnił, bo to przecie okazja nie lada, kiedy dziewczyna sama ochoczo lody przełamuje, można, więc liczyć tu może na rozwój sytuacji pomyślny i równie ochocze „loda robienie". Ale musi być stanowczy i pewny siebie, bo wtedy zrobi dobre wrażenie i jako „twardziel” do siebie przekona kobietę. A wtedy może i coś więcej dostanie, bo przecież czas najwyższy rozstać się ze śmieszną, choć tajną rolą prawiczka. Lecz trudności zamierzonego dzieła tępym umysłem objąć nic zdołał i naiwną wiarę pokładał w dziewczęcą hojność i przystępność, a więc proste i mechaniczne załatwienie sprawy lędźwiowej. Nie kwapił się, przeto do oracji, lecz uśmiechnął się szeroko i prostodusznie. Ale dziewczyna dotykając lekko jego włosów, ramion i dłoni, krążyła wokół niego i w oczy patrząc więcej inicjatywy bezsłownie wymagała. Przemógł się, zatem.
- Jestem Rysio - powiedział z przerysowanym entuzjazmem - i jaki tam ze mnie mistrz, kiedy ledwie czeladniczym arkanom podołać umiem i dlatego do ciebie, na kurs mistrzowski przybywam – zakończył rozbrajająco szczerze.
- Są arkana wielkie i małe - z lekkim uśmiechem odrzekła Kasia - więc zapamiętaj, że małe jest fundamentem wielkiego, zatem na małym oprzemy nasze starania o mistrzowską koronę – tak rzekła i głęboko, poważnie w oczy mu spojrzała.
Trochę go to speszyło, bo aluzję wyczuł, ale też życzliwość i przystępność tej dziwnej nieznajomej. Lecz właśnie owa bezceremonialność dziewczyny nadzieję, a i prostoduszne podniecenie w: nim obudziła. Zdjął, więc kurtkę i na wieszaku porządnie zawiesił, flaszkę na stole postawił i o szkło grzecznie poprosił. Kasia kieliszki przyniosła i dwie butelki oranżady, praktycznie w odwodzie przygotowane. Spojrzała na rozłożoną panoramę Tarota i poważnie skomentowała konstelację żywiołów:
- Jeśli dać wiarę wyroczni - mówiła patrząc na demoniczne wizerunki kart - czeka cię rychłe wyzwolenie z okowów materii podksiężycowej i otwarcie oczu na prawdy ostateczne. Traktuj to, jak chcesz, ale na pewno, jako wieść o nowym doświadczeniu. O pasowaniu na człowieka, czyli wylinki z kokonu dzidziusia – mówiła tajemniczo lecz uśmiechała się do Rysia znacznie czytelniej.
No, więc Rysio ucieszył się wielce, ze tak świetlana przyszłość jest w zasięgu jego ręki. Sięgnął, zatem po flaszkę, aby nadejście owej przyszłości aktywnie przyspieszyć. Kasia w tym czasie sprzątnęła karty i schowawszy je do kartonowego pudełka na półkę, zastawioną puszkami po piwie i drewnianymi posążkami dziwnych istot, nieśpiesznie postawiła. Atmosfera zrobiła się swojska, lody zręcznie przełamane i ruszył wartko „baliczek na mały stoliczek”.
Wypili pierwszą kolejkę, potem drugą i następne i o paru sprawach nieistotnych, a także uczelnianych plotkach, rytualnie pogwarzyli. Coś się miedzy nimi dziać zacięło, nić porozumienia wiązać, co Rysio odczuł, jako niezwykłe ciał przyciąganie, topnienie zapór obcości i błogie luzowanie napięcia. Wszystko wskazywało na to, że zaraz się zdarzy... I właśnie ruszyła machina tego, co zwie się radosnym spełnieniem oczekiwań.
Kasia wzięła go delikatnie za rękę, a on poczuł, jak ciepły strumień przepływa z jej dłoni do jego ciała, a dotarłszy do podbrzusza ogniście się rozżarza. Coś przemożnego i gwałtownego dziać się poczęło w głowie i ciele chłopaka, a Rysio nie wiedział już, czy myśli i czuje, czy też prowadzony jest, jak marionetka siłą nieznaną i potężną. Wnet jednak spostrzegł, że i Kasia była też we władzy tej mrocznej i zniewalającej siły. Zatem, to już się wszystko rozstrzygnęło, będzie jego. Czy może on będzie jej. Tego nie wiedział, ale był pewny, że otworzą się przed nim nieznane cuda żywota. Nie mylił się, bo przecież, to nie on otwierał stronice studenckiej „Kamasutry”.
Kasia wstała od stołu i podszedłszy do łóżka niespiesznymi ruchy z zasłon ubrania uwalniała się ku rozkoszy niezmiernej Rysia. A kiedy już stała naga, jak pramatka Ewa, bez cienia wstydu, Rysia poczuł, że oto są w raju, gdzie i on coś uczynić powinien, aby wielkie dzieło dopełnić i ciała człowiecze radośnie i właściwie połączyć. Ale nic mu do głowy, wypełnionej z nagła purpurowa mgłą, nic nie przychodziło, wiec siedział tępo za stołem i gapił się łakomie na ten prezent wspaniały, na te spod zasłon tekstylnych wydobyte słodko toczone okrągłości. Aż tu nagle Kasia rzeczowo i spokojnie zapytała:
- A czy mój fatygant miły prezerwatywę posiada? - i w oczy Rysiowi z uśmieszkiem figlarnym spojrzała - boja tu z prowincji ojczyzny ludowej po wiedzę przybyłam, ale prowincjonalnym obyczajom nie hołduję i prokreacji nie będę się oddawać przed studiów zakończeniem i społecznej roli osiągnięciem właściwym - dodała.
Zawstydzony chłopak głowę opuścił i zamilkł smętnie. Wiedział dobrze, że frajerstwo zwyczajne uczynił, bo do chętnej kobiety się wybrawszy bez zabezpieczenia, ośmieszył się jako żałosny partacz i dupek nieświadomy fizjologii ludzkiej. Już zbierał się w sobie, aby od stołu powstać i przeprosiwszy szczodrą gospodynię lokalu z podwiniętym ogonem, niczym kopnięty kundel, oddalić się. Ale inne rozstrzygnięcie owego dylematu pisane mu było. Kasia rozpoznawszy konsternację prawiczka, powoli podeszła do siedzącego na krześle nieszczęśnika, lekko go po policzku pogłaskawszy i ciepłego całusa na ustach złożywszy, następstwa zaniedbania rzeczowo mu objaśniła w te słowa:
- Na całość, więc nie pójdziemy, ale innej nieco słodyczy doświadczysz, abyś ochotnie po pełną rozkosz, należycie wyekwipowany, zgłosił się do mnie niebawem. A teraz, bez kościelnego aplauzu, zapraszam cię do ogrodu rozkoszy.
To rzekłszy przyklęknęła przed siedzącym sztywno Rysiem i po krótkiej manipulacji portki wraz z majtkami w dół opuściła i ptaszka skurczonego w dłoń ująwszy, zagrzewać go do życia poczęła. A gdy już podrósł trochę i konsystencją korzeń marchwi przypominał, w usta zwinnie go pochwyciła i w odwiecznym rytmie żon namiętnych, kochanek oddanych i dziwek lubieżnych, kiwać głową zaczęła nad lędźwi rysiowych zwieńczeniem. Wiele rytualnych pokłonów przed wątpliwym majestatem rysiowego przyrodzenia nie uczyniła, bo chłopak odurzony niespodzianą rozkoszą szybko doszedł szczytu, z wszelkimi płynnymi tego spazmu sekwencjami. Rysio jękną zdławionym i zdumionym zarazem bełkotem i wyprężywszy się jak struna, a zamknięte oczy ku brudnemu sufitowi podniósł. Zaś mistrzyni ceremonii, kontenta z nasiennego poczęstunku, ni kropli na podłogę nie uroniwszy, uśmiechnęła się do błogo otumanionego Rysia i w te słowa pouczyła nowicjusza:
- Spełniłeś się w moich ustach, rozkosz ci ofiarowaną przeżyłeś, więc teraz, braciszku, zechciej się odwzajemnić, daleko nie szukając technik operacyjnych. I wstawszy z kolan do tapczanu podeszła i wygodnie się ułożywszy z głową uniesioną na poduszce, nogi rozwarła, ukazując różową wilgoć sromu. Śnięty nowicjusz tknięty fascynującym widokiem już do czynu sposobić się zaczął, lecz naiwna wyobraźnia nie podpowiedziała mu żadnego możliwego rozwiązania. Oczekiwania Kasi przekraczały jego zdolność do radosnej i spontanicznej kooperacji erotycznej, której rytm zapisany miał w genach. Siedział niemy i sparaliżowany patrząc, to łakomie na dziewczęce przyrodzenie, to błagalnie w oczy dziewczynie. Po chwili Kasia wstała i niespiesznie się ubrawszy, tak skomentowała żałosne wydarzenie:
- Jesteś Rysiu małym dzidziusiem, który maminej czułości od kobiety oczekuje - i przechadzając się po pokoju ciągnęła dalej - i niech cię nie zwiedzie to, że udolnie całkiem szlify naukowe zdobywasz i do zawodu się sposobisz, kiedyś mentalnie tylko bezradny bobas, oczekujący trwożnie i egoistycznie przyjemnej obsługi genitalnej. Ale nie martw się, bo lepiej być niedołęgą, niż cynicznym chamem. To przypadek uleczalny i kuracja prosta.
I podeszła do stołu, pochwyciła puste flaszki i kieliszki, a skromne wnętrze tym gestem dbałości do porządku przywrócone zostało. Uczyniwszy porządek w swym małym świecie chwyciła Kasia ruchem energicznym kurtkę z wieszaka i zaproponowała Rysiowi:
- Zapraszam cię na piwo do pobliskiego baru. Trochę pogadamy o sprawach, których na uczelni nie wykładają. I co najważniejsze poznamy się lepiej. Rysio kolejny raz tego wieczoru zarumienił się zawstydzony, gdyż za ten kunszt partnerski przysłowiowego kopa w dupę się spodziewał, a tu tyle wyrozumiałości i ciepła doświadczył od tak bliskiej, a jednocześnie tak niepojęcie obcej dziewczyny. W milczeniu założył kurtkę, a potem podszedł do Kasi i objąwszy ją mocno ramionami do serca walącego z emocji przytulił. Odwzajemniła mu uścisk i szepnęła do ucha:
- Nie martw się, pierwsze koty za piały, a potem już cel jasny, choć w czarnym futerku, a droga słodka i w rytmie natury. Wstydem jest zadać ból człowiekowi, zaś nie przysporzyć przyjemności to tylko partactwo. Błogosławieni niech będą partacze, ich, bowiem będzie królestwo doskonałości. Po licznych próbach, rzecz jasna! - i śmiechem radosnym swój dowcip skwitowała.
Rysio już prawie zapomniał o sromotnym blamażu. Wesoło, więc Kasi swą deklarację naprawy obyczajów przedstawił:
- Przy tak tolerancyjnej nauczycielce moje motywacje do zdobywania wiedzy radosnej z minuty na minut? rosną j zapewne już jutro owoc wydadzą stokrotny. Choć zapewne nie tylko z własnej woli ogrodnika – i przywarł do niej w serdecznym uścisku
I objęli się serdecznie, a drzwi sumiennie zamknąwszy za sobą, potoczyli się ciemnym korytarzem akademika ku nieznanej, lecz jakże zachęcającej, przyszłości otulonej mrokiem wieczoru. Kiedy wyszli na zewnątrz, Kasia stwierdziwszy brak portmonetki z istotnymi dla planowanego przedsięwzięcia środkami płatniczymi, Rysia na moment zostawiwszy samego na górę pomknęła, aby zaniedbanie zażegnać. Rysio nagle osamotniony stał nieruchomo i tępo patrzył się w ziemię.. I nagle straszliwa siła zwaliła się na jego głowę i o ziemię cisnęła, jak małego szczeniaka. Na chwilę pochłonęła go ciemność, lecz nagle znalazł się w pokoju, wtulony w kąt, gdzie siedział podpity ojciec w milicyjnym mundurze i nahajką w ręku. Rysio pochylił głowę i chlipał bezradnie.
- Nie byłeś dziś wszkole, ty gówniarzu jeden! Wstyd mi przynosisz, zakało pierdolona! Awansu ojca chcesz pozbawić, ty zasrany dywersancie! Zaraz cię nauczę tego, czego matka i szkoła nie zdołały do pustej glacy gnojkowi upakować!
Ale lekko zaszumiało, światło przygasło i srogi despota rozwiał się. Ale, oto nowe wydarzenie przed Rysiem się rozegrało. Na dodatek w innej świata stronie i innym składzie personalnym dramatu. Stał zimowym zmierzchem na lodzie rzeki nad czarno ziejącą przeręblą. Ślizgał się przed chwilą ze swoim kolegą, Romkiem po kruchym lodzie, który właśnie przed momentem rozwarł się z upiornym trzaskiem pod nierozważnym łyżwiarzem i czarna, lodowata otchłań wody porwała na zawsze jego przyjaciela.
Stał i płakał rozrywany bezradnym bólem. Czerwone słońce, jak krwawe oko ślepego boga, zapadało za śnieżny horyzont. Lecz obraz przykryła mgła i wynurzyła się z niej uśmiechnięta, jak rumiane słoneczko, twarz korpulentnej ekspedientki, panny Lodzi ze sklepu spożywczego, który na rogu rysiowego domostwa materię do nieuchronnego przerobu w kał, na kartki i na długie godziny kolejki, wszystkim demokratycznie fundował. Sklep, jak pamiętał, był o kilometry od feralnego lodowiska, lecz już był w jego wnętrzu...
Stała tam, jak zawsze samotnie, za ladą rumiana pularda Lodzia, a wręczając mu przymilnym gestem butelkę oranżady zapraszała na zaplecze z prośbą, aby worek cukru pomógł jej do sklepu przytaszczyć. Wszedł, więc Rysio na zaplecze, a tu gruba Lodzia biały fartuch rozpina i cyce ogromniaste demonstruje, a i czarną kotkę zróżowym języczkiem, co miedzy udami mieszka. A uda owe potężne, jak kolumny świątyni. I nie koniec na tym. Rozgrzana, jak piec hutniczy, lubieżna sklepowa Rysia za głowę chwyciwszy do mlecznych balonów mocno przyciska. Czuje Rysio, że dech traci i woń jakaś ostra i drażniąca zmysły mu mroczy. To woń suki, słodka, choć obezwładniająca strasznym, lubieżnym odorem. Wyrywa się wiec gwałtownie i o upragnionej oranżadzie zapomniawszy pędem ze sklepu wybiega, goniony dudniącym śmiechem Lodzi. Biegnie długo i mija po drodze nauczycieli, ciotki, koleżanki, milicjantów wygrażających pałkami, pijaków rzygających przy płotach, chuliganów bijących pana z teczką i w kapeluszu, pewnie emeryta z lichym portfelem, a dalej chłopaków grających w palanta, a potem już same twarze, a wszystkie wpatrzone w niego gniewnie i pytająco. Na koniec zatrzymuje się przed ogrodem pana Grzywacza i jabłka czerwone poprzez sztachety tęsknie obserwuje. I tak bardzo są mu te owoce zakazane łase, że przez płot przeskakuje i na drzewo niecierpliwie się gramoli. Siada okrakiem na gałęzi i wielkie jabłko zerwawszy zęby w nie wpija. I słodycz wielka go wypełnia, a on błogo oczy przymyka i głowę w tył odchyla i daje się nieść fali rozkoszy...
Aż tu nagle gałąź pod Rysiem pęka z trzaskiem i chłopak wali się z drzewa na plecy, komicznie wymachując rękami. Uderza w ziemię, słyszy głuche tąpnięcie i ta słodycz jabłkowa robi się ogromna i zniewalająca. Leży, więc bezwładnie, zdziwiony i otumaniony tą słodyczą złowrogą i patrzy w gorę. I dostrzega nagle, że Kasia naga i kredowo biała do niego podchodzi, a worek trzyma w dłoni, a w drugiej nóż ostry, i tak przemawia:
- Przychodzę zebrać owoc, co dojrzały z drzewa spadł i czas swój wypełniwszy w piwnicy chłodnej spocząć powinien. Wszystko, co się zaczęło, kończy się. A czy zacznie się powtórnie, ten zobaczy, kto świadom kosmicznych praw, właściwie się przepoczwarzy...
- Nie! - rozpaczliwie wykrzykuje Rysio i zebrawszy wszystkie siły oczy otwiera, co je ze strachu zamknął kurczowo. Przez moment widzi falującą białą plamę na tle czerni, a potem plama zaczyna się klarować i twarz Kasi, tę z krwi i kości, nad sobą dostrzega, a wargi Rysia zaczynają mamrotać bezsłowne, trwożne pytanie i łzy po policzkach płyną.
- Jakiś pijany skurwysyn fotel przez okno wyrzucił, a twój anioł stróż przysnął, więc ten grat strasznie cię poturbował - mówi cicho i ze łzami w oczach Kasia, pochylona nad nim i o nim trwożnie myśląca - pogotowie już w drodze i choć głowę masz fatalnie rozwaloną, to na pewno przeżyjesz. Jestem przy tobie i umrzeć ci nie pozwolę. Bo miłość, tak miłość, to siła, która śmierć pokona i nowe życie otworzy, łatwo, jak okno, jeśli mocna...
Rysio czuł straszny szum w uszach i ból wielki w głowie. Uśmiechnął się jednak do Kasi i szepnął przez łzy i języka kołkowatość:
- Kocham cię bardzo i czuję, że jesteś mą brama do innego, lepszego świata - i załkał serdecznie.
- Ach, mój drogi! Nie bądź patetyczny, lecz patrz sercem, bo ono widzi i czuje wszystko najlepiej. Tobie nie jest potrzebna statua kobiecości, mityczna bogini olśniewająca twą wyobraźnię - mówiła ciepło - tobie potrzebna żywa kobieta, która da ci siłę, da ci jasność umysłu, tak potrzebną dojrzałemu człowiekowi do mocowania się z mroczną machiną świata, a i umiłowanie życia, życia z krwi i kości, a nie cherlawej jego atrapy.
- Ale, ja jestem tylko bezwolną kukiełką - szlochał Rysio - ojciec, ten tępy despota, ten milicyjny hycel, podciął mi korzenie życia, zdeptał osobowość, odebrał wolę i wyssał siłę... To on zepchnął matkę przed modlitewny ołtarzyk, a mnie umieścił w izbie kalek – zakończył swój lament Rysio.
- TO MUSISZ GO ZABIĆ - powiedziała stanowczo Kasia patrząc mu przenikliwie w oczy - ale nie fizycznie, tylko zabić demona ojca w swym umyśle, by odzyskać mentalną niepodległość. Ze mnie dobędziesz tą moc, co zabija demony, bo we mnie jest obraz twej duszy, twej archaicznej, szamańskiej mocy, więc poznaj mnie, a wzbraniać ci nie będę, a poznasz siebie i nad sobą zapanujesz. Będziesz panem swego życia, władcą swej mocy i żaden marny despota nie rzuci cię na kolana – zakończyła żarliwie.
- A więc dobrze, zrobię to - rzekł stanowczo Rysio - ale tylko z miłości do ciebie, bo żadna inna siła nie mogłaby popchnąć mnie do tak wielkiej determinacji rewolucyjnej, do zniszczenia pierdolonego demona despocji, do wyzwolenia się z dybów niewolniczych. Tak!
- Musisz wiedzieć, mój drogi, że żyjemy w świecie oddanym na pastwę demonom despocji - Kasia mówiła wolno i z powagą – A, zatem zabiwszy jednego demona, znajdziesz klucz do tajemnicy, jak unicestwiać inne bestie. Bo kto raz zakosztował słodyczy wolności, nie pozwoli zamienić się w kukłę, nie pozwoli odebrać sobie krwistego smaku świadomego życia. Będzie działał, nie zaś będzie działany. Zapamiętaj to! – zakończyła i uśmiechnęła się lekko, bo w głębi smutna była. Wiedziała, bowiem, co uczynić powinna, aby tego chłopca wybawić od śmierci za życia.
A potem długo patrzyli sobie w oczy z wielkim miłosnym oddaniem, a Kasia gładziła czule zakrwawiony policzek Rysia. Zbliżali się do siebie. Do swej intymności, słabości, obaw, lecz i ciepła, siły i nadziei, że w jedności, jedności przeciwieństw, siła tych, co przeciw podłości świata pięść gniewu świętego podnieść chcą. A Kasia robiła się słabsza i słabsza, nieobecna, rzekłbyś, przezroczysta, a Rysio po woli, z chwili na chwilę, siły i chęć życia odzyskiwał...
Zaś ojciec Rysia podążał właśnie w tym czasie służbowym radiowozem na inspekcję synowskich, studenckich postępów w teatrze akademickiego życia. Właśnie przejeżdżał przez gęsty las świerkowy i myślał, jak wielką przyj przyjemnością jest przebijanie serca kordelasem postrzelonemu jeleniowi. Prowadzony przez młodego szeregowego milicyjny pojazd na życzenie zwierzchnika prędkość dozwoloną przekraczał. Kapitan Buła siedział rozparty na tylnym siedzeniu i z głupawym uśmiechem śledził umykające pnie świerkowe. Nagle dostrzegł idącą poboczem szosy kobietę. Kiedy ją mijali spojrzał w jej twarz i spostrzegł, ze ma dziwny uśmiech i bladość lic kontrastującą z warg czerwienią. Coś go tknęło...
- Zatrzymajmy się chłopcze, bo zabierzmy tę babkę. Może da się suka zerżnąć. Stawaj, kurwa, zaraz! – wrzasnął milicyjny trep w zwierzęcej furii.
Zaskoczony kierowca obejrzał się nerwowo i w tej samej chwili samochód wpadł w poślizg. Paniczne ruchy kierownicy na nic się zdały. Samochód przeleciał w szalonych podrygach przez wyboje pobocza i wyrżnął w drzewo. W grzmocie potężnego uderzenia zmienił się w harmonię blachy, a po chwili wybuchł i teraz zamienił w ognistą pochodnię. Ale w momencie, gdy pień drzewa potężniał przed maską samochodu, milicyjny satrapa zawołał w przedśmiertnej malignie:
- O, kurwa, jaka pyszna ta kiszona kapusta!
Sto kilometrów od miejsca wypadku, w którym na przydrożnym drzewie rozmiażdżył się milicyjny samochód wraz żywą jego zawartością w osobach szeregowego i oficera, teraz demokratycznie zrównanych w statusie trupa przed obliczem świata, a więc w obszarze innej dramaturgii, ale podobnej gimnastyki życiowej, balansowania na granicy światów, niesiony na noszach do karetki Rysio czuł się mocny i pewny, jak nigdy w życiu. Czuł, że patrząc w twarz śmierci zobaczył jej jasny, piękny i zachwycający negatyw, życie. Życie bez obaw i strachu, życie bez statuy kobiecości i bez demonicznego, wszechobecnego pomnika despocji ojca, ojca narodu, ojca pijaka, ojca damskiego boksera, ojca gilotyny i gazu musztardowego, ojca bomby atomowej i ojca reform socjalistycznych, a więc jego ojca, jego osobistego, choć powszechnego, jak powietrze, demona naszych czasów. Wiedział, że jest od niego wolny. I jest także wolny od demonów wszelkiej maści, od despotów i satrapów, wypełniających nekrofilną toksyna dusze ludzkie i powietrze miast i wiosek. Od wszelkiej zarazy demonicznej, od bakcyli demonizmu cywilnych i duchownych, świętojebliwych i ideologicznych, małych i wielkich, odreagowujących poniżenie i psychopatycznie poniżających dla zabawy, nie mogących żyć bez gnębienia bliźnich i żyjących dostatnio z powodu gnębienia obywateli. Od zła wszelkiego...
On teraz już wiedział, że na demony potrzebny jest mu mentalny kołek osinowy, zabicie ich w swym umyśle, wyzwolenie się z psychicznej pajęczyny podległości. Objawione mu też zostało, skąd czerpie się ową siłę do sanacji umysłu z brudu zależności od demonicznego ucisku. Wiedział, bowiem, kto jest pogromczynią tego demona, demona o wielu łbach. Tej hydry, co przez wieki rosła w siłę, aby teraz rykiem, smrodem i żelazem zwalać ludzkie łany z nóg, zamieniać oblicze planety w cmentarz martwych i żywych trupów tańczących bezwolnie dance macabre. Była nią bowiem Kasia, ta dziewczyna, która w niezwykłych okolicznościach twarz śmierci i Pani Życia mu objawiła. Dzięki niej wejrzał we własną duszę, pełną starej, przedwiecznej wiedzy i mocy, a którą rozpoznał w zwierciadle twarzy jego z nagła rozpoznanej kobiety, Kasi. Wiedział, że dała mu moc do gromienia demonów. Pasowała na mężczyznę. Magicznie zdjęła blokadę z jego generatora męskości. Tylko nie wiedział jeszcze, co uczyniła brzemiennego w skutki, aby radykalnie oczyścić jego życie z demonicznej toksyny, z mumifikującego jadu zmieniającego w taniec pajacyka życie z krwi i kości.
I to już koniec naszej opowieści. Czy chłopiec osierocony przez ojca satrapę, lecz poprzez fizyczne otarcie się o śmierć zainicjowany drastycznie w dojrzałe życie, wykorzysta swe atuty i będzie mądrym i szczęśliwym człowiekiem, tego nie wiemy. I nie zastosujemy chwytu literackiej omnipotencji, aby otworzyć teraz perspektywę jego udanego życia. Nie zawsze to, co potencjalnie wartościowe dochodzi do głosu, a często to dureń osiąga fuksem wyżyny sukcesu. A może nie fuksem, tylko zgodnie z niepisanym kodeksem zasad rządzących tym światem, teatrem żywych marionetek, choć żywych tylko z pozoru, bo pod tapetą chroniącą spokój i broniącą tego spokoju przed katastrofą samowiedzy, czai się otchłań duchowej pustki. Zatem człowiek, mały w swej bojaźni przed wiedzą o sobie, broni swego prawa do niezakłóconego trwania w bezpiecznym kokonie głupoty. Podobnie, jak dyktatorzy bronią swego prawa do błogosławienia głupoty ludzkiej lub jej wymuszania. Bo z niej właśnie rodzi się ich siła, ich bogactwo i władza nad ludźmi, a ludzie żyją w bezpiecznym mroku, jak syte robaki w ziemi...
*
Gdańsk, 25 lutego 94 i 14 lutego 98 rok. AntoniK
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura