Cóż to się dzieje ze mną? Najpierw ta dziwaczna wizja z paszczą odwiecznej samicy pochłaniającej cherlawych maminsynków, potem ten tunel ciemności, a teraz te wzgórza porośnięte rokitnikiem, tarniną i czarnym bzem, gdzie tak bardzo lubię się przechadzać, lecz jak u licha z nadmorskiego deptaku tu się nagle dostałem? Coś tu nie w porządku i jeśli się zaraz nie wyjaśni, to zacznę się bać panicznie. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyłem, więc mam obawy, czy czasem nie przyszła na mnie jakaś straszna bieda, jakaś kara za tchórzostwo i wieczne życie z drugiej ręki. O tak, muszę koniecznie skończyć z tą żałosną farsą, bo pewnie to ostatni dzwonek alarmowy, te moje niezwykłe przenosiny w czasoprzestrzeni, to moje błąkanie się w przestrzeniach wątpliwych światów, to poczucie niezakorzenienia, wędrówki przez nowe i zagadkowe odsłony życia, choć bez zrozumienia misji i celu, ale też czy życia z krwi i kości, czy jego innej, już nieodwracalnej formy, co?
Lecz cóż to, do cholery, ja to już kiedyś przeżyłem! Tak, idę teraz ku furtce naszej działki położonej na zboczu wzgórza nad wspaniałą bryłą pałacu, wielkiego gmachu pobudowanego w stylu zwanym fachowo przez mego ojca neomanieryzmem. Zawsze podziwiałem ten gmach olbrzymi, wielką arkę tajemnic i nadziei na magiczne olśnienie nieznanym wymiarem życia podpatrzonym ukradkiem przez okno. Z nabożeństwem obserwowałem pękatą wieżą zegarową, prezentującą światu pozbawioną wskazówek bezczasowość. Ta wspaniała budowla zawsze inspirowała mnie do domysłów, co może się w niej znajdować, aż do czasu, kiedy ojciec poinformował mnie, że właśnie zagościł tu uniwersytecki wydział chemii, ku chwale statystyki akademickiego pogłowia naszego Miasta. Tak więc odarty z tajemnicy monumentalny pałac był już tylko zwyczajną szkołą, czyli ponurym warsztatem monotematycznego programowania umysłów poprzez “wdrażanie programów nauczania”, jak mawiał tata. Szkoda to wielka, bo widziałem we wnętrzu potężnej nawy budynku wielką pracownię alchemiczną, galerię sztuki lub siedzibę loży masońskiej, wielkiej szkoły męskiej dyscypliny i drogi ku tajemnicy…
Moje życiowe doświadczenia nauczyły mnie jednak traktować wszelkie rozczarowania, jako nieubłaganą weryfikację infantylnego entuzjazmu i apetytu na cudowność świata, w obliczu jego realnej brzydoty i okrucieństwa. Patrzyłem, więc z gorzkim smutkiem na pałac, we wnętrzu którego ściąga się na kolokwiach i załatwia pozytywne oceny w indeksie przy pomocy kalkulatywnie rozwartych nóg lub koperty wypełnionej „słuszną treścią”. Ta okrutna wiedza pozbawiała mnie możliwości naiwnego zachwytu i zmuszała nieubłaganie do kierowania uwagi ku innym sprawom, być może ostatecznym...
Dlatego skupiłem się teraz na oczekiwaniu niezwykłego spotkania. Wiedziałem już na pewno, że nastąpi ono nieuchronnie. To poczucie nieuchronności zjawisk już raz przeżytych, to przejmujące deja vu, wprawiało mnie w stan gorączkowego napięcia i oczekiwania na nagłą odmianę biegu wypadków. Bo inaczej, to straszne wpisanie w odwieczne, niezmienne role, było by najstraszliwszą i beznadziejnie smutną wiedzą, jaką może posiąść człowiek, aby już raz na zawsze stracić apetyt na życie.
Kroczyłem w napięciu i niepokoju ku furtce prowadzącej na teren ogródków działkowych położonych na zboczu wzgórza. Nie miałem już wątpliwości. On tam stał i czekał na mnie. On, czyli kto? Bóg, majak senny, wytwór chorej wyobraźni, obraz ukrytego przewodnika, albo Duch Miejsca, czyli wizualizacja aury energetycznej tego miejsca na ziemi, jego krzemowego potencjału mocy, energii wód podskórnych i zwierząt drążących jej wnętrze. Więc co to było? Na pewno wstrząsająco niezwykła istota! Wtedy i teraz, kiedy nie wiedziałem naprzeciw czemu zmierzam, czułem to samo cierpnięcie skóry na całym ciele i stawanie włosów dęba na głowie. Byłem już tuż, tuż i wpatrywałem się w kępę krzaków bzu, które kwitły fioletowo, jak wtedy, a za których zieloną zasłoną stał on, kamienny, choć żywy. Jeszcze tylko otwarcie skrzypiącej furtki, parę kroków ścieżką w kierunku starej, okwitłej niedawno jabłoni i oto go widzę, widzę i drżę z przejęcia...
Przede mną stoi wielki, chyba 3-metrowy, granitowy, prostopadłościenny posąg starego, zdegradowanego gwałtem i wbrew prawom natury i tradycji ludzkiej, Boga tej ziemi - Świętowita. Zwano go także Perunem, ale ja wybrałem pierwsze jego imię. Na pewno jest to on. Wiem nie tylko dlatego, że Maurycy pokazywał mi kiedyś zdjęcie z jego podobizną wyłowioną ze Zbrucza i przechowywaną w muzeum archeologicznym w starej Stolicy. Wiem też dlatego, że on mi się sam przedstawił i dalej do mnie mówił w języku, którego nie słyszę i słów nie rozróżniam, ale w mej głowie jasno i wyraźnie objawia się wiedza o tożsamości istoty, która w niezwykłej formie, kamienno-żywej, wtargnęła w me życie. Choć słowo: wtargnęła nie oddaje charakteru wydarzenia, bo precyzyjniej należy to określić, jako wlanie się owej archetypicznej zjawy jej żywym obrazem i pozasłowną wiedzą w obszar mej świadomości. Więc śledzę owo wydarzenia wstrząsające, ten akt wtajemniczenia w zapomniane arkana syna tej ziemi, z wielką powagą i świętą grozą…
Ale nie strachem, o nie, fizjologicznym i nędznym, lecz właśnie grozą, która przenika mnie do szpiku kości i do jądra duszy. I w tym osłupieniu pełnym świętej grozy i wstrząsającej niezwykłości, wyraźnie i jasno napełniam się wiedzą:
- Jam jest, który jest słupem ognia tej Ziemi i jej mocą żywiołów. To ja wlewam złocistą krew słoneczną w zielone żyły drzew, traw, ziół i kwiatów. To ja przepełzam w ciele kreta przez korytarze tłustej ziemi, zwijam się białym ciałem pędraka u korzeni bylicy i rumianku, pełznę w śliskich skurczach w wieloczłonowym ciele dżdżownicy. To ja trawię falą ognistą lasy, łąki i zagaje, aby spopielała materia, żyzna żałoba Matki Ziemi, dała moc kiełkowania trawom, drzewom i wszystkim roślinom wywodzącym swój byt z jej łona czarnego. I ja także ryczę spienionymi grzywami fal morskich, płynę przy dnie ciemnym, wijącym się ciałem węgorza, czy prę wielką chmurą ławicy śledzi przez mroczny bezkres morski, ku wielkiej chwale życia rozpisanej na niepoliczone role, lecz jednakiego w każdym swym przejawie. Ja, o czterech twarzach mocy żywiołów, lecz jednej istocie życia. Jednakiego i bezcennego. Jednakiego i kruchego, jak skorupka ptasiego jaja i przyziemne źdźbło trawy. Jednakiego w wielkiej sile wzrastania i potężnej mocy obumierania i w niwecz się obracania. Bo życie, to wzrastanie i rozkład, kwitnienie i gnicie, radość i smutek, piękno i brzydota, rozkosz i ból, nadzieja i rozpacz, jasność i mrok, oczywistość i tajemnica, wielkość i małość, stałość i przemijalność, a wszystko to na kolisku wielkim, jako bieguny położone, stanami pośrednimi zjednoczone i bez siebie wzajem istnieć nie mogące. Całość wielką i Wszechbyt uosabiającą tworzące, a w każdym z nich, tożsama struktura, to samo imię, to samo Życie. A co tą pozornie przeciwną sobie wielość w całości, harmonii i rytmie odwiecznym utrzymuje?
To ja właśnie scalam te przeciwności i wielorakości, te rytmy przeciwstawne i akordy różnobrzmiące, w jedną wielką symfonię. Pieśń tej Ziemi Nadmorskiej. Symfonię i pieśń wspaniałą, jedyną i odwieczną, przepiękną i koszmarną, a wszystko to jest mym dziełem i mnie podobnych mistrzów ceremonii, Genius Locci, którzy pod słońcem tej Ziemi i za Słońca dopustem świetlistym, zawiadujemy wielkim teatrem bytu, teraz i na wieki, aż do dnia powszechnej inercji, wyrównania potencjałów, Harmagedonu, my wierni wielkiej, nieskończonej i niepojętej Idei Wiecznej Energii. Bo my bogowie, strażnicy mocy żywiołów, nic nie wiemy skąd one pochodzą i ku czemu zmierzają. My, jako wielkie centra organizacji życia, potężne dyspozytornie energii kosmicznych, wyłoniliśmy się z chaosu u początku czasów. Ongiś mocarni, lecz bytu swojego nieświadomi, jako zespolone harmonijnie emanacje wielkich zastępów istnień żywych, ich woli życia i dążenia ku doskonałości, wyposażeni jednak w spontaniczną, instynktowną mądrość i potęgę, które nie od nas pochodzą…
Bo my występujemy tylko w roli dyrygentów wielkiej orkiestry bytu, która czerpie moc tworzenia i przemian z odwiecznego Źródła. A dzięki nieskończonym transformacjom materii w teatrze życia, odkryliśmy na koniec swe moce i postacie w lustrze ludzkiej świadomości, tej doskonałej maszynerii samopoznania wszelkich istot, które uzyskały byt pojedynczy wychodząc z łona Pełni. Bo to, co było na początku i będzie na końcu, czyli Pełnia, jest poza możliwością samopoznania, bo rozpoznaje się niepełne, a my, opiekunowie Ziemi, Jej twarzy, my nie znamy jej Twarzy, bo pewnie jej nie ma, będąc Wszystkim. Nie znamy Jej żadnego przymiotu osobistego, bo jest ONA i ON w Jednym, ponadosobiste i ponadjednostkowe, a OWO wszystko wprawiło w ruch, a mądrość i prostota ruchu owego jest dla nas oczywista…
Lecz świadomość i poczucie danej nam, własnej misji dał nam człowiek, syn tej Ziemi, jej kwiat i kloaka. My zatem, istoty niewidzialne, będące sumą ludzkiej energii mentalnej, energii ziemi i zasiedlających ją istot żywych, takoż pulsującej siatki krystalicznej skał i kamieni, jesteśmy soczewkami, w których skupia się cała żarliwa wiara, nadzieja i miłość, a także nienawiść i furia, więc działamy w imieniu tych, co nas powołali do istnienia swą wolą życia i wzmacniamy ich ducha i potencjał twórczy...
I jeśli jest to wiara wielka, czysta i szlachetna, to moc nasza i wielkość czynów naszych chroni lud wybrany, gromi wrogów, spuszcza na uprawy deszcze i daje płodność kobiecym łonom. Więc po owocach poznaje nasz lud, czy mocny jest on wiarą, czy jeno o sytość brzucha i rozkosz sromu dba ospale. Tak oto stoimy na straży pomyślności ludzkich dokonań pod słońcem tej ziemi. Lecz koniec i początek dzieła przedwiecznego jest przed nami także zakryty, jako i przed waszymi oczyma. I to, co poznać możemy, a i wam się objawi, to jest Światłość wiekuista, co była na początku i będzie na końcu, Źródło wszystkiego i grób wszechbytu, bezkresny rezerwuar wielości światów i istot, chaos przedwieczny i nieustanny początek, który sam z siebie Duchem jest kreującym i jednocześnie materii bezkresem, a mierzwę ową, duchem nasycając, w ruch kosmiczny wprawia. Bo Ono jest Źródłem i Źródłem Źródła, Samotworzącym się Stworzycielem, znakiem potęgi, której imię od zawsze do zawsze, Tajemnica. A wszystko w Nim ma swoje miejsce, znaczenie i rolę, znaczenie cenne i osobiste jednostki każdej, w tym niekończącym się ruchu, w tym nieskończonym tańcu kosmicznym, czyli Życiu, co ze śmierci wyrasta i ku śmierci podąża, a oboje są jednym...
Słyszę tą niewiarygodną opowieść, ten epos mityczny, dla mnie powołany do istnienia i wyprowadzony z nicości przez Wielkiego Kinetyka jeszcze przed czasem, przed wielkim startem do galaktycznego i atomowego wiru, do wszechtańca bytu. Patrzę, więc na ten żywy posąg, na ten słup kamienny żyjący życiem nie ludzkim i nie kamiennym, lecz właśnie boskim, bo mającym wszystkich żyć ziemskich esencję w sobie. Patrzę i wiem, że to już kiedyś widziałem, słyszałem pozasłownie i zemdlałem, a omdlałego ocucił mnie ojciec i bez słów zbędnych serdecznie utulił i życiu jasnemu przywrócił. Lecz teraz widzę, że jest bardzo jasno, ziemia, trawy i drzewa w poświacie świetlistej toną, jak w oceanie światła. Nie ma ojca i nie ma spokoju. A więc to już coś innego, coś głębszego, a może nieodwracalnego? Już wiem co to jest! A jeśli wiem, czy cofnę kolisko swego losy, czy w ciele zostanę, czy je zostawię i popłynę w świetlisty bezkres? To zaraz się rozstrzygnie, ale ja nie wiem jak...
*
Antoni Kozłowski
Fragment powieści inicjacyjnej “Leć motylu, leć…” jeszcze nie wydanej.
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura