Wilk Miejski Wilk Miejski
216
BLOG

Polskie tradycje tolerancji, kooperacji i coś jeszcze... cz.2

Wilk Miejski Wilk Miejski Społeczeństwo Obserwuj notkę 0



Cz. II. Tak właśnie przedstawia się w zarysie historia epoki polskiej tolerancji i fenomenu wielowyznaniowej Rzeczypospolitej, która była wzorem swobód obywatelskich i religijnych dla całej Europy. Ale ten stan rzeczy okazał się nietrwały i Polska z roli ideału została zdegradowana do przykładu wstecznictwa i obskurantyzmu, manifestującego się w tępej i zaściankowej świadomości jej elit magnackich i kościelnych, a najbardziej dynastycznymi awanturami elekcyjnych królów. Wtedy to, po szwedzkim “Potopie”, nawoływano, nie tylko z ambon, do wypędzenia rzekomych zdrajców: arian i Żydów. Wtedy też po raz pierwszy utożsamiono polskość z katolicyzmem, co miało zgubne konsekwencje dla obu tych, z gruntu nie przystających do siebie, kategorii zjawisk. Kościół zamiast występować w roli stróża moralności i duchowego przywódcy, stał się groteskowym teatrem, namiastką życia politycznego narodu. To w tych właśnie czasach katolickiej kontrreformacji i całkowitym upadku ducha tolerancji, religijność polska stała się (a utrzymuje się to po dzień dzisiejszy) wrzaskliwie ostentacyjna, napuszona i egzaltowana, a jednocześnie płytka i silnie zabarwiona tendencjami nacjonalistycznymi. Wynikiem tego stanu rzeczy jest fakt, że kraj w przytłaczającej większości katolicki, nie wydał wybitniejszych teologów, bo przecież Piotr Skarga, bezpodstawnie uznawany przez sentymentalnych apologetów za światłego proroka upadku “nierządnej Rzeczypospolitej",  w XVII wieku uznawany był za głównego wichrzyciela i orędownika nietolerancji...

Na fali kontrreformacji dochodzą do głosu, propagowane przez jezuitów, nietolerancja i absolutyzm instytucjonalny, co owocuje skażeniem krytycznego rozumu i poczucia społecznego dobra u szlachty. Czy poprzez takie słowa przemawia ludzki rozum, czy tylko fanatyzm wyznaniowy: “Pierwej kościoła i dusz ludzkich bronić, niźli ojczyzny!”. Te słowa jezuity, Piotra Skargi, świadczą dobitnie o poziomie umysłowym ludzi Kościoła i posiewie takiej formy wiary. Pozbawiony konkurencji, tryumfujący katolicyzm poważnie urósł w siłę społecznego poparcia, a przy okazji wyraźnie obniżył loty. Zmianie uległa forma głoszenia nauk kościelnych, odwołująca się sentymentalnie jedynie do serc wiernych, którzy bardziej czcili opiekuńczą Matkę Boską, niż surowego Boga Ojca czy cierpiącego Zbawiciela – Chrystusa, który to model wiary nigdy nie sięgał do rozumu i woli szlachty, nie inspirował do duchowego rozwoju, a już na pewno nie ubogich duchem mieszczan i chłopów. Większe jednak, nieodwracalne szkody poczyniły propagowane przez jezuitów nietolerancja i absolutyzm kościelny w stosunkach wewnętrznych, a i postawie patriotycznej także. “Jeśli zginie ojczyzna doczesna, przy wiecznej się ostoim”, to znowu “złota myśl” księdza Skargi. Duch rozumu, wolności i tolerancji opuścił Polskę, a z "Prometeusza" wolności, mądrego urządzenia społecznego i tolerancji zmieniała się w "Ciemnogród"...

Ale nawet w czasach najgorszego obskurantyzmu i upadku Rzeczypospolitej obowiązywała “konfederacja warszawska” i ani jedna szlachcianka nie spłonęła na stosie jako czarownica i tylko jeden szlachcic-arianin, Kazimierz Łyszczyński, zginął  za brak wiary, czyli publicznie głoszony ateizmu i został męczennikiem rozerwanym końmi w 1689 roku. Podkreślić też trzeba, że nie ukarano śmiercią, wbrew złamanemu prawu o banicji, żadnego z arian, mimo że wielu z nich pozostało w kraju lub odwiedzało go w interesach handlowych i towarzyskich. Z ducha polskiej tolerancji wynika też fakt, że nigdy, nawet w czasach kontrreformacji, nie wpuszczono do Polski inkwizycji, tej policji kościelnej, terroryzującej katolicką Hiszpanię i Włochy, a funkcjonującej w Europie do połowy XIX wieku. Lecz pomimo tego bezpośrednim skutkiem kontrreformacji był przede wszystkim katastrofalny upadek kultury. Każdy, kto choć trochę głębiej wniknął w sprawy wiary, porzucał Kościół katolicki dla innych wyznań, szczególnie arianizmu, który to w wymiarze wiary autonomicznej, rozumnej, humanistycznej i kreującej etyczny wymiar życia społecznego, przeszedł wszystko, co w tej dziedzinie uczyniła ówczesna Europa. Ale ten sposób realizowania zobowiązań religijnych ówczesna propaganda określała jako dążenie do podburzania chłopów do zaniechania płacenia pańszczyzny, rzemieślników do odmowy uiszczania podatków miejskich, a dzieci do buntu przeciw katolickim rodzicom, co spowodowałoby zamieszanie i stan zagrożenia "boskiego ładu" społecznego. Wedle kaznodziejskiej opinii księdza Młodzianowskiego z II poł. XVII wieku, katolicka szlachta ukuła powiedzenie: „jak świat, światem cudzoziemiec nie może być Polakowi bratem”. W tym ksenofobicznym motto chodzi oczywiście o inne wyznania, które przypisuje się narodom ościennym. Także w wieku XVII zaczyna rozpowszechniać się literatura antyżydowska, zwłaszcza propaganda oskarżeń Żydów o mordy rytualne i profanacje hostii, a także szkodzenie polskiej racji stanu.

I choć istniała już wcześniej nietolerancja religijna, to odnotowany na stronach książek zostaje jedyny przypadek sądowego usankcjonowania oskarżeń o profanację hostii, jakiej mieli się dopuścić w Sochaczewie służąca Dorota Łazęcka i jej chlebodawca, Żyd Bieniasz w 1556 roku. Zostali oni skazani na stos i spaleni, zaś wydobyte na torturach, fałszywe zeznania stały się podstawą uznania tzw. “cudu sochaczewskiego”, czyli krwawienia profanowanej hostii. Potępiony i komentowany nawet za granicą ów jedyny przypadek polskiej nietolerancji, stał się teraz przyczyną nasilenia się propagandy antyżydowskiej w Rzeczypospolitej. Ale powyższa historia, jak i inne formy prześladowań innowierców, nie doprowadziły jednak do atmosfery psychozy nienawiści i pogromów. Ale zburzyły wielowiekową tolerancję i poczucie bezpieczeństwa w diasporze żydowskiej...

Mający pieczę nad wszelkimi przejawami kontrreformacji w Rzeczpospolitej Zygmunt III nie odznaczał się tylko fanatyzmem, ale ze względów pragmatycznych (poprawa stosunków z Moskwą) w 1607 roku  zgodził się na działalność Cerkwi prawosławnej, ale nie uznał prawosławnej hierarchii. Dopiero jego syn i następca, Władysław IV zalegalizował ją w 1633 roku. Pierwsze poważne konflikty religijne pojawiły się w Rzeczpospolitej dopiero w XVIII w. W Toruniu, w 1724 roku, miał miejsce "tumult religijny", w czasie którego plebs miejski splądrował kolegium jezuickie. Skazanie na śmierć uczestników zamieszek wywołało burzę oskarżeń Rzeczypospolitej przez państwa protestanckie o fanatyzm religijny. W 1733 roku został wydany zakaz piastowania urzędów i posłowania na sejmy przez innowierców. Przyznać także trzeba, że mimo tych restrykcji w Rzeczpospolitej nigdy nie doszło do wojen religijnych i systematycznych prześladowań innowierców, co było obiektywnie „mniejszym złem” w porównaniu do "normy europejskiej", czyli teatru wojen religijnych, prześladowań innowierców, pogromów kozackich...

Także niesławną i niszczącą wspaniała perspektywę unii państwowej i zbudowanie potęgi na miarę Europy (wtedy świata!) była postawa króla Zygmunta III Wazy, który przez zajadły katolicyzm i bycie narzędziem Watykanu unicestwił drogę do szansy dla Polski na bycie przez wieki światowym mocarstwem! To przecież po zwycięstwie kłuszyńskim Żółkiewskiego bojarzy sami otworzyli bramy Moskwy i witali genialnego Hetmana, jak swego zbawcę. To oni potem domówili się z hetmanem Żółkiewskim na temat intronizacji Królewicza Władysława na Cara Moskwy w obrządku prawosławnym, pozostania Moskwy w wyznaniu prawosławnym, projektu unii państwowej, sojuszu militarnego, a mennica moskiewska zaczęła bić srebrne ruble z wizerunkiem Cara Władysława, tak! Niestety, stało się inaczej, a dla ścisłości dodać trzeba, że palce maczał w tym Watykan w osobie papieża Pawła V, który to żądał od Zygmunta III katolickiej inkorporacji Rosji, co potęgowało jeszcze wrogie polskiemu interesowi ambicje dynastyczne szwedzkiego elekta, Zygmunta III Wazy, który zerwał układ Żółkiewskiego z bojarami i sam, bezmyślnie, a uzurpatorsko wytypował siebie na cara Rosji, którą chciał „nawrócić” na katolicyzm. I ten "sabotaż" polskiej racji stanu i wizji realnej potęgi, doprowadził do tego, co miast zbudowania mocarstwa stało się równia pochyła do upadku Rzeczpospolitej, popadnięcia w upadek i finał w haniebnych rozbiorach!

Jednak jakże wielkim nieporozumieniem i tworzeniem fałszywego mitu była (i jest!) teza, iż Kościół był azylem dla narodowej kultury. To tylko pustosłowny mit! To właśnie polityka kościelnego nacisku na władzę królewską i propagandowego tumanienia szlachty doprowadziła do upadku płodnej kulturowo polskiej wielowyznaniowości i tolerancji, wielkiego potencjału „niezależnej” kultury, oświaty i potencjału intelektualnego „Złotego Wieku Rzeczpospolitej” (XVI wieku) . Dla ścisłości historycznej podkreślić należy fakt, że Kościół nie robił niczego bezinteresownie, więc jeśli zajmował się kulturą (oświatą, mecenatem nad sztuką), robił to z pobudek egoistycznych, stricte politycznych, aby ją kontrolować i ograniczać samodzielność umysłową “ludu bożego”, lub by użyć “gniewu ludu” przeciw władzy, albo też uprawiać politykę, a nie nauczanie, dla korzystnego porozumienia “ołtarza z tronem”. Tak, więc w początkach XVII wieku Kościół wprowadził cenzurę i sławne “indeksy ksiąg zakazanych”. I tak indeks biskupa Marcina Szyszkowskiego z 1617 roku rozprawił się z całym dorobkiem literatury sowizdrzalskiej! Na porządku dziennym była cenzura prewencyjna, rewizje drukarń, palenie książek i kary nakładane na wydawców, przeważnie mieszczan, nie chronionych przywilejami szlacheckimi. W ten to sposób dokonały się ogromne spustoszenia w literaturze, a do formy rękopiśmiennego “samizdatu” została zepchnięta poezja ziemiańska, głosząca piękno i zmysłowe uroki życia, żywy "mistycyzm natury", pomimo jego przemijalności i marności. Można powiedzieć, że cały potężny, witalny duch twórczy i różnorodność myśli polskiego Odrodzenia, „Złotego Wieku”, po wtłoczeniu w ciasne chomąto dozoru kontrreformacyjnego skarlały i wyrodziły się, niestety bezpowrotnie...

Przy pomocy tej szkodliwej polityki Kościół wydatnie spaczył kulturę narodową, uczynił ją jednowymiarową, jałową i nudną, choć przecież dawna Rzeczpospolita słynęła właśnie z różnorodności myśli, wielowyznaniowości i żywotności kultury. I tak ongisiejszą otwartość zastąpiły kościelne odruchy obronny “stanu posiadania” – ksenofobia, nietolerancja, zaściankowości myślenia, które wzmocniły typowe dla ortodoksji katolickiej idee “jedynie słusznej prawdy” i “słusznego” myślowego, mentalnego „bezruchu dogmatycznego”, religijnej naskórkowości, czyli upadku życia duchowego inspirowanego wiarą. Zaś tam, gdzie wyznawca  abdykował pod presją z przyrodzonej dociekliwości poznawczej i racjonalnego rozumu w ocenie wiary i rzeczywistości społecznej, na scenę życia wstąpiły obce do niedawna, prymitywne reakcje mentalne, redukujące obszar kultury jedynie do “katolickiej szopki”.

I właśnie od tego czasu nabiera realnego kształtu polski antysemityzm, czyli irracjonalna wrogość do wiary i kultury żydowskiej, a także nienawistny stosunek do wyznawców protestantyzmu, wszelkich antypapistów, "lutrów i kalwinów", zwanych także dosadniej „kacerzami” czy  odszczepieńcami. Rodzi się idea "Polaka-katolika", wzorzec obskurantyzmu i marnego obyczaju. W Polsce podnoszą głowy importowane, złe, bez tradycji, stereotypy europejskiego antysemityzmu i nastroje kontrreformacji, które w obliczu wcześniejszej, przykładnej swobody wyznaniowej, stają się karykaturalne i szczególnie rażą cudzoziemskie elity intelektualne. Ale owo oburzenie na polską nietolerancję nie ma szczególnych podstaw, bowiem, rekapituluję, nigdy nie wpuszczono tu Inkwizycji, a Polska do 1939 roku była największym skupiskiem Żydów na świecie (3,5 mln. polskich obywateli pochodzenia żydowskiego w 1938 roku). My, Polacy, o ironio, dopiero w "czasach zygmuntowskich" zgłosiliśmy akces do “europejskiej normy” ksenofobii, a i dziś wypowidany jedynie ustami kiboli i innych folklorystów, daleko nam do wymiary eskalacji antysemityzmu w Rosji, Francji, Włoszech.

Ale przecież Zachód zawsze uważał się za coś lepszego od “barbarzyńskiego i azjatyckiego” Wschodu, za źródło "jedynie słusznego", co inni powinni naśladować i czemu powinni ucha nadstawiać i wcielać w życie. Wkładu polskiej myśli politycznej i religijnej do swej “uniwersalnej kultury” Zachód nigdy nie pragnął, bo uważał je ex definitione za gorsze. A jeśli już coś przyjmował, to opatrywał własnymi “prawami autorskimi” i chętnie zapominał o autorach rzeczywistych. Tak było też z polską ideą tolerancji. Jako godny ilustracji przykład przypomnieć należy oskarżenia o nietolerancję Polaków ze strony absolutystycznych, lecz deklaratywnie “oświeconych” władców Europy i ich “nadwornych błaznów” ideologicznych jak np. Voltaire’a (piewcy cnót “liberalnej” monarchini Katarzyny II), za to tylko, że odmawiano u nas praw politycznych dla dysydentów, którzy byli jawnymi agentami Rosji i Prus. W tych samych czasach w “oświeconej” Francji “nawracano” hugenotów przy pomocy krwawych pacyfikacji wojskowych w niepokornych, innowierczych wsiach i miasteczkach.

I obecnie też orzec trzeba, iż nasza kulturowa współczesność, traktowana przez Zachód jako wizytówka “pariasa Europy”, a więc kraju o szczególnie jadowitym charakterze ksenofobi i antysemityzmu, ma starą metrykę urodzenia, bo sięgającą XVII wieku. Nasz obecny klerykalizm, rasizm, antysemityzm i żałosna megalomania narodowa, połączone są pępowiną głupoty z tradycją polskiej kontrreformacji i korupcji elit. Natomiast upadek dawnej Polski skłonił rodzącą się wówczas inteligencję do zapomnienia o rodzimych tradycjach demokracji oraz  tolerancji, a poszukiwania wzorów politycznych i obyczajowych na “tryumfującym Zachodzie”. Zaczęto go naśladować, bez większego zrozumienia i efektu, bo tylko powierzchownie i formalnie. Nasz “kompleks polski” nie pozwolił nigdy dostrzec wartości rodzimych idei reformatorskich chrześcijaństwa, romantyzmu, socjalizmu i dorobku naukowego i filozoficznego. Z Zachodu czerpaliśmy formy i wypełnialiśmy je własnymi treściami, które w efekcie finalnym były karykaturalne i nieadekwatne, gdyż nie wyprowadzone z “ducha” tylko obcej “litery”. Za brak umiłowanej niepodległości mieliśmy żal do Zachodu, że nam nie pomaga w jej odzyskaniu, choć tak się staramy do niego upodobnić, że jesteśmy niemal “bardziej papiescy niż papież” i na dodatek bronimy jego wartości przeciw wschodniemu barbarzyństwu jako “przedmurze”. Te właśnie doświadczenia powinny raz na zawsze nauczyć nas, że w Europie nie potrzebni są wzniośli i przegrani męczennicy, robiący wiele hałasu wokół swej martyrologii, ale kulturowo rozwinięci, skuteczni politycznie i konkretni w ofertach ekonomicznych partnerzy. Dopóki nie staniemy się stroną dla kulturowych, gospodarczych i prawnych standardów europejskich będziemy tylko wystawać w poczekalni unijnej równoprawności i otrzymywać policzki upokorzeń w postaci oskarżeń o szczególne zaniedbania w dziedzinie kultury umysłowej obywateli, a więc pleniącej się nietolerancji, ksenofobii i antysemityzmu. I choć nie są to zjawiska skalą odbiegające od notowanych form antysemityzmu w krajach Europejskich, to chętnie wspominać się będzie o pogromie kieleckim z czerwca 1945 roku, rzecz jasna nie wspominając, iż był inspirowany przez milicję i UB, czy też zbrodni w Jedwabnym, przez Grossa przypisanej Polakom (brak logiki, bowiem to niemieccy Naziści mordowali metodycznie Żydów, mieli wytyczne i einzackomando, nie posiłkowali się inną kategorią „podludzi” do realizacji swej upiornej strategii eksterminacji). Cicho jest natomiast o powszechnej eksterminacji Żydów w średniowiecznej Zachodniej Europie, procesie Dreyfusa, czy transportach Żydów do obozów zagłady organizowanych przez administrację petenowskiej Francji. Stereotyp Polaka “żydożercy”, warchoła, klerykała, tępego pijaka i chama, lansowany na Zachodzie od czasów saskich, jest nadal aktualny i nikomu nie chce się go weryfikować i oceniać realistycznie. A dzieje się tak dlatego, że Europa nie chce postrzegać nas jako kulturowych partnerów, a jedynie dzicz, którą należy cywilizować, czyli ekonomicznie eksploatować, pozbawiać kapitału i własnych banków i zarzucać "śmieciem konsumpcyjnym". Lecz to właśnie nasza tradycja wolności i tolerancji, po dziś dzień wzorcowej społecznie, powinna być traktowana jako wspólne dobro europejskiej kultury, a nam przysparzać dumy, a nie wstydu...

Prawda jest jednak inna. To Europa, ta łacińska, Zachodnia, ponoć tak cywilizowana (co zrobiono z Hugonotami we Francji, albo taki rodzynek: w roku 1581 Elżbieta I opublikowała Akt o utrzymaniu w posłuszeństwie poddanych Jej Królewskiej Mości, który przewidywał karę śmierci zarówno dla osób nawracających, jak i nawróconych na katolicyzm), nie mówiąc o „turańskich” obyczajach carów Rosji, powinna przyjść do nas po lekcję nie znanej nigdzie indziej doktryny filozoficznej – filozofii czynu. Wizja człowieka w/g filozofii czynu opiera się na idei podmiotowości. Człowiekiem jest wolny od dominacji „boga i cesarza”, nie rządzą nim niewidzialne prawa boskie, ale także historyczne, rynkowe, ciasne normy społeczne, ale on sam, kiedy używa krytycznego rozumu i ceni swą godność, kiedy wedle rabbiego Jehoschui ben Joseph: „kocha bliźniego swego, jak siebie samego”, nie pogardza nim, jego innością i, gdzie indziej konfliktowym, jego innowierstwem. Człowiek, ten, co „brzmi dumnie”, nie działa w próżni społecznej czy historycznej, ale specyficznym kontekście dziejowym, w dynamicznym, podlegającym wiecznym przemianom świecie. Jednak nie musi być fatalistą, po marksistowsku wierzyć w „procesy historyczne”, ale może je zmieniać, wprowadzać ulepszenia mocą swojej woli, czynem sprawczym, jeśli stoi za tym etyka i mądrość doświadczenia. Świat w ujęciu filozofii czynu jest zjawiskiem niedokończonym, opuszczonym przez Deus Otious, wedle Eliadego (Boga Odległego, nie zajmującego się „dopieszczeniem” swego dzieła kreacji). I tu warto wspomnieć, że poeta barokowy, Maciej Sarbiewski, sarmacki wizjoner, jako pierwszy na świecie nazwał człowieka „kreatorem” w jego akcie poetyckim, bowiem metafora „stwarza świat na nowo”, quasi de novo, stawiając poetę, jako „równego Bogu”!, Świat jawi się niedoskonały, jako "oddany w pacht Diabłu" w judeochrześcijańskiej wizji teologicznej. A co z tego wynika? Człowiek rozumny widząc panoszące się zło i niesprawiedliwość nie godzi się na ten stan rzeczy, neguje stary i stwarza świat nowy poprzez aktywne wcielanie swej wizji (wtedy świat jest mu podległy). W przeciwnym razie, poprzez bierność (wtedy jest zdany na „bycie działanym” przez świat) rezygnuje z filozofi czynu i naiwnie wierzy (mając przed oczyma spektakl wydarzeń przeczących podstawom takiej wiary), że dobry Bóg zechce wysłuchać ludzkich modłów i naprawić zło świata...

Jakie jest, zatem, znaczenie postulatu filozofi czynu? Otóż takie, że człowiek bierze odpowiedzialności za świat, uważa, że jest do tego uprawniony, aby go pozytywnie zmieniać, jeśli „Bóg” nie potrafi zapanować nad złem, które to czyni z życia na świecie piekło. Bóg, jak jest widoczne, wzięty jest w nawias, bowiem jest to raczej bóg, wymysł pysznego i bezkrytycznego umysłu teologów i "szef" wszelkich kast kapłańskich, dla którego trzeba stwarzać „teodyceę”, aby usprawiedliwić zło panoszące się w świecie. Jest to podobne do heroizmu Camusa, który widzi w człowieku tego, co w obliczu „głuchego nieba”, sam bierze na siebie obowiązek powstrzymania zła „tego świata”. Ale ad rem

Kiedy narodziła się w Polsce filozofia czynu? Poeci i myśliciele romantyzmu rzucili hasło budowy królestwa bożegona ziemi, sądząc, iż chrześcijaństwu zabrakło wymiaru społecznego, światowego, czyli etyki działania w obszarze cesarza. Przyświecał temu taki postulat: „by świat nie był bezbożny, a bóg bezświatowy”. W filozofii czynu podkreślano, jak zostało już powiedziane, że świat nie jest czymś danym, ostatecznym i doskonałym, czyli rządzonym przez jakieś zewnętrzne moce i ich prawa, na które to nie mamy wpływu, lecz istnieje w nas poczucie Anima Mundi, Duszy Świata, podświadomy, ale "wizualizowany" i rozumiany proces przemian i doskonalenia się duchowego wymiaru świata. Jak wspomniano, on to „dzieje się” nam nieświadomie, ale kiedy aktywnie, wolicjonalnie dokonamy przejścia archetypicznych idei z obszaru „mroku” do świadomości, świat może być celowo i etycznie przez nas stwarzany, co znakomity polski filozof i socjolog, Florian Znaniecki nazywał współczynnikiem humanistycznym. Zgodnie z tym postulatem socjolog powinien patrzeć na rzeczywistość "oczyma jej uczestników" (podejście subiektywne), nie zaś "absolutnego obserwatora" (podejście obiektywne). Znaniecki, jako pierwszy z socjologów zastosował metodę badania dokumentów osobistych, takich jak autobiografie, listy czy pamiętniki, dających w ten sposób wnikliwy obraz epoki…

Sam czyn jest nie tylko bezrefleksyjnym narzędziem wpływu na materialną rzeczywistość, ale i równocześnie jest narzędziem badawczym, aktywną obserwacją skutków będących następstwem  czynu. Tylko on może zaświadczyć o słuszności filozofii, jeśli nie - jest ona bezużyteczna, bowiem jedynie teoretyczna, a czyn nie jest teorią, lecz „krwistą praktyką”. Wypada zauważyć, że dziewiętnastowieczne powstania narodowe były właśnie szkołą takiego czynu, z każdego zrywu niepodległościowego wyciągano wnioski i modyfikowano przesłanki, znajdując ich błędy, ale nie zmieniając, rzecz jasna, ostatecznego celu - niepodległości Polski. Tak więc filozofioa czynu, to postawa aktywnego, refleksyjnego wpływania na kształt świata z zamysłem jego pozytywnej transformacji, aby stał się przyjazny człowiekowi, a państwo było przysłowiową tabakierą dla społecznego nosa, a nie na odwrót, to człowiek musiał się dostosować do drakońskich praw państwowych...

Po tych eksplikacjach należy dokonać właściwej syntezy, tak więc filozofia czynu da się sprowadzić do dwóch przesłanek: pierwszej – „człowiek jest podmiotem historii”, a więc działającym poprzez czyn, niezależnym od praw nakładanych nań przez zewnętrzne, konieczności, stojące demonicznie ponad nim, często na jego zgubę lub poniżenie,  po drugie zaś, świat, w którym działa człowiek jest niedokończony, zaś na działającym spoczywa odpowiedzialność za jego kształt „ludzki”, pozbawiony bezkarności zła i nauczony rozumienia jego ukrytych mechanizmów… Niby to proste, ale nie do końca, bowiem wiele jest czynników, które wpływają na kształtowanie się oblicza świata, wiele norm etycznych, czasem rozbieżnych, także realnych możliwości udziału człowieka, myślącegio i etycznego, w jego twórczym kształtowaniu, doskonaleniu świata. Cała reszta, to jedna wielka gadaniuna, pustosłowie, dore chęci, którymi "piekło jest wybrukowane"...

Zatem filozofia czynu nie jest systemem zamkniętym, filozoficznym kanonem, a raczej drogowskazem wolicjonalno-empirycznym, a sama „droga czynu”, pragmatyczne stosowanie filozofi aktywności wq kontekscie istniejących okoloczności i czynników je "konserwujących" wymaga ciągłych uściśleń i wszechstronnego rozwoju, czujności i realizmu wszelkich osłądó, bowiem z "mitologizowania" i projekcji swych obsesji i "chciejstw", nic konkretnego nie wyjdzie, bowiem taka postawa nie dotyka rzeczywistości, ot co! Pamiętajmy o tym, że świat nie symplifikuje się w swym „obrazie”, a straszliwie gmatwa, stając się czymś na kształt labiryntu...

I jeszcze obowiązek wskazania personalnie na twórców filozofii czynu. Byli to polscy filozofowie romantyczni: Hoene-Wroński, Cieszkowski, Libelt, Kamieński i Dembowski, jedyny zdeklarowany ateista, który, o ironio, zginął na czele procesji idącej pod austriackie kule… Ostatnimi kontynuatorami, już epigonami, filozofii czynu byli Brzozowski i Abramowski. Zasługą Brzozowskiego, pisarza i eseisty,  była „aktualizacja” tej filozofii, wychodząca z pozycji marksistowskich, lecz nie wnosząca nic nowego. Zaś wielki polski myśliciel, psycholog i anarchista, Edward Abramowski uwidocznił rolę etyki w kształtowaniu świata i rolę człowieka „wyzwolonego od opresji państwa” w kształtowaniu jego sprawiedliwego, humanistycznego oblicza. Po Abramowskim, w XX wieku filozofia czynu nie doczekała się kontynuatorów, aż do momentu niespodziewanych, wymykających się spod kontroli SBcji i aparatczyków, narodzin Solidarności w Sierpniu '80, który był przykładem włąśnie zrealizowanej filozofii czynu, praktycznej realizacji postulaów opracowanych przez WZZW. Także w tym czasie pracujący intelektualnie nad jej aktualizacją od lat 70-tych Bohdan Urbankowski, próbował spopularyzować społecznie filozofię czynu i odrodzić ją w „czynie pospólnym”, niestety z wiadomym skutkiem, czyli bez rezonansu. Ale niestety, podobnie jak idea „Rzeczpospolitej samorządnej”, także odrodzona filozofia czynu nie została twórczo wcielona w fakty i dokonania społeczne, umarła śmiercią naturalną na śmietniku magdalenkowo-okrągłstołowym. Ale to o niczym nie rozstrzyga! Pamiętajmy, że jako Polacy mamy w sobie ten ukryty potencjał, ową skłonność do filozofii czynu, genetycznie, historycznie nam właściwą, która niewątpliwie pozostaje w ukryciu, lecz nie obumiera, ale czeka na swoje przebudzenie, na prawdziwie polską rewolucję, etyczną i świadomą konstelację czynów, z których narodzi się prawdziwie Wolna Polska...

Ale czy to nie jest wizja „hurraoptymistyczna”, idealistyczna mrzonka wypływająca z poniżonej naszej zbiorowej godności i braku, ewidentnym braku, woli czynu, społecznego sprzeciwu i nowej wizji powstania z kolan, co? Żyjemy w czasach, „ciekawych czasach”, wedle żydowskiego przekleństwa, kiedy to człowiek w dorzeczu Wisły, pozbawiany jest wpływu na swoje życie i otoczenie. Ale nie jest to reguła. Wystarczy spojrzeć na inne kraje, zwłaszcza Węgry, Hiszpanię, czy Grację, aby uświadomić sobie, że to na własną „prośbę”, a raczej z powodu wielkiej, karygodnej nieuwagi, daliśmy się uśpić i ubezwłasnowolnić społecznie. Duch wolności przenikający dawne czasy, okres „Złotego Wieku” i Romantyzmu, zdaje się konać, ale nie ma symptomów, aby sen powszechny nad Wisłą był snem wiecznym, „grobowym”, bardziej zdaje się, że nadchodzi świt przebudzenia i potrzeba nam nowej filozofii czynu, na miarę naszych czasów!  

Jak zatem, korzystając z dobrej tradycji, tworzyć możemy “nowy świat” w dorzeczu Wisły, równorzędny kulturowo dla cywilizacji zachodnioeuropejskiej, choć odmiennym i twórczo uzupełniającym różnorodność obyczajową i ideową współczesnej Europy obliczu? Bo przecież “jedność w różnorodności”, pokojowa koegzystencja, a w przypadku optymalnym porozumienie ponad podziałami, powinny być żywym paradygmatem w budowie nowego, ponadnarodowego ładu europejskiego, a nie jedynie slogany bez pokrycia, a de facto różne formy szantażu wobec słabszych ekonomicznie, aby przyjęli bez szemrania warunki “tych lepszych”. I niech w tej wizji będzie trochę idealizmu i moralnych pryncypiów, bo slogany w stylu “dominacji ekonomii nad interesem jednostki” znamy z wszechobecnego zalewu informacyjnego mediów. Nasz staropolski, sarmacki etos uznaje strategię oddolnego nacisku na władzę i świadome stanowienie praw broniących obywateli przed zakusami eksploatacji państwowej. Mądre władanie, to umożliwianie harmonijnego współistnienia wielości kulturowej i religijnej w obrębie państwa, które bez despotycznego panowania nad ludźmi i naturą, umożliwia realizację różnych interesów stanowych w glorii przestrzegania prawa i wzajemnego poszanowania. Z szacunkiem i poczuciem wspólnoty losu traktowana musi być przyroda, której obecność w świadomości ludzi łagodzi obyczaje i uczy nieegoistycznego postrzegania naszej, ludzkiej misji na Ziemi.

Zgubną i bezmyślną ideę dominacji władzy nad obywatelem i człowieka nad przyrodą, ekonomii nad wartościami, z pobudek czysto rozumowych, zastąpić wypada współpracą, bowiem traktując jako klucz jungowską “totalność psychiczną”, każde “ego” jest jedynie cząstką całości “psyche”, czyli “jaźni”, a nie wartością samą w sobie. Ta zasada obowiązuje też w makroskali. Tak, więc władza polityczna, ekonomia, armia, policja, giełda, kompleks przemysłowo-militarny, koncerny farmaceutyczne, Bank Światowy nie są żadnymi wartościami, tylko ogniwami, które sprzężone ze sobą tworzą patologiczny “kompleks pasożytniczy” żerujący bezkarnie na innych elementach składowych ludzkiej cywilizacji, czyli całości naszego ekosystemu planetarnego. Ta antagonistyczna i wroga z założenia struktura “racjonalnych ośrodków” cywilizacji technicznej sprawia, że żyjemy w świecie ludzkiego zdegradowania do funkcji przedmiotowych wobec bezdusznych, naukowych z formy, a irracjonalnych z treści, centrów administrowania jednostkami i grupami, świadomością ludzką i biologiczną konsumpcją, egoizmem i ślepym posłuszeństwem wobec manipulacji dyktatury ekonomicznej, wspieranej wiernir, w imię wspólnego interesu, przez indoktrynację religijną, zwłaszcza made in Watykan...

I tak owo destruktywne ego, bezduszna kalkulacja dominuje nad kompletnym, zbiorowym umysłem. Przeto w socjotechnicznie stworzonym teatrze ludzkiego uprzedmiotowienia, wyobcowania z relacji emocjonalnych z bliźnimi i światem pozaludzkim, zerwaniu solidaryzmu ogólnoludzkiego w duchu “wszyscy jesteśmy braćmi” i wytwarzaniu sztucznych potrzeb, których zaspakajanie jedynie napędza koniunktury ekonomiczne, nie może być mowy o pokojowej koegzystencji ras, wyznań i kultur. To nie człowiek jest zły i zdeprawowany, to zła i zdeprawowana jest forma naszej schyłkowej cywilizacji technicznej. A to przecież “tabakiera jest dla nosa, a nie nos dla tabakiery”, więc nie człowiek jest dla cywilizacji, lecz cywilizacja jest formą realizacji w ziemskich realiach ludzkich rzeczywistych, duchowych i materialnych potrzeb. W przeciwnym przypadku będziemy tylko bezwolnymi “cytrynami”, które wyciśnie do kanalizacji i wyrzuci na śmietnik historii “Moloch Cywilizacji Technicznej”. Oto tezy, które prócz poetyki idealizmu, mają realne odniesienia w materialnej i psychicznej rzeczywistości ludzkiego świata. Ale my wolimy chrupać marchewki, niż spoglądać na kij nieuchronnie spadający na nasze głowy...

Historycznie, genetycznie ideowo i pragmatycznie, nie należymy ani do Zachodu, ani do Wschodu, gdyż ani zachodni indywidualizm i egoizm, ani wschodni kolektywizm i wiernopoddańczość nie wynikają z naszych tradycji i zbiorowej mentalności. Dawna Rzeczpospolita była związkiem jednostek tworzących społeczeństwo, które funkcjonowało w państwie strzegącym respektowania praw, a więc dobrostanu obywateli. W takiej rzeczywistości społecznej było miejsce dla realizacji aspiracji duchowych i materialnych narodu, którym była wtedy szlachta. Lecz dziś w życie wcielone mogą zostać nieziszczone idee sarmackie, a więc “konfederacja wszystkich stanów” i równość wszystkich przed Bogiem, który nie jest judeochrześcijańskim, metafizycznym “ubekiem”, przedkładającym sprawiedliwość nad miłość, lecz “Światłością Umysłu” i ścieżką poznania “Jedności w Wielości”. Boga, który nie jest "Panem zastępów" i wymaga "bogobojności", ale jest orędownikiem Drogi Prawdy, tym, który jest we wszystkim, a wszystko jest w Nim, która w pozasłownym dialogu, w intuicyjnym dotykaniu Niepoznawalnego, w obcowaniu odmiennością i różnorodnością odnajduje sens i wieczną "sprężynę" twórczej przemiany życia.

Życia, którego wartością jest zanurzenie w Sacrum i zaufanie w Mądrość Przedwiecznego, tą odczytaną intuicyjnie przez patrzącego „szeroko zamkniętymi oczami” wyznawcę, a nie konserwatywnego teologa odczytującego dosłownie literę Pisma, widzącego Pana jedynie oczyma „Wychodźcy z Ur”, czy też „Uciekiniera z Egiptu”, choć historycznie nie jesteśmy „pustynnym ludem”, a nasza religia nie musi być „prorockim i kapłańskim opisaniem Boga”. Z doświadczeniem ponad 3 tys. lat obcowania z „Panem Zastępów” możemy stwierdzić bez cienia błędu, że jego „epifania” wyczerpała moc sprawczą, pokalała się krwią wyznawców i bezdusznością kasty kapłańskiej, nie chroni i nie trzyma w ryzach „ludu wybranego”, a jest anachronizmem dla człowieka epoki „Stali i Elektryczności”, ale także „Auschwitz i Kołymy”, gdzie nie ma mowy o „boskiej miłości i sprawiedliwości”, bowiem bóg „Narodów wybranych”, czy jak kto woli „drużyn wyznawców”, żywi się energią nienawiści wyznawców do innowierców, a swych kapłanów „tuczy” bezgranicznym i bezkrytycznym oddaniem „ludu bożego”, tak…

Jednakowoż to w Polsce, w oparciu o tradycję tolerancji i wolnomyślicielstwa, jest szansa na „Nową Religię”, bez kapłanów, dogmatów, ksiąg świętych, przykazań i encyklik, bez przymusu wiary w „jedynego boga”, bez budowania wspólnot wyznawców na fundamencie nienawiści do kacerzy, gojów, giaurów, etc. pokutujących w stadzie „fizjologicznie ociemniałych antropoidów”, ale Powszechnej Religii Duchowej Prywatności, która wyodrębni z „mas ludzkich” ową „Rodzinę Człowieczą” i wyniesie ponad fizjologiczny motłoch tych, co poszukują wytrwale boskiego światła w swych duszach, jednostek ludzkich, a nie „cegieł w murze”, wyposażonych w własne, sobie właściwe „czujniki metafizyczne”, wewnętrzne poczucie „teotropizmu”, w czujność „dzieci bożych”, co opisują się za światłem, kreacją i dobrem, przeciw mrokom duszy, symbolom destrukcji, chaosowi i złu. Taka postawa automatycznie, naturalnie ich wywyższy i ocali w czas „śmierci za życia”, za byciem stadem konsumentów ze stemplem wyznania na czole. Tak…

Jest pewne i jasne, jak słońce, że religie utrudniają indywidualny rozwój duchowy człowieka,  zniewalają człowieka ekonomicznie i psychicznie, także są odpowiedzialne za nietolerancję wobec innowierców i wiele wojen religijnych, religie narzucają człowiekowi moralność i sposób życia, niekiedy niesprawiedliwy i groteskowy, na koniec religie fałszują obraz rzeczywistości, bowiem kapłani dopasowują świat do religijnych dogmatów. Człowiek w okowach religi jest jeno karłem duchowym i sterowanym "obrońcą wiary", nienawidzący i izolujący się od innowierców. Jerst to jawna degradacja człowieka, zaś religi kapłańska, perfidnym instytucjonalna narzędziem tej degradacji, tak...

A co może być antidotum na ten wynaturzony stan rzeczy? Zabrzmi to idealistycznie i romantycznie, ale może być to nieformalna, otwarta Konfraternia Braci Wolnego Ducha, ludzi nie wierzących w wizerunki i antropomorficzne fantomy, nie oddających swej wolności i rozumności w sterujące „ręce socjotechniki” kapłanów, będących z założenia „selfmejderami”, twórcami swej psychicznej i duchowej sylwetki. Mądrych i tolerancyjnych, nie genderowsko kochających pederastów i "twory LGTB", ludzi zakładających, że Kosmiczne Uniwersum ma sens i jest nieprzypadkowym, wielkim teatrum kreacji, jest wielkim procesem stawania się ku samoświadomości, za którym stoi, ale nie osobowy, nie „sprawiedliwy i miłosierny” (co jest sofizmatem nielogicznym), nie ekskluzywny czyli dla wybranych, ale niepojęty, uniwersalnie twórczy, nadający przemianom Kosmosu sens i cel, ten pasjonujący, bo nienamacalny racjonalnie, „Bóg Utajony”. Tacy ludzi, bez względu na kraj, rasę, poglądy i wykształcenie będą duchową jedności, Rodziną Człowieczą, społecznością całej ludzkiej populacji, a nie „narodów wybranych”, uniwersalnym spoiwem solidarności człowieczej, tak…

Coraz częściej jawi mi się taka „wspólnota wyznawców prywatnych mistycyzmów”, wielka Konfraternia Psychonautów Duszy, czy Konfraternia Braci Wolnego Ducha, poszukiwaczy Boga na własny rachunek, ale ku solidarności z im podobnymi, poszukiwaczy Boga intuicyjnego, emocjonalnego, bez racjonalnej teologii, czyli „skarlania” Boga do wymiaru symbolu teologicznego ogarnialnego umysłem, ale dotykania Tajemnicy, partycypacji w Absolucie wedle własnych możliwości, szczerości uczuć, ku własnemu wyzwoleniu z „mroków materii”, ale dla dobra wspólnego, solidaryzmu ludzkiego i pokoju na świecie. Bądźmy, w czas „śmierci duszy”, prekursorami światowego odrodzenia duchowego, zbiorowej akcji „dezintegracji pozytywnej”, odrzucenia starego, bowiem bez tego dogłębna transformacja duchowa i odnowa życia nie nastanie, będziemy martwi, bo nasza cywilizacja, to „mumia pobielana”, martwy twór, na klepisku któreg wykonawcy planu NWO, wszelcy lewacy i genderowcy, "poprawniacy polityczni", budują ogród zoologiczny dla Homo Consumerus...

A zatem idzie tu o powszechnie zrozumianą i wcieloną w życie idę doświadczenia „bożego dziecięctwa” poprzez powszechne, bez względu na nację czy tradycję, doznanie wewnętrznej jedność ze Wszystkim, z Uniwersum, z wszystkimi ludźmi i żywymi istotami, dotykanie Transcendencji, Sensu, Jasnego Mroku, paradoksu Tajemnicy, co wyzwala „widzenie bez oczu” podczas „jasnej nocy duszy”, jak doświadczał tego mistyk XVII-wieczny, Jan od Krzyża, czy szewc protestancki z Zawidowa – Jakub Boehme, widzenia „oczyma duszy” w „jasnym mroku transcendencji”, bowiem Bóg jest nieogarnialny racjonalnym umysłem, nie „wtłaczalny” w figuracje i werbalizowania, ale poruszający uczucia i intuicje ludzkie, zaprawdę… I tak poruszony duchowo, odmieniony, nowonarodzony człowiek rozumie ideę Rodziny Człowieczej, pomocy wzajemnej i kooperacji, która zastąpi model walki o byt, „wyścig szczurów” czy rywalizację o pozycję społeczną, bo człowiek nie jest ani zwierzęciem klasycznym, ani melanżem maszyny ze zwierzęciem, tylko bytem samoświadomym, który może cenić życie, jako wartość najwyższą, kiedy partycypuje ono w porządku Sacrum. I widzieć ów porządek zarówno w sobie, jak i każdej innej istocie żywej. Istnieją przesłanki przemiany, zarówno duchowe, jak i pragmatyczne, a to dzięki rozwojowi nauki, tej poruszanej duchem Prawdy, kultury wyższej, afirmującej ludzką duchowość i cywilizacji humanistycznej z sakralnym odniesieniem, nie w stylu ateistycznym. Zatem potrzebny jest tylko rozum i wola wyboru, czujność duchowa i otwarcie na Boskie Światło, bo ono poprowadzi, jak wewnętrzny kompas, patrzenie na ludzi w duchu miłości i solidaryzmu, aby idea pokojowej koegzystencji i międzyludzkiej kooperacji, tolerancji dla odmiennych poglądów i obyczajów, co zastąpi skompromitowane, animalne idee i metody bezduszności, egoizmu, materializmu, ksenofobii, agresji i rywalizacji…

Alt to muzyka przyszłości, pozytywnej alternatywy dla koszmaru, "gułagu z wkładka mięsną i komórkową" dla ludzkich konsumentów skonstruowanego przez potężne Korporacje Producentów. Na razie, naszym fundamentem porozumienia, budowy istotnych więzów opartych na wartościach, jest dla Europy chrześcijaństwo, realny fundament filozoficzno-kulturalny i ostoja wartości, co chronią przed duchową nicością i rozbiciem społecznych struktur, zniszczenia rodziny i zamiany człowieka na fizjologiczny automat, poszukiwacza materialnych gadżetów i zmysłowych impulsów. Jeśli chcemy mieć realne spoiwo solidarności europejskiej, myślmy o chrześcijaństwie, nie jedynie św. Eclesi, ale solidarności, czyli ducha ekumenizmu wszystkich wyznań, na które bezwzględnie i demonicznie skutecznie naciera islam, toczy się hidżra, dżihad przez zasiedlenie. Kto ma oczy do patrzenia, dostrzeże igłę prawdy w stogu fałszu, tak...

Na aktualnym etapie technicznego ułatwienia życia i izolacji od groźnych żywiołów natury technosferą, w duchu chrześcijańskiego miłosierdzia i solidaryzmu ludzkiego wyznawców, stać już, może nie cłą ludzkość, ale Europę na to, by w imię solidarności “tych, którzy mają z tymi którzy nie mają” sprawić, aby nikt nie był głodny, samotny w cierpieniu, gorszy, odtrącony i sponiewierany, a dojrzewa też świadomość, że Natura nie jest naszym wrogiem, ale prastarą Matką, którą trzeba poznać, pokochać i mądrze z nią kooperować. A wtedy wszelkie pomniejsze troski o skuteczność innych form kooperacji, pokojowej koegzystencji, czy porozumienia ponad podziałami znikną spontanicznie, bo jeśli się rozumie całość, to ma się klucz do rozumienia każdego jej elementu. To tyle zdrowego idealizmu, bo chory jest dziś destruktywny realizm, ekonomiczne kalkulowanie, jak z człowieka zrobić napęd produkcyjnych koniunktur, ot co...

Wracając zaś do bardziej umiarkowanej formy idealizowania stwierdzić wypada, iż budzącą się obecnie w licznych środowiskach tendencją w poszukiwaniu tożsamości i pozytywnych wzorców społecznych i kulturowych jest “powrót do korzeni”. Przekładając to na język mniej metaforyczny, a bardziej historyczny, będzie to korzystanie z tych wzorców lokalnej tradycji duchowej, religijnej, narodowej czy plemiennej, które zaowocowały w przeszłości rozkwitem kultury, prężnością ekonomiczną i mądrym uregulowaniem kwestii współpracy międzyludzkiej. W idei “powrotu do korzeni” pobrzmiewa nutka tęsknoty za “arkadyjską doskonałością”, ale także racjonalna chęć kontynuacji dobrze pojętej tradycji i indywidualnej ścieżki cywilizacyjnego rozwoju danej wspólnoty społecznej. Tak, więc w epoce globalizacji przemysłowej i unifikacji kulturowej, a więc zatracania indywidualizmu jednostek ludzkich i lokalnej specyfiki obyczajowej, ów proces jest naturalnym mechanizmem samoobronnym, który pozwala człowiekowi pojedynczemu i społecznemu żyć w perspektywie cywilizacyjnej i kulturowej “drogi”, a nie tylko doraźnego ulokowania w “niszy” kultury masowej i globalnej ekonomii. Bo przecież tylko człowiek zakorzeniony historycznie i9 duchowo, świadomy swej odrębności i lokalnego kolorytu cywilizacyjnego, może powiedzieć, że istnieje, jako ogniwo specyficznego procesu stawania się, a nie jest tylko zabawką doraźnej gry ekonomicznej, konsumentem jałowych zwałów gadżetów i “zlepieńcem” komercyjnej kultury masowej…

Postawa antyglobalistyczna, nie ta zewnętrznie manifestowana, idea kontestacji realiów polityczno-ekonomicznych, ale ta wewnętrzna, odmowa uczestnictwa w aranżowanym spektaklu spychania społeczności ludzkiej do roli "maszynki napędzającej koniunktury ekonomiczne", uprzedmiotowienia ludzkich społeczności, zastąpienie człowieka "masowym konsumentem", a przyjęta dobrowolnie z pobudek natury duchowej, filozoficznej i etycznej, opiera się właśnie na kultywacji lokalnego paradygmatu rozwoju świadomości i kultury materialnej etnicznych wspólnot. To nie żaden fanatyczny nacjonalizm (często propagandowo sprowadzany do faszyzmu i nazizmu), a idea osadzenia świadomości ludzkiej w historii i jej lokalnym dorobku. Zaś właściwie przeżyta odmienność etniczna, ta forma rozumienia i chronienia przed unifikacją kulturową doby współczesnej własnych korzeni świadomości i unikalności obyczajowo-religijnej, może być tylko stymulatorem do rozumienia i szanowania pokrewnych postaw i poszukiwań innych nacji. Bo przecież człowiek już dawno zamienił instynkty na szlachetniejsze odruchy serca i rozumu, tak więc zajadła forma zwierzęcej ksenofobii gatunkowej i automatycznej obrony terytorium swej egzystencji przed zewnętrznym intruzem nie jest zachowaniem normalnym, lecz jedynie regresem do animalnej formy. Nienawiść do obcego jest zatem wizytówką zdegenerowanego człowieczeństwa i zmarnowanej szansy na rozumne i etyczne uczestnictwo w życiu różnorodnej Rodziny Człowieczej. Pamiętajmy także, że pierwsze, historycznie spisane „szczucie ksenofobiczne” stosował Jahwe (kapłani jego ustami)  wobec Narodu Wybranego, potem jego mutacje: Bóg Ojciec i Allach.

Pamiętajmy także, że w etosie dawnej Rzeczpospolitej tolerancja religijna, różnorodność kulturowa i poszanowanie odmienności ludzkiej było czymś oczywistym i zgodnym z duchem ekonomicznej kooperacji, etycznej prawości i dobrego urządzenia ludzkich stosunków. Jeśli, więc nie umiemy się kochać, to pamiętajmy, że “zgoda buduje, a niezgoda rujnuje”. Dlatego też wyciągając lekcję z naszej historii, z naszego, polskiego kapitału mądrości społecznej i głupoty w jego roztrwonieniu, w katolickim, płaskim postrzeganiu polskości, w absurdalnym utożsamianiu polskości z katolicyzmem, nie bądźmy więc “papugą Europy”, lecz “jaskółką nowej cywilizacji”. Inaczej, niestety, zginiemy zmieleni przez Zło…

Mając tek bogate "złoża mądrości społecznej" jesteśmy w sytuacji "powrotu do źródeł", przebudzenia duchowego, „Narodowego Olbrzyma”, a nie poszukiwań "nowej tożsamości", zwłaszcza wedle norm unijnych, czyli gender i degradacji rodziny. Jeśli „powstaniemy ze snu lęku i głupoty” przestanie być aktualna możliwość przetrwania w kraju nad Wisłą nietolerancji religijnej, antysemityzmu, zaściankowej ksenofobii i widma populistycznego "państwa opiekuńczego", utrzymującego bezwład społeczny zasiłkami dla pracujących na czarno, a jednocześnie biurokratycznie utrudniając rozpoczęcie indywidualnej działalności gospodarczej, a także propagowanego "faktomedialnie" antypatriotycznego lewactwa (z centrum duchowej inspiracji w „GW” pod rukowoditielstwem naczelnego rabina medialnego III RP i lewackiej „KP”), jako panaceum na "polskie piekło", które to oburzone i zawstydzone "autorytety moralne”, czyli nasza "neotargowica", wskazują palcem na forum szyderczej Zapadniej Jewropy. Bowiem to wszystko sztucznie wyprodukowany śmietnik ideowy, wymyślona i sprowokowana socjotechnicznie woja polsko-polska, zastępcza atrapa rzeczywistych dylematów współczesności. Nam wypada „powrócić do Edenu”, czyli dawnej tradycji demokracji, umiłowania ludzkiej różnorodności, wolności i tolerancji, z którego sami, na własne życzenie się ongiś wygnaliśmy...

                                                                                           *

Antoni kozłowski vel AntoniK

Zobacz galerię zdjęć:

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo