Wilk Miejski Wilk Miejski
231
BLOG

Lato z Mistrzynią

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0

Mój świat był wielką pustynią nudy z nielicznymi oazami epizodów życia, które miały smak i koloryt, miały sens. Jednym z tych nielicznych epizodów prawdziwej przygody, wypieków na twarzy i niedowierzania rozwierającego szeroko gębę, była kilkudniowa znajomość ze starszą o dwa lata dziewczyną, cioteczną siostrą mego kolegi z podwórka, Wieśka, która to przyjechała do jego rodziny na parę dni wakacji. Mieliśmy wtedy po trzynaście lat, a niezwykła znajoma piętnaście, ale my byliśmy szczeniakami, a ona wyrafinowaną, trochę złośliwą, a trochę marzycielską kobietą. Iwona, bo tak miała na imię, ta wysoka i pulchna panna, ubierająca się w kwiecistą sukienkę z dekoltem, albo obcisłe spodnie i kolorowe koszulki, bawiła się chętnie z nami, czyli Wieśkiem i mną, poświęcała nam czas, olewała rodzinę i podwórkowe koleżanki, które zapraszały ją na „fajki” i na plotki o dziewczyńskich „amorach”, czy wspólnych wyjściach na „dysk”, ale Iwona czuła jakąś demoniczną wolę, jakiś instynktowny imperatyw, aby panować nad nami, męskimi podlotkami, mocno zafrasowanymi jej ekspansywnym erotyzmem szczeniakami, gołowąsami, którym tylko od niedawna włoski „pipcą” się na jajcach i głosy lekko obniżyła sławetna mutacja, ale jeszcze potężny zastrzyk testosteronu nie zamienił ich w dominujące samce, pogromców babskiego rodu. Teraz to ona dzierżyła prym, ona była przewodniczką stada, w jej żyłach buzowały hormony i jej myśli rozgrzewał do czerwoności Eros, a jej działania miały charakter instynktownych, zachłannych aktów dominacji żeńskiej, deptania odwiecznego ładu babskiej podległości, radosnego tryumfu nad wrażym plemieniem samczym. Ale nie czyniła tego prymitywnie, czytelnie, z posępnym zacietrzewieniem, ale empatycznie, bardzo twórczo, wręcz teatralnie, z pełnym inwencji talentem reżyserskim. To był rasowy teatr ekspresji, domorosły kunszt Grotowskiego, odkrywczy i zuchwały. Chociażby te urządzane dla nas zabawy w Indian...

Mogła przecież robić coś zupełnie innego, tak sobie myśleliśmy, chociażby chodzić na plażę i do dyskoteki, ale wybrała nasze towarzystwo. I nie był to przypadek. W kontekście naszej męskiej mizerii rozkwitała jako kobieta, jak demoniczna fame fatale, co wprowadzała młokosów w nieznany im, zakazany świat. Bawiła się z nami, a może bawiła się nami, bo była dziewczyną władczą i zuchwałą, robiącą na nas piorunujące wrażenie i darzoną przez nas szczenięcym oddaniem. Takiego piorunującego wrażenia nie zrobiła by nigdy na bananowych bubkach zjeżdżających latem nad morze i żaden palant nie patrzyłby na nią z takim psim uwielbieniem, jak duet szczeniaków, który swym naiwnym oddaniem wywyższał ją do roli królowej sezonu, wielkiej Pani na Męskich Włościach. Wiedziała o tym swym kobiecym instynktem, więc szła na pewniaka w tęczę kobiecej glorii, zamiast szamotać się na parkiecie w biczach stroboskopowych pulsacji i świetle reflektorów, aby znaleźć aprobatę w pustej głowie nadzianego “bojka”, który beznamiętnie obróci ją tylko, jako śmigło wokół swego kutasa. A może jednak było inaczej, zupełnie inaczej. Może była dobrą i rozumną kobietą, która wolała być „akuszerką narodzin z ducha”, wejścia w męską dojrzałość dwójki pogubionych szczeniaków, a może kobiecym demiurgiem, siewczynią nasion Sapienci, która znalazła grunt odpowiedni. Nie wiem i nigdy się nie dowiem...

Ale do rzeczy. Z jej to polecenia, wybudowaliśmy na niedostępnej polance, w gęstych chaszczach na szczycie wzgórza wznoszącego się ponad naszą dzielnicą, indiański wigwam, czyli prowizoryczną konstrukcję zbudowaną ze starych kocy, wypłowiałych zasłon okiennych wygrzebanych z piwnicy i bambusów ze starej, ojcowskiej wędki. Chodziliśmy tam codziennie we trójkę i bawiliśmy się w podchody, rytualne tańce, narady wojenne, skalpowanie jeńców, czyli “bladych twarzy”, do której to rolki oddelegowała kilka swych lalek, co przywiozła ze sobą, no i palenie fajek pokoju, które były oczywiście tylko papierosami marki “Caro”. Lecz nie było to zwyczajne robienie wbrew zakazom dorosłych, ale w tej banalnej oprawie odbywały się rzeczy niezwykłe. Iwona odznaczała się nieziemskim poczuciem humoru, które polegało na małpowaniu różnych aktorów z westernów, ale także na odgrywaniu własnych scenariuszy komicznych, których bohaterami byli nie tylko Indianie, ale też Eskimosi i Inuici, ludzie Północy, poszukiwacze złota, traperzy, a nawet postacie tak niezwykłe w preriowo-apaczowskim klimacie, jak Templariusze, ssmani, kołchoźnicy, kosmonauci, pielęgniarki, czarownice i dojarki. Ale w tych wygłupach było coś jeszcze, jakiś blask występnej wiedzy i magii życia. Wszystkie wystąpienia Iwony o charakterze aktorskich improwizacji przekraczały nasze standardowe schematy zabawy i nadawały wakacyjnym spotkaniom niezwykłości i coraz mniej ukrywanej pikanterii, czytelnej i porażającej mocy Erosa. Czuliśmy, że zaczynamy stąpać po ziemi nieznanego kontynentu, świat zaczynał stawać na głowie a na twarzy płonęły wypieki...

Zaczęło się od tego, że Iwona wcieliła się w siostrę miłosierdzia, która niosła pomoc rannym w walce z podstępnymi kowbojami Indianom. Najpierw poowijała nam bandażami głowy, potem zbadała dokładnie, czy nie jesteśmy ranni w brzuchy, plecy i mało zaszczytne ich zakończenie, a potem żeby dodać siły osłabionym wojownikom brała nas kolejno na kolana i karmiła piersią. Tak, karmiła piersią, czyli dobytym spod koszuli swym dorodnym cyckiem, który wtykała nam do ust i zachęcała do sysania, zaśmiewając się głośnym, radosnym, chwilami jednak, niskim, zdyszanym śmiechem, a także komentując z ironią i humorem nasze wymuszone, niemowlęce praktyki. I choć było to początkowo krępujące i w sposób oczywisty boleśnie nas ośmieszało, lecz powoli weszliśmy w role, kiedy dowiedzieliśmy się, że Iwona jest inkarnacją świętej krowy, Lakszmi znad Gangesu, która pragnie wykarmić mlekiem wiedzy wszystkich męskich dzidziusi świata, aby ich ptaszki stały się orłami Garuda, a umysły czystym zwierciadłem Samadhi, w którym przejrzy się błękit niebios i bezkres wód, a jeśli to się nie uda, to napiszemy do Jehowy list, aby przestał się mieszać w zabawy dzieci, a zajął się pedofilią biskupów. I wtedy wszyscy ryczeliśmy śmiechem…

Innym razem powiedziała nam, że jest czarownicą i poleci na miotle do obozu “białych twarzy”, aby podsłuchać ich naradę wojenną przed planowanym szturmem na nasz obóz. Aby wypełnić tą odpowiedzialną misję rozebrała się do naga i nasmarowała masłem. Do ceremonii namaszczania swego okazałego i jędrnego ciała, opatrzonego wszelkim atrybutami dojrzałej kobiecości, wykorzystała także nas, aby, jak twierdziła fachowo, żaden fragment jej „cielesnej powłoki” nie ciążył jej podczas lotu. Szczególnie zalecała nam namaszczanie piersi, pośladków, brzucha i ukrytego w kępce gęstych, czarnych włosów łonowych "klejnotu purpurowej róży". Kiedy świadczyliśmy jej te intymne posługi, nasze twarze, raczej nasze gęby sztubackie, oblewał pałający rumieniec, a usta nawiedzała straszliwa suchość. Tego, czego dotykały z trwożnym zachwytem nasze palce nie opisze żaden hymn zachwytu, żadna pieśń namiętności, bowiem umysły nasze oczyścił z wszelkich ostoi realności i miary rzeczy tego świata straszliwy, suchy mistral pożądania...

A kiedy zakończyła się faza przygotowawcza i nasza czarownica gotowała się do odlotu siedząc okrakiem na wierzbowej miotle, którą przyniosła nie wiadomo skąd, my staliśmy z szeroko otwartymi gębami i gapiliśmy się na to nieziemskie dziwowisko, na prawdziwą wiedźmę, co jeszcze przed chwilą wiła się chichocząc pod naszymi posłusznymi w świadczeniu usług na rzecz magii, ciekawskim palcami. Wtedy ona w rytm, z początku leniwego, lecz stale narastającego w tempie tańca, ocierała się natarczywie swym nabrzmiałym łonem o kij miotły, zawodząc przy tym i dysząc w ekstazie z gruntu fizycznego, lecz jakże magicznego podniecenia. A kiedy odleciała, czyli pobiegła w wysokich podskokach, mamrocząc jakieś dziwne, gardłowe zaklęcia, my, jak na komendę, siedliśmy z głębokim westchnieniem na ziemię i w milczeniu przełykaliśmy gorące kęsy zakazanego owocu i trawiliśmy niezwykły, dławiący smak niedawnych doświadczeń nie z tego świata. I choć nie był to lot powietrzny, ale zniknięcie w krzakach w całkiem naziemnych pląsach z naszych oczu, to wierzyliśmy, że poleciała na miotle niczym czarownica, bo widzieliśmy to oczyma wyobraźni. Ale to nie było wszystko, na co stać było tą szaloną dziewczynę. Dziewczynę, która rzuciła wyzwanie granicom rozsądku...

Następnego dnia oznajmiła nam, że jest dojarką o imieniu „Podwodna Gwiazda Ukrytego Nieba” i musi zgromadzić zapasy mleka dla wszystkich dzieci w indiańskiej osadzie, których rodzice umarli w mękach na skutek choroby ofiarowanej przez białych w zawszonych kocach. Grała na naszych uczuciach. W tym celu wyznaczyła nam role mlecznych krów. Nie było nam to w smak, ale nie mając kontrpropozycji bez dyskusji musieliśmy się zgodzić na pomysł Iwony. Aby pomóc osiągnąć nam tą zaszczytną, animalną funkcję, kazała opuścić portki i uklęknąć na kolana. A kiedy bez szemrania i bez najmniejszej woli oporu przeciw władczej sugestii demonicznej dojarki znaleźliśmy się na czworakach, a nasze ptaszki i worki z nabiałem dyndały swobodnie pomiędzy przyklękłymi udami,  nasze ręce wpijały się w trawę, a oczy nasze wpatrywały się w drepczące wśród trawy czarnymi sznureczkami mrówki, Iwona przystąpiła ochoczo do gospodarskiej powinności. Najpierw podeszła do mnie i podstawiwszy jedną ręką pod mego ptaszka słoik drugą chwyciła me przyrodzenie, mające niewiele wspólnego z krowim wymieniem i zaczęła je masować delikatnie posuwistym ruchem. Ani się spostrzegłem, kiedy ptaszek wyprężył się w zręcznej dłoni indiańskiej dojarki i po kilkunastu, szarpiących dziką rozkoszą ruchach, strzelił ładunkiem mleczno-białego płynu, a ja poczułem, jak faluje we mnie ocean zapamiętania i zachwytu.  Potem me plecy poklepała życzliwa ręka dojarki, która to zaraz potem, za pomocą chusteczki, wytarła ptaszka do sucha. Następnie usłyszałem  słowa zachęty, które zasugerowały, abym uciął sobie drzemkę. Posłusznie zwaliłem się na trawę i zamknąwszy oczy leżałem w bezruchu, uprzednio wstydliwie podciągnąwszy portki...

Przez senną zasłonę otępienia i marazmu dobiegały do mnie postękiwania Wieśka i ciche chichoty Iwony. A potem usłyszałem przeciągłe westchnienie i głuche pacnięcie ciała wydojonego Wieśka o darń polany. Minął bliżej nieokreślony czas naszego drzemania w kokonach zamroczenia, ale też i wstydu, kiedy usłyszeliśmy głos Iwony zapytujący: “czy nasze dzidziusie już zgłodniały i chcą napić się mleczka, bo inne już syte”. Przerażenie targnęło mną, jak uderzenie batem. Jak to? Najpierw to zawstydzające dojenie, a potem jeszcze, na ostateczne zatracenie i chłopacką kompromitację, picie własnej “laksy”? O nie, to nie może się zdarzyć! Wiesiek milczał, więc siląc się na dowcip odkrzyknąłem jej z nagłym rozdrażnieniem, że jestem najedzony i napity, bo “Sokole oko” dał mi kukurydzy i wody ze źródła. Coś podobnego wybełkotał Wiesiek, a Iwona zareagowała na to tak, że gały wyszły nam z orbit. Informując nas, że ten życiodajny zapas przygotowała z myślą o nas, lecz jeśli wypinamy się na jej troskliwość, to sama z ochotą posili się tym cennym eliksirem. I niewiele namyślając się podniosła słoik do ust, przechyliła i wypiła mleczną, gęstą ciecz. Potem mlasnęła, oblizała się i oznajmiła nam, że krówki musiały paść się na zacnym pastwisku, bo mleczko dają wyśmienite, a promienny uśmiech rozjaśnił jej okrągłą, rumianą twarz bogini matki naszego indiańskiego wtajemniczenia w życie. Czuliśmy coś, co określić można zdumieniem lub powaleniem na kolana...

Lecz to było tylko preludium zmysłowe, bo prawdziwy spektakl metafizyczny zdarzył się nam, niby ot tak, przypadkiem, podczas niedzielnego spaceru nad stawkiem w podleśnym parku. Nasza Mistrzyni opowiadała nam wtedy o zasadach magii, co traktowaliśmy jak bajkę, a nie rzetelną wiedzę. I jej stwierdzenie, że naruszenie praw natury powoduje zawsze „światowy” rezonans, bardziej nas rozbawiło, niż przestraszyło. Wcześniej osuszyliśmy dwa jabole, tak dla idei wspólnej, świątecznej "libacji", więc świat znacznie się zaróżowił i odrealnił. Lecz kiedy Iwona zdjęła sandały i od niechcenia, tanecznym krokiem weszła na lustro wody stawku i przeszła po nim na drugi brzeg z sennym rozmarzeniem na twarzy, otworzyły się nam gęby i już do końca wakacji patrzyliśmy na nią, jak na „córę tajemnicy”. A tego samego dnia pękła u sąsiadów rura kanalizacyjna i zalała mieszkanie. Chyba dla "równowagi energii świata", skomentowaliśmy...

I tak oto oddaliśmy całkowicie inicjatywę w ręce Iwony, a więc została ona naszym niekwestionowanym wodzem indiańskim, naszą szamanką, choć to my nosiliśmy w gatkach odpowiednie atrybuty. I do głowy nam nie przyszło, aby protestować przeciw temu stanowi rzeczy, bo przecież sami niczego zgrywnego byśmy nie wymyślili, a także nie mieliśmy w sobie dość męskiej siły i powagi, aby zdetronizować dyktatorkę. Ale jej dyktatura mocną i słodką była, więc prócz całkowitej bierności w kreowaniu wydarzeń, czyli roli bezwolnych statystów, wszystko było tak frapujące i występnie niezwykłe, że na żadne wodzowskie aspiracje nie mieliśmy apetytu, znaliśmy swoje miejsce. I tak już pozostało do końca. Za to udział w kąpielach w magicznym jeziorze, iskaniach domniemanych wszy, obmyciach rytualnych i przyjmowaniu porodów, których owocem była figurka glinianego, pstro malowanego ptaka-gwizdka wydobywanego z jej sromu, było dla nas nieodmiennie wielkim spektaklem nowego, radośnie rozbudzonego nieznaną energią życia. Lecz kiedy wracaliśmy do domów po całodziennej zabawie głodni, ale pełni zatykających dech wrażeń, Iwona przeobrażała się w stateczną i refleksyjną dziewczynę. Opowiadała nam historie i kurioza mitologiczne i etnograficzne. Objaśniała teoretycznie, co się z nami zdarzyło. Taka była Iwona, nasza wielka Mistrzyni i bezwzględna nauczycielka życia...

Ostatnim popisem jej wodzowskiej maestrii było misterium zaklinania pogody, do którego przystąpiliśmy zbiorowo rozbierając się do naga i malując rytualnie farbkami twarze i torsy. Mnie przypadł w udziale zaszczyt malowania cycków Iwony, a że wywiązałem się z tej czynności znakomicie, wedle komentarza zainteresowanej, otrzymałem wielce cenną i odurzającą charakterem przedmiotu nagrodę. Poleciła mi z sennie-władczym uśmiechem uklęknąć przed sobą, a wtedy zręcznie podciągnęła palcami swe łonowe futerko, na skutek czego wyłoniła się z niego w całej okazałości jej mięsista i wilgotna, czerwona, niczym koguci grzebień, kobieca róża krocza.  Patrzyłem na ten magiczny obiekt, jak na objawienie boskiej mocy, jak na obraz kosmicznej zagadki, a wtedy usłyszałem ciepły i zmysłowy głos Iwony zachęcający do polizania tego sekretnego specjału. W mgnieniu oka wystąpił mi na czoło pot, a przez ciało przeszedł dreszcz zachwytu. Jak w transie, nie słysząc i nie widząc nic poza magnetyczną rozpadliną łona, pochyliłem głowę i dotknąłem językiem śliskiej, ciepłej błony wyściełającej jej studnię żywota. I wtedy poczułem ten przedziwny, odurzający smak, coś pomiędzy cierpką słodyczą ananasa i ciemnym aromatem korzennego śledzia. Lizałem w zapamiętaniu ten zdrój zakazanego nektaru, a Iwona lekkimi ruchami dłoni kierowała mą głowę i język ku okolicy mającej konsystencję twardego, wysklepionego wzgórka (teraz wiem – łechtaczki), której drażnienie językiem wywoływało jej głębokie jęki rozkoszy i gwałtowne wpijanie jej palców w me włosy. Jej oddech uległ przyspieszeniu, stał się sapiący, często wzbogacony jękiem i zawodzeniem, aż do chwili, kiedy przycisnęła mą głowę do swego krocza i zawyła jak wilczyca, a ja nie wiedziałem, jak zareagować na to wycie. Ogarnęło mnie półprzytomne szaleństwo...

Ile czasu to robiłem, jak długo byłem ministrantem przy ołtarzu rozpalonego, aromatycznego sromu, nie wiem. Ale w tym momencie, kiedy Iwona kurczowo przyciągnęła do swego rozpalonego oralną stymulacją łona mą głowę, tak, że aż mi dech zaparło i trzymając ją kurczowo zaczęła dygotać na całym ciele, a z jej gardła wyrywał się ten stłumiony ni to szloch, ni to okrzyk, realne wycie, zapomniałem o myśleniu, o zdziwieniu, o panice, a ogarnęła mnie totalna błogość, no i „spuściłem” się w gacie... Kiedy wreszcie Iwona puściła mą głowę i zaczęła gładzić mnie po włosach, spojrzałem do góry i zobaczyłem jej zamglone, szczęśliwe oczy, a leniwie rozchylone usta posyłały mi nieme całusy. Wtedy to uśmiechnąłem się do niej z pełnym zrozumieniem sytuacji, odczytaniem jej właściwego znaczenia i takich też emocji i powiedziałem głośno i zdecydowanie:

- Kocham cię! Zawsze będę cię kochał, do końca życia! – I zerwawszy się na nogi objąłem kurczowo Iwonę i zacząłem namiętnie całować ja w usta. Iwona przez chwilę odwzajemniała pocałunki, ale z nagła zastygłą, lekko mnie odepchnęła i powiedział z surowym wyrazem twarzy pamiętne słowa:

- To tylko sen! Słodki sen, ale się z niego obudzisz, na pewno… I stała z uśmiechem Sfinksa patrząc mi w oczy, a ja czułem rzeczywiście, jak się budzę…

I na tym się skończył ten najbardziej osobliwy seans mej młodości, bo oto Iwona podbiegła do ustawionego stosu gałęzi i zapaliła ognisko, po czym pochwyciwszy do ręki dużą puszkę zaczęła w nią bębnić patykiem i zawodzić coś na kształt rytualnej pieśni. Ruszyliśmy pląsającym korowodem wokół ogniska i zawodziliśmy indiańskie pieśni mocy, jak wcześniej przygotowała nas do ich inkantacji znająca się na rzeczy Iwona. Tańczyliśmy i śpiewaliśmy długo, aż do zmęczenia, a Iwona od czasu do czasu przystawała, wyciągała ręce ku niebu i wykrzykiwała gardłowo jakieś nieznane słowa. Kiedy już padaliśmy z wycieńczenia i zupełnie schrypły nam gardła, stała się rzecz zdumiewająca. Słoneczne, błękitne niebo pokryły nagle ciemne chmury i po chwili lunął na nas rzęsisty deszcz. Deszcz zaczął rozmywać nasze rytualne malowidła, a my skacząc wesoło i pokrzykując rozmazywaliśmy farby po ciele, tworząc tęczowe, psychodeliczne wzory. A deszcz padał i padał, aż zmył do czysta nasze skóry, zmoczył do suchej nitki włosy i wygasił zapał zabawy. Schowaliśmy się w krzakach i zaczęliśmy szybko ubierać, bo nieźle już zmarzliśmy. Kiedy się ubraliśmy, deszcz przestał padać i zaświeciło słońce. Zrobiło się ciepło i krew zaczęła w nas szybciej krążyć. Na północnej, zachmurzonej stronie nieba stanęła przepiękna, podwójna tęcza. Patrzyliśmy na nią w niemym zachwycie, a ja myślałem z podziwem o Mistrzyni, bo nie miałem wątpliwości, kto porusza ukryte sprężyny natury. A gdy szliśmy w milczeniu ścieżką w dół lesistego wzgórza, kierując się nieuchronnie ku naszym domostwom, Iwona otoczyła mnie ramieniem, uśmiechnęła jak wszechwiedząca wiedźma i powiedziałam nam, abyśmy kochali nasze matki i koleżanki, bo kobieta, to sól ziemi i kwiat życia mężczyzny...

Następnego dnia Iwona wyjechała do siebie. Odprowadziliśmy ją z Wieśkiem i kilkoma pannami z podwórka na stację, a kiedy wsiadała do pociągu serdecznie nas przytuliła i pocałowała w usta, ale w wilgotnych oczach miała daleki smutek… I stało się nagle to, o czym nie śmiałem myśleć, spychałem natrętnie poza margines świadomości, że oto zakochany byłem na zabój w kapłance krwistego życia, mej Mistrzyni, Iwonie, którą w nieznane uwoził pociąg buchający kłębami dymu i już tęskniłem do błogiego czasu przyszłych wakacji, który otworzy mi po raz wtóry wrota na krainę słodkiej tajemnicy. Czekałem jak kania deszczu, jak pisklę skrzydlatej matki z muchą w dziobie. Czekałem, a życie aktualne stało się cieniem, mechaniczna atrapą onegdaj rozpoznanej słodkiej i bolesnej zarazem pasji, tego prawdziwego misterium życia. Czekałem i doczekałem się...

Po paru miesiącach „wielkiego postu” nagle dowiedziałem się od Wieśka, że Iwona nie żyje. Wataha pijanych kmiotków wywlekła z małomiasteczkowej dyskoteki naszą Mistrzynię spraw niezwykłych, jak pospolity zlew na spermę, pobiła, zgwałciła i uśmierciła wbijając w jej czoło, a następnie mózg, zardzewiały gwóźdź kowalski. Tak, więc kapłankę blasku życia, smaku niezwykłości, słodkiego, zakazanego seksu, mrocznych ścieżek magii i ciętego intelektu uśmiercił, jak jadowitą żmiję, żywioł chamskiej i tępej, męskiej zawiści, pogardy dla wielkości, która narodziła się w tej, co jeno kornie dupy dawać miała, no i ugotować, gdy żoną się stała na swe utrapienie, na służbę pokutną w stajni pana swego. A ona, Mistrzyni była przecież potęgą, pogromczynią męskiej chuci, zuchwałą, kobiecą autonomią, wyniosłym blaskiem kobiecości i wyzwaniem dla kundli, a właśnie tego oni nie mogli przeżyć spokojnie, a więc nie dali jej szans na życie. Taki jest los barwnej papugi w stadzie szarych wróbli...

Kiedy się o tym dowiedziałem łzy zakręciły mi się w oczach i ogarnął mnie wielki, bolesny smutek, coś we mnie rozdzierająco zawyło, bo już wiedziałem dobrze, że tak inteligentnej, odważnej i dowcipnej kobiety, takiej gwiazdy na plugawie mrocznym niebie świata, nauczycielki życia zakazanego i srogiej egzaminatorki z arkanów erotycznej dojrzałości, a przy tym otwartej i dostępnej w sprawach Erosa i „nauk tajemnych” kumpeli i jednocześnie, o paradoksie, kobiety powalającej na kolana swą mocą tajemnicy i wdziękiem „istoty nie z tego świata”, nigdy w życiu nie spotkam. To wiedziałem, ale wiedziałem także, że ją pomszczę, że szczezną szmatławe miernoty, kiedy się ich czas wypełni. Ta zemsta, jak potrawa, dobra kiedy w czas, kiedy przygotowana i na zimno odprawiona, stałą się nagle mym napędem życia. Postanowiłem zatem, że kiedy ja, będę już panem siebie i „wojownikiem jasnej ścieżki”, a te twory antropoidalne opuszczą kryminał, bo nie liczę, że tam zgniją i mnie, teraz żałosnego, ale w momencie, który postawi mnie przed zadaniem, wytrawnego mściciela, nie pozbawią oczekiwanego smaku tej tragicznej, ale wyzwalającej misji życia. Tak myślałem...

I nie godziłem się na powszechny rozkład jazdy, koleiny życia, fatum pędzące trzodę na ubój. Myślałem, że to podły pech, lub zmowa miernot, że słońce ludzkiej niepospolitości, tak rzadko wznosi się ponad horyzont codziennego banału. A jak już wzeszło, to strąca je przeważnie harpun podłej zawiści lub trwogi przed ludzką wielkością, trwogi przed wiedzą o sobie, że w obliczu danych potencjałów jest się żałosnym ogryzkiem, cieniem możliwości, więc biada mi za to, za owo  wyparcie się siebie. Nie wiem już sam, czy czasem i ja podświadomie, lecz skutecznie nie zdeptałem ze strachu przed życiowym wysiłkiem swej ludzkie wielkości. W nagrodę otrzymałem nędzne fiasko, które fałszywie nazywałem pechem. Pechem, bo zawsze wszystko, czego się tknąłem, w niwecz się obracało. I właśnie ten pech, ten ból istnienia pustego, niemocy dokonania czegoś wielkiego, a nawet znacznego, dobrego i szlachetnego, kondensował się w mym umyśle, jak snop światła cyrkowego reflektora na zakurzonej, zapełnionej groteskowym banałem lub pokracznym wysiłkiem, scenie zastępczego życia. Cóż miałem robić. Przeżuwałem ten zakalec bytu, jak inni gumę do żucia lub ruskie pierogi. Szukałem swej wewnętrznej soczewki, w której ześrodkują się wszystkie me dobre myśli, uczucia tęsknoty, nadzieje i poprzez cudowną „laternę magikę” mądrego, heroicznego czynu wyprojektuję je na ekran realnego, poszarzałego świata…

A tu tylko katorga porannego wstawania, szkolne pranie mózgu, rodzinne seanse telewizyjne z Doktorem Kildare i Czterema Pancernymi w rolach głównych i walka o resztki godności, o swe własne, nadwyrężone szańce tożsamości, ostatnie przyczółki młodzieńczego wolnego lądu, gdzie szumią pieśń mocy lasy, tańczą Indianie, zaklinają pogodę, a cudowna szamanka wprowadza w arkana boleśnie słodkiego Erosa, a potem odchodzi po tafli jeziora za horyzont bytu ziemskiego...

Teraz wspominane, jak senna zjawa, jak lato nie z tej ziemi, owo cudowne spotkanie z Mistrzynią, to był cały mój życiowy heroizm, cały krwisty smak życia doświadczony pod atomowym reaktorem słońca, naszej dziennej gwiazdy, gwiazdy zapracowanych i poniżonych, a nie romantycznych odkrywców nieznanych lądów ziemi i wyobraźni, wybawczyni mego życia z upiornej scenerii rzeźni i chłopskich jasełek, odprawianych w wielkiej tancbudzie chochołowych pląsów, które wokół nazywano urządzaniem się, małą stabilizacją, wielką okazją czy cholernym syfem, a skierowanym nieodmiennie ku pogrzebaniu w pyle banału prawdziwej, jasnej i godnej twarzy życia… Temu codziennemu rejsowi ku przystani piachu w krypie fabryki, huty, szkoły, sklepu mięsnego, komisariatu MO, izby wytrzeźwień, żłobka czy poprawczaka, przez wszystkie pokoje i ubikacje wielkiego budynku więzienia zwanego ludzkim światem, ku ostatecznej nicości. Taki był powszechny rozkład jazdy, ale po spotkaniu z Mistrzynią, po napiętnowaniu cudownością, po doświadczeniu pasjonującego wymiaru życia, mogłem rzec: może jednak nie…

Może każdy ma swego Mistrza na tym życiowym ugorze, w tym folwarku prac piekielnych, w pył mielących żaren, ukrytego w słońcu, trawie, książce, zaułku, tramwaju, knajpie, czy pracowni szewskiej. Bo Mistrzostwo, to przez duże M, nie jest z tego świata, choć mieszka w tym świecie, więc aby je spotkać, otworzyć na nie oczy, serce i uszy do słuchania, nie można być lunatykiem wiecznym, ale czujnie przemierzać drogi i opłotki, bo nie znamy przecie dnia, ani godziny odzyskania rozumu. Bo aby żyć, trzeba wzrastać, z czegoś wyrastać, coś przerastać. A od czego jest Mistrz, od czego jest Mistrzyni? Być może po to, aby ją przerosnąć. Kto to wie. Ale najpierw trzeba ją znaleźć, trzeba poczuć jej zapach, rozpoznać blask oczu, zachwycić się melodią głosu, wpatrzyć w toczone pięknie krągłości dzbana jej ciała, ale nie padać na kolana z twarzą przy ziemi, ale hardo, namiętnie, w rozkoszy pić jej moc i nektar zmysłów. I patrzeć w zachwycie, jak zaczynasz ją przerastać, gromadzić moc, aby twe Mistrzostwo nakarmiło innych. I o to chodzi. A jeśli nie o to, nie to mam do zrobienia, to będę mieczem sprawiedliwości, sztyletem zemsty, wykorzenię zło, które zabrało blask memu życiu, zniszczyło cudowną orchideę kobiety, zabrało Iwonę z magicznego tronu w śmiertelne szambo. To lub to, wielkość ludzka i moc rozdawania błogosławieństwa prawdy, albo sieczące ramię sprawiedliwości. Tertium non datur...

c.d.n.

                                                                  *

Wrzeszcz, wrzesień 2001 roku                                                                             AntoniK

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura