Wilk Miejski Wilk Miejski
225
BLOG

RAPORT KOSMITÓW O DZIWACH PLANETY PRL

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0

Przedsłowie, czyli Uwertura Piekielna

 

Wczoraj? Nie, chyba w paleolicie, na pewno przed wiekami, byłem, żyłem na planecie PRL w konstelacji Kremlowskiej. Jak tam dotarłem, nie wiem, pamiętam tylko, że powiadomiony zostałem, iż w Szpitalu Miejskim w Gdyni, wyjęty byłem bezkleszczowo z kapsuły owodniowej pojazdu kosmicznego zlokalizowanego w brzuchu matki Teresy, kosmitki z ziemiańskiej konstelacji Karszew. Uzyskując status niezależnego od statku macierzystego kosmity na Planecie PRL doświadczyłem torsji metafizycznych i uczucia psa pochwyconego przez hycla i danego na dożywocie do azylu, lub śmierć uśpieniem zwaną, ale nie tak zaraz... Skoro znalazłem się w tak obmierzłych i pokalanych etycznie „okolicznościach przyrody i miejskiej scenerii”, chcąc nie chcąc musiałem wybrać, jak Hamlet, choć nie wpatrzony w czaszkę Yorica, a sinoniebieski ekran i wylot lufy czołgu: "być, albo nie być żukiem gnojarzem!"

Być, po trzykroć być, toczyć ową niewidzialną kulę kosmicznego łajna, bo Żuki też swój głos mają, rozum także, choć za stromymi urwiskami Dover, w porcie macierzystym Tytanica... Żyłem, więc, stosowałem wsady dogębne jajecznicy, zrazów, kartofli, kajzerek, knedli, owsianki i jaj w majonezie na święto Baranka z chorągwią, oraz pozażylne kroplówki etanolowe w różnych postaciach, tudzież inhalacje kanabinolowe, a zaklinałem tym sposobem ostrą, jak brzytwa społecznego Okhema, codzienną porcję naszej nierzeczywistości, zaświadczanej o swej „jedynej słuszności” debitem dziennika TVP o sakramentalnej 19.30. Co czyniłem jeszcze, a czego nie czyniłem? Od małego pytałem siebie, czy śnię, czy jestem śniony przez Kosmicznego Szaleńca, bo wszystko, co widziałem i co widzieli inni, więc nie miałem klinicznych omamów, miało cechy snu koszmarnego, ale stawiany w kącie, wskazywany palcem na szkolnym apelu, a potem bity pałką milicyjną na odlew nie mogłem się obudzić, na dodatek raz zmoczyłem się w gacie podczas owego bezsennego snu. Co jeszcze? Nie donosiłem, w portkach ani na papierze, na posterunek mentowni, ani do szaletu SBckiej ekskrementotłoczni ducha i rzeźni ciała, na bliźnich obciążonych winą wilka samotnika w stadzie i kozła ofiarnego na pustkowiu, a także na innych kosmitów z przepukliną mózgową i chromową ręką samotnego gniewu...

Tarzałem się wściekle w gnojowicy niemocy, byłem kopany w pysk gumiakiem jadowitej nowomowy, zdejmowano mi publicznie gacie osobistego honoru, który chroniłem, jak ptakowie niebiescy jajka pełne progenituralnego DNA dla przedłużenia ich podniebnej epopei. No właśnie, owo DNA, także progenituralnie, przeniosłem przez drogi i ścieżki zapomnianej planety PRL, krocząc w ich pyle, nocując w legowiskach i aresztach, pokrzepiając się na plebaniach i w bufetach, a także u bufetowych na kwaterach, jako ten Francuz, co pizdu kuszał toże w kresowym hutorze, podróżując w niemym osłupieniu, lub histerycznym rozgadaniu, czasem rozpływając się w mistycznym landszafcie zachodu słońca, lub płynąc w koszu balonu LUNA przez granatowy ocean niebieski. Codziennie tedy śniąc, zanurzając się w śnie powszechnym owych banalnych ceremonii: kolejkowania, dziennikowania, kaszankowania, kościółkowania, obijania żon, płodzenia dzieci, pracowania, podkradania, podsypiania w pracy, obiadowania, telewizjowania, donoszenia na sąsiada, wynajmowania, pralkowania, kopulowania, ugorowania, umierania za życia, picia do śmierci, srania na talerz komuny, bibułkując lub zadymując ulicznie, zawsze starałem unieść się bez skrzydeł w przestwór bez grawitacji, oderwać o mrokó ideologicznych i skręcoinych jelit kolejek planety PRL, w bezkres pełen gryfów, wielorybów, szkarłupni i syren, z lustrem powierzchni nad głową, połyskującym magicznie, a wtedy, z gębą rozwartą płynąć za widnokres...

 Tak, siebie przeniosłem, swe zdolności rozrodcze, swój sztafetowy, biologiczny progenituralizm, takoż swe myśli kosmate, harde jak czoło Lucyphera i gorzkie, jak piołun, swe zapiski kronikarskie w ganglionach mózgu i na koniec wolę zbudowania wirtualnej makiety PLANETY PRL wespół z drużyną kronikarzy-kosmonautów, co owocnie odbyli misję swą, a pracę naszą wystawić na użytek szerokich mas ludowych i sfer kościelno-bankowo-militarnych, jednym na pohybel, innym na pokrzepienie szarych komórek, bo cukier i jego pochodne krzepi inne organa i organki, bo tu chodzi o organizację życia duchowego...

Przeniosłem, bo miałem taką wolę, bo miałem taką sobie nadaną rolę, aby być kronikarzem planetarnych obrotów sfer materii organicznej, kotłowaniny kopca termitów z Czarną Madonną na sztandarze i czerwoną gwiazdą w dupie, choć na czole, jak to z tym Kozakiem i Tatarzynem bywa, co uciskała niecnie i piętnowała, jak egzemplarz bydlęcy. Jako czujny kosmita rodem ze swej macierzystej PRL starałem się zapamiętać patos i okrucieństwo nieorganicznej formy przejawień planetarnego teatrum, zwłaszcza w spustach surówki z wielkich pieców, dniach kobiet z tulipanem i pijanym mężem we włosach, w wodopojni saturatoró dla płowej od słońca, nie odsztrzelonej jeszcze zwierzyny ulicznej i przejazdów czołgów przez ulice ogarniętych gorączką rebelii, choć niezmiennie koszmarnie uśpionych miast, tak… No więc ja Alienus, jak odyniec metafizyczny, jak kulas ulicznych jasełek z kamieniem, miast karabelą, w garści, błazen codziennej polki-galerniczki, z kulą u nogi, skrzydłem u garbu, pianą na pysku, częściej na kabaretowym wybiegi spodlonej codzienności, czasem na klepisku krwawej rzezi, co obrosło lebiodą i kocanką piaskową, a maki rodem spod Monte Casino zamieniono na makiwarę, napój bogów narciarskiego zjazdu w nicość, stałem się kronikarzem owej zawiniętej w gazetę nicości….

Tak nicość, to remedium, ucieczkę przed ładem planetarnym PRL, nicość sączoną ze szklanych kroplówek, ze strzykawek z kondensatem upadłego nieba, spotykaną w rynsztokach trunkowych upodleń, u boku grubych, jak księga Narodowej Klęski, żon, w oczach mężów zjedzonych przez niemoc, dzieci zrobionych w Bułgarii i u cioci na imieninach, nicości, naszej ratowniczki w Piekle, czerwonym piekle z demonami, brodatymi i łysymi mendami człekopodobnymi, na portretach, rakietami jądrowymi na defiladach, kaszanką na hakach, śmiercią za życia, życiem na kartki, tak ckniło się wszystkim i tęskniło do nicości, ale tej przejściowej, tej z wyjściem awaryjnym, tej młodszej siostry Nicości Definitywnej, bo tej bano się jak ognia, bo jej misja przekreślała całe znojnie zdobyte doświadczenie, całe kombinowanie nasze, załatwianie i wynoszenie z zakładu, całe abecadł codzienne jak bytować i definitywnie nie ulec nicości, ale jej czasem dupy dawać, ot tak, na chwil parę, dla oddechu w wielkim biegu przez pustynię sensu...

Ale wszystko odmieniło się, raptem zbladło i spowszedniało, stało się swojskie i oczywiste dnia pewnego, dnia wyjątkowego, dnia spotkania kosmitów z innej galaktyki, z Galaktyki Zapada, osobników zupełnie nie odpornych na rodzaj snu śnionego na planecie PRL, osobników poruszających się w owym śnie, jak dzieci we mgle, choć dla pierwszoplanowych śpiących, protagonistów snu powszechnego na planecie PRL scenariusz senny był zawsze oczywisty, bowiem od dziecka wiedzieli, że brak zrozumienia reguł snu, brak wyczucia dla intencji Wielkiego Scenarzysty, brak czujności na z nagła oczywiste zasady absurdu, to jedyny gwarant nie wypadnięcia ze snu tego, nie zakończenia kosmicznego orbitowania zapadnięciem się w ową Definitywną Nicość, zakończenia gry w kapsle w Parku Jordanowskim Planety PRL…

Ale kosmici, rasowi Zapadnicy, Dżon i Dżeni, nie znali tych tajników bezpiecznego bytowania na nowej, złowrogiej planecie, w realiach permanentnego absurdu z kluczem, zatem postrzegali to, co umykało wiedzy lokalnych kosmitów, aborygenów, tubylców planety PRL, a co jawiło się tak ciekawym i tak niesłychanie śmiesznych w swym czarnym, jak podbrzusze matki nocy, humorze codziennym, kabarecie naszym powszednim, a dla nich nieustannym zdziwieniem i zapytaniem, czy to możliwe jest, a jeśli tak jakim prawem i jakim psim swędem, bo na pewno nie wedle zasad logiki i obyczaju uświęconego, tradycji zapadniej, normy społecznej w obszarze cywilizowanej galaktyki. I długo by jeszcze pytali, dziwowali się, z gębą otwartą chadzali po scenie PRL-owskiej Smorgonii, gdyby nie spotkali mnie, nie odkryli przede mną serc i dusz, nie zapragnęli ode mnie gnozy planetarnej rodem z PRL, otwarcia oczu na mroczne kulisy, poznanie bajki o wilku żelaznym, wyjściu na jasna połoninę zrozumienia, co jest grane, jaki kulki się toczą w grzez o zyski i przeciw stratom w spiżarniach naszych, o rozum przeciw zaczadzeniu, o jasność przeciw ołowianej opończy powszechnego, morfinicznego mroku…

Tedy podpisaliśmy, nie pisany, rzecz jasna, ale słowem zaświadczony, może krwią tego słowa podpisany, układ o wzajemnej wymianie świadczeń informacyjnych. Zatem ja dowiedziałem się, co widzieli umysłem dziecka wszechświata na planecie PRL moi niezwykli interlokutorzy, Dżon i Dżeni, co nie z ich ziemi i nie ich aparatu pojmowalności zjawisk zobaczyli na planecie PRL i co zapadło im w pamięć, odcisnęło się na światłoczułej płytce ich świadomości, co dało tak wielki ogrom zdziwienia, że sen nie nadchodził, kiedy składali swe głowy na poduszkach w schronisku młodzieżowym na ulicy Wałowej, kiedym ich opuszczał i chwiejnym krokiem podążał do najdalszych ubikacji miasta, aby zapytać Cerbera umysłu, czy wolno już na drugi brzeg snu. Lecz zanim to czyniłem, słowo po słowie, strona po stronie spisywałem raport kosmitów o planecie PRL, opowieść tak dziwną i surrealną, że nasze codzienne odsłony kosmicznej nierzeczywistości made in PRL były tak mdłe i niejakie, tak oczywiste i bez wyrazu, jakby z ich krwistej i wariackiej esencji wypłynęło całe zło, cała nieprawość, cały bezsens, cała wilczo-żelazna bajeczność, jakby nam zabrano brzemię martyrologiczne, krzyż pański codziennie nakładany na barki, koronę męczeństwa zmieniona na czapkę błazeńską. Nie wierzycie? Zapraszam!

                                                             *

 

List do Przyjaciół znanych i nieznanych jeszcze…

 

Czas nas zjada, jak pajdę chleba z masłem i cukrem, a więc z obowiązku nadanego i, chyba neurotycznej, potrzeby ocalenia od zapomnienia, od zaklajstrowania przez "słusznych historyków", od niechybnego spłynięcia w rynsztok banału i zaciemnienia przez jadowity blask sitkomów i plejady gwiazd na dupie matki-mas-kultury, zacząłem pisać (przy)powieść o zapomnianych czasach historycznych, ale wiecznie żywym duchu owych czasów (zwłaszcza w PKW, skansenie żywych mumii komuny wykonującej testament Stalina,  czy policji w przebraniu rozwalającej marsz patriotyczny, czy umyślnego na stolcu Prezydenta wykonującego przykazaną przez awangardę Banku Światowego prywatyzację Lasów Państwowych na rzecz dzieci spalonych w Polskich Obozach Koncentracyjnych, nieprawdaż ?), dla przestrogi i nawrócenia oczu ku Prawdzie, Prawdzie, którą Historia wiesza na haku rzeźniczym, a gawiedź wyśmiewa, jako macochę durnych, ku idei terapeutycznego przypomnienia zapomnianych krajobrazów i zdarzeń surrealnych na Planecie PRL. Dla idei, że absurd nie jedno ma imię, ale kto pozna Ojca Absurdu, ten znać będzie zasadę działania każdego jego dziecka, ot co!

Dla odmiany optyki narrator, przełamania schematu – „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”, przełamania bogoojczyźnianego banału, bohaterami opowieści będą Dżon i Dżeni, kosmici z planety Zapad. Poszukiwać będą tej Prawdy, która, choć ma boskie pochodzenie, to w oczy kotlet, a tu powinien być sznycel po polsku w sosie rozumu, więc trzeba ręki dołożyć, aby wydać głos wołającego na puszczy(k) i puchacz posępny po nocy budzący, bowiem nie czas milczeć, kiedy najpierw kodeks wartości zamieniają na papier toaletowy, potem szczają na mury, a jeszcze potem, w poczuciu bezkarności, podpalają nam, owi zdrajcy i zaczadzeni piromani, DOM OJCZYSTY, a my tańce z gwiazdami i voice of Poland na skraju przepaści ćwiczymy, tak...

Powyżej wstęp zamieszczam i tu prośba serdeczna do Ciebie: zapisz jakieś wydarzenie, anegdotę lub wspomnienie osobiste z czasów pobytu na Planecie PRL, im bardziej surrelane, tym lepsze dla idei i wyślij do mnie, bowiem planetarnych przestrzeni nie obejmie umysł jeden, a co hydra wielogłowa, to nie pojedyncza makówka, nieprawdaż? A jaka tego idea, zapytasz? Ano taka, żeby nie chcę posiłkować jeno Licencią Poetiką, ale skorzystać ze scenariusza z krwi i kości, z faktów (nie mylić z faktami medialnymi), a nie płodów, czasem nawet w formie fajerwerków, ale czystej literatury, gry wyobraźni, a tu o literaturę FAKTU chodzi, chodzi, jak cholera istotnie, o tą PRAWDĘ CZASU, aby zastąpiła nam wszechwładną PRAWDĘ EKRANU, ot co!

Pozdrawiam od serca. Pa, pa AK

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura