Wilk Miejski Wilk Miejski
368
BLOG

Polskie tradycje tolerancji, kooperacji i coś jeszcze... cz. 1

Wilk Miejski Wilk Miejski Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0



"Nie w chlewie, lecz człowiekiem wolnym urodziłem się: zanim w te ziemie przybyłem, nie zbywało mi ani na jedzeniu, ani na przyodziewku; wolność moją, zatem kocham i zachowam. Z łaski Boga przez was królem waszym obrany zostałem; przybyłem tu za waszymi prośbami, waszymi głosami. Przez was korona została na mą głowę włożona, zatem jestem królem waszym, ani nie urojonym, ani nie malowanym. Chcę panować i rządzić ani nie ścierpię, aby ktoś z was w tym mi przeszkadzał. Bądźcie strażnikami wolności waszej, ale nie pozwolę, abyście byli moimi nauczycielami i stróżami moich senatorów. Zatem pilnujcie tak wolności waszej, aby wasza swoboda w swawolę nie została obrócona."


Król Stefan Batory na sejmie toruńskim w październiku 1576 roku do szlachty.


Cz. I. Czy porozumienie ponad podziałami, determinowanymi społecznie, klasowo, etnicznie i intelektualnie, jest realnym postulatem, czy jedynie retorycznym, naiwnym chciejstwem, w wielu przypadkach dramatycznie niemożliwym do wcielenia w ludzką rzeczywistość? Każdej próbie porozumienia ponad podziałami towarzyszyć powinna płaszczyzna porozumienia, a tą może być tylko dostrzeganie wartości, uczucie miłości (lub inna odmiany pozytywnego uczucia) i pojmowanie “jedności przeciwieństw”, która to idea znana była alchemikom i mistykom, lecz jest zupełnie obca, ba, nawet niedorzeczna dla zwykłych zjadaczy chleba. Odmienność mentalna, wyznaniowa i kulturowa wyzwala w ludziach prostych i bezrefleksyjnych jedynie poczucie wrogości i niepokoju, a przy tym nastawieniu żadnego porozumienia się nie uzyska. Ewangeliczna idea “kochajcie się jak bracia” pozostaje jedynie niespełnionym postulatem dla wyższej dystynkcji człowieczeństwa, które w aktualnym wydaniu bliższe jest zwierzęcemu stadu i jego instynktownym reakcjom ksenofobicznym, niż duchowej doskonałości człowieka wyzwolonego z okowów “królestwa z tego świata”. Tak jest i tak pozostanie, bo rozwój naszej cywilizacji technicznej preferuje postawy egoistyczne, materialną zachłanność i rywalizację, izolowania się od “rodziny człowieczej”. Cywilizacja czyni z człowieka przedmiot operacji ekonomicznych i kastracji mentalnej.

 Czy należy więc rezygnować z nawoływań do tej formy zażegnania konfliktu, życia w pokoju, czy forsować uparcie jego nierealistyczne przesłanie? Czy szlachetne intencje i teoretyczna zasadność owej idei zobowiązują do działań na rzecz jej urzeczywistnienia? Na ten odwieczny dylemat nie ma odpowiedzi uniwersalnej, lecz każdy przypadek zbiorowej animozji, dezintegrującego konfliktu, rozdźwięku pomiędzy stronami, czy też zapiekłej nienawiści, wynikającej ze złej przeszłości, traktować należy jako odrębny dylemat do rozumnego rozwiązania. Nie ma recepty uniwersalnej, jest wynikająca z doświadczeń, jest inteligencja operacyjna. Pierwszą zasadą rozwiązywania tak postawionej kwestii spornej jest pytanie, czy porozumienie ponad podziałami jest jedyną formą rozwiązania konfliktu? Otóż na pewno nie! Nie należy oczekiwać, aby odwieczni adwersarze czy ludzie o diametralnie różnych korzeniach kulturowych i religijnych mogli się ze sobą porozumieć, czyli zrozumieć motywacje strony przeciwnej i szczerze zaaprobować ich prawo do odrębnego światopoglądu i obyczajów. To było by zwykłą naiwnością, jeśli nie pospolitą głupotą, oczekiwać zrozumienia i aprobaty w sytuacji, kiedy ów proces jest intelektualnie i emocjonalnie niemożliwy. Czy można wymagać porozumienia od Palestyńczyków i Żydów, Amerykanów pochodzenia europejskiego i afrykańskiego, hinduistów i mahometan, australijskich aborygenów i ludności napływowej, robotników i intelektualistów, skinheadów i punków, plemiennych krajowców i katolickich misjonarzy? Nie, tej postawy wymagającej  kultury umysłowej i rozumnego dystansu do różnorodności form ludzkiej egzystencji, nie sposób wymagać od “szerokich rzesz ludzkich”. Można tego oczekiwać po garstce dojrzałych, świadomych, humanistycznie myślących ludzi, ale nie od mieszkańców “wioski masowej wyobraźni”. Ale na tym nie kończy się możliwość kreowania współistnienia w atmosferze bezkolizyjnej, pokojowej tolerancji...

Są bowiem inne drogi koegzystencji ludzkiej, nawet kulturowo i wyznaniowo odległych sobie jednostek i społeczności, budowane na zasadzie nieagresji i rezygnacji z odruchów ksenofobii. Spełnia to realistyczna idea pokojowego współistnienia i nieingerencji w życie strony przeciwnej, rezygnacja z poczucia wyższości lub mitologii “narodu wybranego”, a przede wszystkim poszanowanie ludzkiego prawa do odmienności, co jest wymierną korzyścią życiową dla obu (lub wielu) stron. Ale tego stanu rzeczy można się spodziewać wtedy, gdy edukacja społeczna i głosy moralnych i intelektualnych autorytetów lansować będą publicznie i z przekonaniem ową ideę, jako realistyczne rozwiązanie każdego konfliktu międzyludzkiego i drogę ku budowie zdrowej formy współistnienia człowieczej różnorodności obok siebie. Nie trzeba się rozumieć i miłować, aby wykrzesać z siebie uczycie szacunku i poniechania agresji wobec obcego, który nie musi być przecież wrogiem, a tylko współgospodarzem naszej planety Ziemi. Jednak są wyjątki od tej reguły, którą ja potwierdzją. Jest mią islam, wyjąwszy spolegliwą i patriotyczną postawę tatarów Polskich. Islam bowiem, to nie religia, to ideologia pańsywa i prawa, to świat zamknięty w dwóch domach: domu islamu i domu niewiernych. Dom pokoju powstanie wtedy, kiedy niewierni nawrócą się, lu wysiecze ich miecz islamu. Tu nie ma szans na współpracę, tu wymagana jest, jako higiena społeczna i kulturowa, IZOLACJA! I z tym wyjątkiem trzeba żyć tu i teraz!

Natomiast reguła jest taka, że dobra wola i rozum może łączyć ludzi odmiennych ras i światopoglądów. Mało się o tym mówi, ale przecież nie to jest dobre i wartościowe, co rozebrane na czynniki pierwsze, zrozumiane i łatwe do rozszyfrowania, pospolite, codzienne, a więc banalne i oczywiste, ale to, co okryte nimbem tajemnicy, fascynujące w nieprzewidywalności i piękne w budzącej refleksję odmienności. Inny jest piękny, ale inny z otwartym sercem, a nie nożem w ręku! Tak też może być w relacjach międzyludzkich, kiedy inny człowiek będzie frapujący swą odmiennością, a nie tylko obcy...

Kierując się tą zasadą można żyć w szacunku i fascynacji dla tajemnicy “innego”, a jednocześnie dążyć do porozumienia ponad podziałami, tam, gdzie jest to praktycznie możliwe. A zawsze jest możliwe, kiedy uczestnicy spektaklu życia hołdują wartościom i uznają samo człowieczeństwo za wartość. Znana jest od dawna tendencja do kosmopolitycznego stowarzyszania się pomiędzy ludźmi różnych wyznań i kultur lecz podobnego pokroju mentalnego, poznawczego i zawodowego, czyli studentami, naukowcami, artystami, sportowcami, robotnikami, rolnikami, pszczelarzami, hodowcami gołębi, filatelistami, internautami, ekologami etc., a także ludźmi połączonymi podobną kondycją egzystencjalną lub też misją duchową czy biologiczną np. bliźniętami, chorymi na AIDS, malującymi ustami i nogami, weteranami wojen, ofiarami represji totalitarnych, matkami chorych dzieci, ojcami niesłusznie pozbawionymi prawa rodzicielskich, kobiet po mastektomii (amputacji piersi), działaczami pokojowymi, obrońcami praw więźniów i feministkami itp. Podobieństwo kondycji ludzkiej i życiowych doświadczeń tworzy ideę solidaryzmu, a więc tą płaszczyznę porozumienia, która zastępuje miłość i jedność w duchu. Najsilniejsze są więzy pomiędzy ludźmi uprawiającymi z dziada pradziada jakiś zawód, bowiem solidarność konfrateryjna, wynika z szacunku i miłości dla swego życiowego posłannictwa i współbraci realizujących podobną misję. Tak, więc ludzi łączy najsilniej wspólny cel, podobny styl życia i system wartości. A jeśli nic nie łączy?

Nawet i wtedy jednoczyć się należy tam, gzie jest na to realna szansa, zaś szanować odmienność i pokojowo koegzystować w sytuacjach, kiedy nie sposób zrozumieć drugiej strony, ale zawsze można dać jej to samo prawo do życia w pokoju, którego oczekuje się dla siebie. “Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe” i to już wystarczy, aby między ludźmi zapanowała atmosfera współistnienia w poczuciu bezpieczeństwa i pełnej akceptacji swej odmienności. I właśnie ten, na razie postulatywny, lecz w pełni realny, stan relacji międzyludzkich, będzie wielkim krokiem ku dojrzalszemu i wartościowszemu człowieczeństwu w skali planetarnej. Inaczej zaś występować będziemy w spektaklu bezmyślnej nienawiści i destrukcji, niczym szczury w przepełnionej klatce. A przecież to my, ludzie, obywatele, jednostki ludzkie, my jesteśmy (powinniśmy być) podmiotami działania wszelkich systemów i organizacji, państw, powiatów, samorządów komunalnych, jeśli świadomie zadbamy o to, wymusimy na nich rolę "służebną" wobec naszych potrzeb i oczekiwań rozwojowych. W innym przypadku jesteśmy jeno biernym kolektywem, agregatem fizjologicznym napędzającym koniunktury gospodarcze i militarne zawiadowanie przez "możnych tego świata". Czy jest to zatem godna perspektywa rodziny człowieczej, która wydała Buddę, Sokratesa, Jezusa, Mistrza Ekharta, Giordano Bruno, Einsteina, Abramowskiego, Schweizera, Ghandiego, Junga, Fromma i Dalajlamę, czy wybierzemy zbiorowo i jednostkowo ścieżkę autodestrukcji, bierności i obłędu pod patronatem Drakona, Kaliguli, Nerona, Atylli, Tamerlana, Torquemady, Drakuli, Hitlera, Stalina, Mao Zedonga, Pol Pota, czy współczesnego Saddama Husajna...

Zastanówmy się teraz, czy podobna forma pokojowej koegzystencji i opuszczenia piekła złych uczuć i ślepoty na rozwiązania alternatywne, powodowanych obopólnymi winami przeszłości jest możliwa. Czy likwidacja otchłani nienawiści, po wielokroć sztucznie preparowanej, może zostać zniwelowana, a szlachetny gest przebaczenia, bez zapiekłego dochodzenia, która strona zawiniła bardziej, jest realnie możliwą we współczesnych stosunkach polsko-żydowskich? Czy będzie też możliwy powrót w dorzeczu Wisły do chlubnej idei religijnej tolerancji dawnej Rzeczypospolitej? Teoretycznie jest to możliwe, lecz nie zawsze teoria dotyka chropawej grudy rzeczywistości, a więc aby wyciągnąć rękę ku pojednaniu i zaproponować przebaczenie, odwołać się należy do wszelkich źródeł historycznych dokumentujących poprawne i dobre stosunki owych nacji, które miały miejsce w dawnej Rzeczypospolitej wielu narodów, kultur i wyznań. Ten model istnienia obok siebie etnicznych i wyznaniowych odmienności stanowił niezaprzeczalnie specyfikę i unikatowość obyczajowo-prawną dawnej Rzeczypospolitej i powinien być pamiętany ze szczególnym uznaniem, jako że nic równie mądrego i sprawiedliwego nie zrodziło się w czasach, kiedy nie istniały jeszcze nauki polityczne, demokracja wielopartyjna, czy rzecznik praw obywatelskich, a urządzenie życia wynikało tylko z umiejętności kontroli absolutystycznych zapędów władzy przez światłych i zorganizowanych ludzi, świadomych obywateli. To wtedy właśnie zrodziła się spontanicznie, jako świadomość obywatelska, koncepcja państwa, nie "klatki", lecz “spółdzielni usługowej” dla obywateli.

Właśnie ta tradycja współistnienia ludzkiej różnorodności żywa była w dawnej Rzeczypospolitej, czyli państwie, gdzie nie miał szans rozwinąć się bezmyślny nacjonalizm, a jedynie solidarność obywatelska i poczucie równości wobec prawa. Naród szlachecki, bo właśnie szlachta była owym obywatelskim podmiotem, stanowił był prawa przez swe instytucje demokratyczne, które stanowiły prawo do wolności i godnego życia ludziom swego stanu, zaś pozostałym życie bez despotycznego ucisku. Bowiem tam, gdzie zasada pokoju i równości jest wartością nadrzędną, irracjonalne spory i animozje wynikające z uzurpowanej przynależności do “lepszego i gorszego gatunku człowieka”, a więc “jedynie prawdziwej wiary” i “szlachetniejszej rasy”, nie mają szans zdominować ludzkiego myślenia i działania. I choć może nie wyglądało to tak różowo i bezkolizyjnie w społecznej praktyce, gdyż jak zostało tu powiedziane, narodem, czyli wspólnotą ludzką, podmiotową i świadomą swej roli w nacisku i dialogu z władzą, była szlachta, stanowiąca 10% populacji ludzkiej w Rzeczypospolitej (Anglia - 1%, Węgry - 3%, Francja 4%). W  kontekście ustrojów politycznych państw Europy był to model cywilizacyjnie i humanistycznie bezwzględnie przodujący. Ten fakt, niebagatelny w dziejach cywilizacji europejskiej, obowiązkowo powinien być odnotowany historycznie na szerokim forum światowej nauki społecznej, jako że rugowanie go poza dziejowy nawis lub minimalizacja jest zwykłym fałszowaniem dziejów.

Bo właśnie w ustroju Rzeczypospolitej, jak nigdzie w Europie, Żydów chroniła szlachecka protekcja i prawna opieka. Mogli się tu ekonomicznie rozwijać, kultywować tradycję bez przymusu asymilacji i przez wieki doświadczać bezpiecznej egzystencji. Cały żywioł żydostwa aszkenazyjskiego (współcześnie domniemywa się, że dawnych Chazarów) ściągnął na przestrzeni wieków w granice Rzeczpospolitej, bowiem tu właśnie odnajdywał bezpieczeństwo i wolny byt ekonomiczny. Ten model pokojowej koegzystencji był nie tylko chwalebny etycznie, ale korzystny dla obu stron. Polska szlachta ściśle współpracowała z żydowskimi pośrednikami handlowymi, a więc począwszy od faktorów zbożowych w Gdańsku, poprzez plenipotentów w handlu drewnem, bydłem, konopiami, arendarzy karczm, do udzielających pożyczek na inwestycje, a czasem zbytek i rozkurz, bankierów żydowskich. To właśnie w przedsięwzięciach ekonomicznych przejawiała się obopólnie korzystna forma kooperacji pomiędzy szlachtą a żydowskim żywiołem kupiecko-bankowym, stanowiąca o potędze gospodarczej Rzeczpospolitej, o mądrym ułożeniu spraw związanych z kulturową odmiennością. Było to zjawisko unikatowe w skali europejskiej, bo w owych czasach (XIV – XVI wiek) Żydzi traktowani byli w Europie jako religijni i ekonomiczni wrogowie cywilizacji chrześcijańskiej. Odmawianie Polakom otwartości i tolerancji w kontaktach z przedstawicielami żydowskiej diaspory jest nikczemnością i fałszem historycznym. Warto, więc przypomnieć okoliczności prawno-obyczajowe, które gwarantowały ów model koegzystencji. I choć, niestety, nie da się go w pierwotnej wersji powtórzyć, to warto prześledzić te ponadczasowe mechanizmy.

Polskie, pozytywne traktowanie członków żydowskiej diaspory, zarówno w praktyce życia społecznego, jak i prawnych gwarancjach tolerancji, wynikało z wielowiekowych doświadczeń Polaków w kontaktach z obcym żywiołem etnicznym, bowiem jeszcze przed unią z Litwą Polska była krajem wielonarodowym i wielowyznaniowym. Taki stan rzeczy, czyli praktyczne obcowanie na co dzień z odmiennością modelu ludzkiego życia i obrządku, wykształcił społeczną świadomość akceptacji wielości wyznań i ludzkich odmienności kulturowych. W XIII wieku w Polsce następuje masowa kolonizacja niemiecka (zwłaszcza w miastach). Od tego czasu Polska przestaje być państwem jednolitym etnicznie, a staje się ojczyzną narodów. W tym samym okresie, co Żydzi do Polski, na Wschodnie Kresy przybywają prawosławni koloniści ruscy, których liczba znacznie wzrasta po przyłączeniu przez Kazimierza Wielkiego Rusi Czerwonej w XIV wieku. Wtedy też pojawiają się w Polsce Ormianie, którzy wraz z Żydami i Niemcami tworzą zrąb etniczny i zawodowy polskiego mieszczaństwa. Po Unii w Krewie w 1385 roku w naszych granicach znaleźli się: żmudzcy poganie, muzułmanie i Karaimowie, a także wielkie rzesze prawosławnych, gdyż wpływom kultury ruskiej uległa niemal cała elita władzy czyli bojarzy, a  także całkowicie zruszczone masy chłopskie na Litwie. Obraz zjawiska dopełniają tabory Cyganów, pojawiające się na początku XV wieku na polskich drogach. Czy zatem państwo nietolerancyjne i despotyczne mogłoby stać się ojczyzną tak wielu przybyszów z zewnątrz? Odpowiedź jest oczywista.

Przybysze z  zewnątrz poszukują, więc w Polsce materialnego oparcia i bezpieczeństwa egzystencji. Mieszczan ormiańskiego i niemieckiego pochodzenia traktuje się po latach jako “żywioł polski”, zaś stojącym poza obrębem chrześcijaństwa i nie asymilującym się Cyganom, Tatarom i Żydom w owym czasie nie groziło jeszcze nieżyczliwe określenie “obcy” lecz w obszarze naszej kultury i struktur ekonomicznych mogli bezpiecznie realizować własny “modus vivendi”. W takim, więc pejzażu etnicznej cyrkulacji i z takiej perspektywy kulturowej koegzystencji nie rodziła się na on czas ksenofobia, a osiedleńcy nie byli postrzegani jako ludzie szkodliwi i niebezpieczni dla polskich interesów, czyli dochodów, obyczajów i przywilejów szlachty. Zaś różnorodność ludzką zamieszkującą pod niebem Rzeczpospolitej jednoczyła idea solidarności wobec zewnętrznych wrogów różnych kategorii, a więc biedy, wyzysku, despotyzmu władzy, absolutyzmu królewskiego, ucisku podatkowego, nietolerancji religijnej, a zwłaszcza zaborczych zakusów tyranii państwowych Moskwy, Austrii i Turcji.

Trafiając, więc na tak przychylny grunt prawny i obyczajowy, już od wczesnego średniowiecza na nasze ziemie przybywają i bezpiecznie osiedlają się także Żydzi prześladowani na Zachodzie Europy, zarówno w Niemczech (w roku 1510 spalono w Berlinie 35 Żydów posądzonych o mord rytualny), Włoszech, a zwłaszcza w Hiszpanii, gdzie szaleje obłędna “Święta inkwizycja”. W wielu krajach europejskich panowała bowiem powszechna fobia, iż do praktyk religijnych Żydzi używają krwi chrześcijańskiej. Twórcami owej absurdalnej i nie mającej pokrycia w faktach obrzędowych teorii byli duchowni katoliccy. W rzeczywistości Kościół pragnął jedynie zagarnięcia majątków straconych lub wygnanych Żydów. Antysemityzm był zatem narzędziem ekonomicznym Kościoła, choć oficjalnie nienawiścią do narodu, któremu przypisywano winę zabójstwa Syna Bożego – Jezusa. Jakiej zatem narodowości był Jezus i czy nie z woli Ojca zawisł na krzyżu? Jezus poprzez mękę krzyżową, śmieć haniebną, stał się Chrystusem, wybawicielem ludzkości, a zabili go rzymianie. Czyżby Jezus nie umarł także w intencji zbawienia Żydów? Tych dylematów Kościół nie rozważał publicznie, natomiast dbał o zapał i jednomyślność wyznawców, perfidnie manipulowanych nienawiścią do wskazanego “kozła ofiarnego”. Wyssany z palca motyw powtarzającego się przez wieki żydowskiego “bogobójstwa” został przez kler zaszczepiony w umysłach prymitywnych mas ludowych i miejskiej hołoty, a nawet “oświeconej” szlachty, a mit zabijania przez Żydów niewinnego dziecka lub profanowania hostii, uosabiały świętokradcze zamachy na samego Jezusa. Należy o tym pamiętać, a nie wolno też zapominać, iż o dawnej Polsce mówiono, że jest rajem dla Żydów (Paradisus Judaeorum), a jej żydowska nazwa “Polinum” w dosłownym tłumaczeniu znaczy: “tu spocznij (bezpiecznie)”, jasno ilustruje ufny stosunek Żydów do charakteru nowej ojczyzny. Lepszej rekomendacji dla ongisiejszej polskiej przychylności i tolerancji wobec żydowskich przybyszy nie potrzeba. Ale potrzebne są fakty ilustrujące genezę owej opinii.

Już w 1264 roku książę Bolesław pobożny gwarantuje przywilejem, iż żaden Żyd nie zostanie oskarżony o “mord rytualny” bez wiarygodnego głosu świadków. Potwierdza to Kazimierz Wielki, a Aleksander Jagiellończyk inicjuje uchwałę sejmową o podobnej treści w 1505 roku. Następnie król Zygmunt August w 1531 roku zabrania sądom niższych instancji brania na wokandę spraw o profanację hostii przez Żydów, a także o urojone mordy rytualne na dzieciach chrześcijańskich. Z przykrością przyznać tu trzeba, iż Kościół w Polsce nie był jednomyślny w tej kwestii. W budowaniu psychozy zagrożenia ze strony Żydów i rzucania bezzasadnych oskarżeń o mordy i profanacje, dopuszczał się Kościół Katolicki ustami fanatycznych księży i hierarchów, dbających o “eliminację” (nawet w nikczemnej i zbrodniczej formie) konkurencji wyznaniowej. Nigdy także do końca poważnie nie była egzekwowana ustawowa procedura sądowa, czyli gestia sądów królewskich (sprawowanych przez wojewodów), tak więc często sprawy bezzasadnie oskarżonych Żydów rozpatrywały sądy grodzkie i duchowne, choć też niesłychanie rzadko kończyły się tragicznym wyrokiem. Od drugiej połowy XVI wieku sprawy pomówień wobec Żydów rozpatrywały trybunały sejmowe. Natomiast z naciskiem podkreślić trzeba, iż do 1648 roku, czyli Powstania Chmielnickiego, które wydało także plon krwawych, bestialskich pogromów Żydów, zjawisko owo w Rzeczypospolitej właściwie nie istniało. Pojedyncze epizody nietolerancji i niechęci do tajemniczej i konsekwentnie odrębnej żydowskiej obyczajowości, zwłaszcza mające miejsce w otumanionym klerykalnie środowisku wiejskim i wśród miejskiej biedoty, były zjawiskiem społecznie marginalnym, zwłaszcza w kontekście europejskiej psychozy nienawiści i represji wobec Żydów…

Zaś kozackie rzezie ukraińskich Żydów, pod nieobecność wojsk polskich w miejscach zbrodni, nie były owocem irracjonalnej ksenofobii, ale nienawiści do klasy ciemiężycieli, podobnych do polskich magnatów i szlachty, czyli “panów i półpanków”. Miało, więc te same korzenie, co w Polsce, lecz okrutną formę wyładowania niechęci. Wszelkie epizody prześladowania Żydów w Rzeczypospolitej był efektem zawiść handlowych i polityki podjudzania Kościoła. Żaden też współczesny władca europejski, poza Stefanem Batorym, nie zakazał występowania wobec Żydów z paranoicznym zarzutem uprawiania mordów rytualnych. Bowiem, podobnie jak w stosunkach międzynarodowych, tak i wewnętrznych relacjach społecznych, panowała w Polsce zasada, że nawracać można tylko słowem i przykładem, nie zaś “ogniem i mieczem”. Jest niezbitym faktem, iż, powszechne w Europie zjawisko nietolerancji i nienawiści wobec innowierców, w dawnej Rzeczypospolitej było bez mała nie znane. Bo właśnie zachowanie pokoju religijnego, kierowanie energii życiowej na pomnażanie dobrostanu ziemskiego i duchowego współwyznawców np. fundowanie kościołów i klasztorów, wspomaganie księży i płacenie dziesięcin, było dla szlachty, zarówno katolickiej jak ewangelickiej, kalwińskiej i ariańskiej, sprawą podstawową. Stwierdzić też jednak trzeba, że nie był to przejaw głębokiej wiary, czyli inwestowanie w prawdziwy, wewnętrzny rozwój duchowy i indywidualne doświadczenia religijne, ale próba zabezpieczenia sobie i braciom w wierze gwarancji na szczęśliwe życie wieczne. Zasadniczo różne od płytkiej wiary katolickiej były obyczaje społeczne i duchowość arian, czyli Braci Polskich. Ci to wyznawcy boga Jedynego nie składali przysiąg, nie obejmowali urzędów, pracowali w polu i ogrodzie, uwłaszczali chłopów, wyznawali pacyfizm i nosili drewniane szable, a nad wszystko domagali się zrównania prawnego wszystkich stanów społecznych. Tak rewolucyjne poglądy nie były tolerowane w tolerancyjnej Rzeczpospolitej, niestety tracącej na on czas tą cnotę. Braci polskich wyrzucono za granicę w 1665 r. Niestety płytka wiara i brak osobistego systemu wartości, a jedynie posłuszeństwo wobec kościelnych wskazówek, bardzo łatwo mogą się przerodzić z naiwnej, sentymentalnej religijności w ślepy i zapiekły fanatyzm...

Zanim więc przejdziemy do diagnozy załamania się polskiej tolerancji i ustroju chroniącego podmiotowość, czyli wolność osobistą i prawo do społecznego dobrostanu, warto opowiedzieć trochę o blaskach i cieniach szlacheckiego życia, zarówno przejawiającego się materialnie, jak i duchowo, szlachetnie i nikczemnie, mądrze i głupio, a nade wszystko o polskiej, szlacheckiej specyfice odróżniającej tą klasę od pokrewnych jej w Europie. Przywileje szlacheckie nie były przejawem jakiegoś stanowego egoizmu i uzurpowania sobie roli “narodu wybranego”, ale jedynie skutecznie realizowaną formą obrony "praw człowieka i obywatela". W okresie ich powstania, czyli XV-XVI wieku, czasach najwyższego stadium rozwoju swobód demokratycznych w Rzeczypospolitej, “złota wolność” nie oznaczała, że szlachcie wszystko wolno, a więc uzurpuje sobie ona rolę egzystowania ponad prawem, ale że królowi nie wolno wszystkiego, a więc tego, czego dopuszczać się mogli ówcześni europejscy władcy absolutni, czyli: konfiskować dobra, więzić szlachcica bez wyroku sądowego, ani też torturować go w śledztwie, a przede wszystkim bez zgody sejmików ziemskich nakładać nowe podatki i zwoływać pospolite ruszenie, w końcu zaś stanowić nowe prawa bez zgody sejmu. Wszystkie te unormowania prawne, zwane przywilejami, zostały powołane do istnienia w okresie od 1422 do 1505 roku. Ale jednym było wywalczenie sobie owych praw, a drugim zmuszenie władzy królewskiej do ich respektowania. Najbardziej newralgicznym przywilejem był ten, który stanowił, iż bez woli szlachty nie mogą być stanowione nowe prawa. O praktyczne zastosowanie tych ostatnich praw walczył w latach 1520 - 1569 szlachecki “ruch egzekucyjny”. W toku tej obywatelskiej walki o swą pozycję szlachta uzyskała: wolność słowa, druku i sumienia, gwarantowaną zakazem wykonywania przez starostów wyroków sądów kościelnych, prawo oporu przeciw królewskiemu bezprawiu (rokosz), a już w dobie królów elekcyjnych (rok 1578) niezależny Sąd Najwyższy. Pozwalało to szlachcie skutecznie kontrolować władzę lub paraliżować bezprawie króla, ale prawnie nie była w stanie jej sprawować, bowiem nie stworzona na on czas instytucji rządu. Do ideału demokracji zabrakło jednak kroku zasadniczego, a więc: “gdybyśmy skasowali wszystkie stany w narodzie, a ustanowili jeden dla wszystkich obywateli, to jest stan szlachecki”, jak komentuje to anonimowy zapisek sejmowy. Lecz w obliczu kontekstu Europy, była to przepaść cywilizacyjna w mądrym urządzeniu państwa in plus,bowiem kontrola królewskiej despocji nigdy nie pozwoliła zaistnieć w Rzeczpospolitej monarchii absolutnej...

Szlachecki ruch egzekucyjny “obrósł” we własną ideologię, która była zarówno przejawem zdrowej postawy obywatelskiej, myśli społecznej i filozoficznej, jak też mitologii etnicznej i mitomanii stanowej. Powstawała na przestrzeni wieków, a uzupełniona w wieku XVII elementami mniej chwalebnymi (ksenofobia, megalomania, skarlały katolicyzm) przetrwała wśród szlachty pod nazwą "sarmatyzmu" i “złotej wolności” do żałosnego schyłku Rzeczypospolitej. Jej rozumny i humanistyczny rdzeń ideowy deklarował obronę praw jednostki przed despotyzmem władzy, która zawsze powinna podlegać prawu i kontroli społecznej. Głosiła zatem, iż ustrój Rzeczypospolitej opierać się powinien na umowie społecznej wolnych i równych “acanów” czyli “panów-braci”. Prawa gwarantujące ten stan rzeczy przedstawiano do zatwierdzenia każdemu nowo obranemu królowi, jako warunek przystąpienia do sprawowania władzy, zaś w razie ich niedotrzymania szlachta miała prawo do wypowiedzenia posłuszeństwa królowi. Tak, więc królowie o zapędach despotycznych pchali szlachtę do tej formy opozycji pozaparlamentarnej, a pierwszy rokosz miał miejsce już w 1537. Zaś od czasów Zygmunta Wazy niemal każdy król miał do czynienia z oporem szlachty i dążeniami do detronizacji wroga jej przywilejów. Racjonalnie zaś wspierano owo niezbywalne prawo szlachty stwierdzeniem, że władza pochodzi nie od Boga, jak w innych monarchiach europejskich (absolutystycznych i despotycznych), lecz od społeczeństwa, pod którym to pojęciem rozumiano na on czas jedynie szlachtę. Szlachta widząc realną niemożność realizacji swych programów dotyczących poprawy losu wszystkich stanów, a więc jeszcze mieszczaństwa i chłopstwa, ograniczała się pragmatycznie do obrony własnych przywilejów stanowych. Na pocieszenie można stwierdzić, iż u schyłku XVIII wieku rozszerzono je wielkodusznie, choć tylko teoretycznie na inne stany, a postulat ten nie znalazł przełożenia na prawne regulacje w obliczu rozbiorów...

Ale ów fenomen świadomości szlacheckiej, która swą oryginalnością koncepcyjną wyprzedziła czasy jej współczesne, wyrażał się także w pogardzie dla powszechnie panującego we wschodniej i zachodniej Europie militaryzmu i kultu wojny. Stosunek polskiej szlachty do kwestii wojny był jednoznaczny: wojna była złem. Wojna burzyła harmonię sielskiego życia, niszczyła majątek, służyła celom dynastycznym i ekonomicznym władców, a nie dobrostanowi "panów braci". Wynikało to z uzasadnionych obawy przed ruiną kraju, wzmocnieniem władzy króla czy koniecznością płacenia wyższych podatków na wojsko, czy też służby w pospolitym ruszeniu, zwłaszcza kiedy wiązało się to z peregrynacją poza granice kraju. Kiedy, zatem w krajach ościennych rozrastają się armie, czemu towarzyszy ucisk podatkowy, w Rzeczpospolitej już w XV wieku dominuje przekonanie, że dopuszczalna jest tylko wojna obronna, bowiem ona służy zagrożonemu dobru Ojczyzny, a wiara nie może być narzucana gwałtem ani jej szerzenie nie może stanowić pretekstu politycznego do zaboru cudzych ziem. Najdalej posunęli się w szerzeniu idei pacyfizmu i udziału w polityce państwa XVI-wieczni arianie, czyli bracia polscy, twierdząc, że przelewanie krwi w każdej postaci (na wojnie lub z wyroku prawa, czyli kara śmierci) jest nie godne prawdziwego chrześcijanina. Dlatego też wzywali do wyrzeczenia się majątków, z którymi łączy się obowiązek służby wojskowej oraz przywilej zasiadania w sądach, a oddaniu się pracy własnych rąk i kultywowaniu własnej ścieżki wiary. Tak daleko nie posuwali się jednak arianie w praktyce, a więc musieli zezwolić swym współwyznawcom na udział w wojnie sprawiedliwej, zwłaszcza obronie granic przed Tatarami i Turkami. Zaś alternatywną wizją szlacheckiej godnej egzystencji, bez mitu wojennych zdobyczy i nienawiści do wrogów, była ścieżki życia “człowieka poczciwego”, sarmatyzm, czyli spokojne życie ziemiańskie, a więc uprawa ziemi, biesiadowanie w dobrej kompanii, kontemplowanie uroków życia na łonie natury i pisanie poezji, zaś stawanie w pole tylko w sprawiedliwej wojnie obronnej. Była to zatem czysta afirmacja życiowego hedonizmu, prostoduszna mistyka natury i dbałość o produktywność ekonomiczną. Mało to i dużo zarazem...

cdn

Antoni Kozłowski vel AntoniK

Zobacz galerię zdjęć:

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura