Było upalne lato. Beztroska pora kanikuły, kiedy to milicjant patrzy życzliwiej na obywatela, kolejka przed saturatorem z woda sodową przesuwa się wolno i bez awantur, inaczej, niż zimą pod sklepem mięsnym czy w kolejce po pralkę, a w ogólności, to świat jest piękny, bo i sierp wraz z młotem pojechały na wywczas do Soczi na Krymie, gdzie i gwiazda Jałty patrzy czerwonym okiem na Jewropu, lecz obywatel w czas kanikularny nie podlega już "czujnej" kontroli własti, trwa wakacyjne zawieszenie broni. Dlatego to lato zawsze pachniało wolnością, zwłaszcza ciał kobiecych, wyzwolonych z wełnianych majtek i krochmalonych halek, pod kolorowymi, wydekoltowanymi sukienkami. Lecz po prawdzie, to i inne pory roku też maiły “ludzką twarz” w nadwiślańskim kraju, bo rzadko kiedy strzelano tu do ludzi na ulicach, przesłuchania odbywały się za grubymi ścianami budynków SB-ecji, więc ich szary obywatel nie widział i nie słyszał, na dancingach można było potańczyć i napić się wódki, a jak miałeś ochotę, to i dziwka dawała w parku za równowartość 4 flaszek z czerwoną kartką, a telewizor marki “Belweder” pokazywał śpiewającą amatorkę rudego rydza. Słowem, kwitł wielki teatr normalności z ponurym zapleczem tajnej wytwórni prawomyślnych mózgów, reklamowany czerwoną czcionką pierwszych stron gazet, jako “dobro socjalistycznej ojczyzny” lub “przewodnia rola partii”, zaś wszelkie przypadki awarii owej ideologicznej “Arkadii” komentowane były jako “błędy i wypaczenia”. I tak się tu żyło, w kraju nad Wisłą, w ojczyźnie dojarki i bimbrownika, do śmierci...
Tak, więc świat, który powitał z honorami nowego budowniczego socjalizmu, Władzia, zawsze chował swą upiorną twarz pod tapetą fałszywej radości i makatką normalności. Raz był to mecz piłkarski, czasem cyrk, albo Wyścig Pokoju, pochód l-majowy, a teraz plaża, morze, słoneczna jasność i setki ciał wypchanych senną tępotą. Ogólna zmowa milczenia pozwalała przeżywać “masom ludowym” znośny sen na jawie, okraszany od czasu do czasu małym piwkiem, dużym praniem i średnią zamożnością. Dlatego też wielu nieletnich obywateli zanurzało się w beztrosce dzieciństwa tocząc z hałasem felgi rowerowe po chodnikach, grając w noża i palanta, a także jedząc w cukierni lody w szklanych pucharkach i słuchając z głośników śpiewnej nowiny, iż “jabłuszko jest pełne snu”. Tak, żyć nie umierać na troskliwym łonie socjalistycznej ojczyzny, w wesołym miasteczku dla ubogich duchem i bogatych w nieprzebrane zasoby cierpliwości i ślepoty na realia bezkrwawej rzeźni...
Nasz bohater, Władzio, przyszedł na świat w owej baśniowej scenerii 3 lata temu, a teraz wraz z troskliwymi, poszukującymi wytchnienia po dniu pracy rodzicami, przyjechał tramwajem nad morze. Po przejściu przez nadmorski park, gzie nieodmiennie uwagę Władzia przykuwał betonowy obelisk z postrzelaną kulami wyzwolicieli stalową kulą na szczycie, zmierzali niespiesznie ku morzu. A potem już tylko wylot lipowej alei otwierający się na bezkres horyzontu, a pod nim sfalowana, zielona powierzchnia morza. Zawsze ten widok wyzwalał w chłopcu falę entuzjazmu i napełniał nadzieją, że to na pewno dziś przybije do brzegu piracki okręt, a brodaci i pijani rumem, ogorzali mężczyźni z kolczykami w uszach i pistoletami w dłoniach zabiorą go na długą wycieczkę po morzach południowych. Ale marzenia się jakoś nie spełniały, ale radość ze śledzenia morskiego bezkresu i wolność od noszenia butów i uważania na samochody dodawały skrzydeł. Ale też radość patrzenia na cudownie obnażone, opalone ciała kobiet, których widok budził w nim nieznaną, tajemniczą tęsknotę i wyzwalał słodkie ciepło w okolicy brzucha, intrygująco spływające w dół.
Dzisiaj też małe ciałko Władzia rozpierała radość istnienia. Biegał brzegiem morza, jak rozbrykany źrebak, rozbryzgując pełznące jęzory fal. Był uosobieniem wszystkiego, co czyste i bujne, a więc skazane na nieuchronną zagładę. Lecz prawem natury jego oczy zamknięte były jeszcze na posępność spektaklu, który zanurzał w formalinie absurdu mózgi myślących dorosłych. Jego prawem była cudowna, radosna bezmyślność. A komu dana jest owa błogosławiona kondycja ducha, ten cieszy się wszystkim, co nie boli, nie piecze, nie jest niesmaczne, a skacze pod niebiosa, kiedy tata wręcza mu smakowitego loda i buduje dla niego zamek z piasku. Lecz nawet najsłodsze chwile radosnej bezmyślności mają swój kres. Bo oto już zmęczony słońcem, śmiechem, gonitwą i piskiem szczęścia, wracał Władzio do domu. Rozklekotany tramwaj wiózł go w spotniałej ciżbie ludzkiej u boku troskliwych wielkoludów - rodziców. Nic nie zapowiadało, więc końca tej letniej sielanki. I oto wirus, a nie milicyjna pała, otworzył bramę grozy.
Wieczorem Władzio poczuł się niedobrze. Nie chciał nic jeść, był blady, drżący i tulił się trwożnie do matki. W nocy rzucał się i szlochał przez sen. Przez następne dni nie wychodził z łóżka, bo nic tak nie wyciąga choroby, jak nieustanne wygrzewanie się pod kołdrą i mleko z czosnkiem i miodem. Tak orzekła babcia, znawczyni chorób, bo wedle jej rozpoznania Władzia złapał przeciąg i jest zaziębiony. Tak, więc nie zwracano uwagi na bardziej niepokojące symptomy. Co chwila, bowiem zrywał się chłopiec z nerwowym grymasem i siadał na nocniku. Nieustanna biegunka wycieńczała jego wątłe ciało. Przerażeni rodzice spostrzegli niebawem, że nóżki Władzia wiotczeją i o własnych siłach nie może postawić pewnego kroku. Blady strach padł na zacną i bezradną rodzinę. Modlitewna żarliwość przyćmiła skutecznie spojrzenie rozsądku i nic nie uczyniono, by ratować chłopca przed skutkami podstępnej choroby.
Pewnego popołudnia jego ojciec wracając z pracy usłyszał dobywający się z gromady opojów pod pijalnią piwa cyniczny bełkot tej treści: “idą chłopaki dziarskie jak sprężyna, nogi im chwyta Heine-Medina". W rozbłysku zrozumienia pojął wszystko. Wrócił do domu i blady jak ściana objawił rodzinie straszną prawdę. Potem sprawy potoczyły się błyskawicznie. Szloch rodziców, karetka pogotowia, izba przyjęć szpitala, białe fartuchy i czarna rozpacz. Apatyczny i senny dotychczas Władzio wyciągał teraz kurczowo i w nieopisanym lęku rączki ku stężałym w bezsilności rodzicom, którzy akceptując srogi reżim szpitalny, zostali go teraz za szklanymi drzwiami szpitalnego więzienia...
Nastał czas gehenny. Koszmar płaczu, krzyku, bezsenności, głodowego protestu i spazmów lęku, który targał Władziem i gromadką dziecięcych osamotnionych i bezgranicznie bezbronnych istnień, zamkniętych w klatce szpitalnej sali. Czuł, że wyrzucony został na lodową, białą pustynię, gdzie zdradzony i opuszczony przez rodziców, był obserwowany i obmacywany przez tajemnicze, białe kukły. Czas przestał upływać, wszechwładne cierpienie było jedynym wymiarem jego dziecięcego, zdruzgotanego istnienia. Myślał, że tak już będzie zawsze, że trafił do białego, wielkiego domu złego czarownika, który z gronem swych upiornych uczniów katuje dla zabawy grupkę, nieznanym zrządzeniem losu wybranych i porwanych tu dzieci. I ta wizja katastrofy zatruła jego dziecięcy umysł i napełniła czarnym, bezkresnym morzem rozpaczy...
Po pięciu dniach szpitalnej katorgi lekarze orzekli, że choroba się zakończyła, pacjent ją przeżył, więc wycieńczony i zamknięty w kokonie autystycznej nieobecności Władzio może wrócić na rekonwalescencję do domu. Jeszcze nie wiedział, że zapadł werdykt o jego wyzwoleniu z domu niewoli. Kiedy mu powiedziano, że wychodzi do domu niczego nie zrozumiał zamroczony głodem i bezgraniczna apatią. Tulił się, więc, jak małpiątko wynoszone z płonącej dżungli przez dobrą mamę-małpę, do ciepłego i miękkiego ciała pielęgniarki, która niosła go przez labirynt korytarzy. Na koniec postawiła go na stole przed wielką taflą szyby. Po drugiej stronie stali rodzice i ze łzami w oczach gorączkowo machali do niego rękami. Władzio ich jednak nie widział. Jego wnętrze wypełniła beznamiętna, z wolna pulsująca cisza. Wpatrywał się uparcie w spacerującą po szybie muchę. Dotknął ją palcem. Szła dalej po drugiej stronie szyby. Zaczął wodzić za nią palcem z bladym uśmiechem na twarzyczce.
Nagle mucha z cichym sykiem zmieniła się w tęczowy lej światła, który miękko zassał Władzia. Leciał cicho przez mleczną otchłań. Wtem poczuł, że znajduje się w galaretowatym wnętrzu przedziwnego jaja, niesionego przez nieznany mu żywioł. Uderzył z całej mocy w przeświecającą na różowo skorupę, która pękła z trzaskiem i powiew morskiej bryzy smagnął go w twarz. Wypełzł z mrocznego wnętrza jaja i ociekający śluzem stanął na pokładzie potężnego żaglowca, który bezludny i uderzająco piękny pruł morskie fale. Rozkoszował się pienistym pędem. Nagle spostrzegł, że zbliżają się do końca świata, bo jak inaczej mógł ocenić widok potężnego progu, z którego woda wali się w bezkresną kipiel. Żaglowiec dopłynął do kresu, przechylił się przez apokaliptyczny wodospad i runął w otchłań. I zaraz spostrzegł zdumiony i zachwycony, jak straszliwy podmuch apokaliptycznego wiatru rozpiera białe żagle i dokonuje ich cudownej metamorfozy, przemieniając je w skrzydła potężnego ptaka...
Szybował nad cudowną krainą. Już nie odczuwał różnicy pomiędzy ptakiem a sobą. Zlali się w jedno. Z rozległej, soczysto-zielonej łąki wyrastały kryształowe skały. W ich wnętrzach, w środku ogromnych pęcherzy poruszały się miarowo embriony tęczowych, skrzydlatych smoków. Ruch ich ciał wygrywał tajemną, bezgłośną melodię. Widział też stojące wokół wysokie wieże z białego kamienia, zwieńczone strzelistymi dachami z czerwonej dachówki. U ich podnóży przycupnęły przysadziste, kamienne wiatraki, których miarowo obracające się śmigła mieliły na mleczna mgłę upływający w niepamięć czas. Niesiony ponad rozległą panoramą sycił oczy tym porywającym, tajemniczym widokiem. Na horyzoncie dostrzegł świetlisty, pulsujący punkt. Kiedy się doń zbliżył poczuł, że jest latającą rybą, która miękko wpłynęła przez otwierające się na oścież złote wrota do nowego świata.
Zobaczył teraz srebrzyste, podmokłe łąki, porośnięte z rzadka bulwiastymi wierzbami i mrowiem białych wodnych lilii. Jakiś czas szybował tuż nad powierzchnią wody rozkoszując się świetlistym pędem. Znużony migotliwą feerią światła zanurkował w głąb. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą kryształowe lustro wody. Z góry sączyło się ciepłe, ożywcze światło. Poczuł nagle, że nie pochodzi ono od słońca. Zrozumiał, że zakończył podróż i jest u celu. Całe niebo było świetlistą, pulsującą kopułą. Woda zaczęła falować rytmicznie. Coś się zbliżało. Czekał w napięciu nadchodzącego rozwiązania. Nie bał się, ale też każdy jego nerw, każdą komórkę ciała i cząstkę umysłu napiął skurcz słodko-bolesnego spazmu oczekiwania na rozbłysk wiedzy ostatecznej...
Wtem spostrzegł nad sobą piorunująco piękną, monumentalnie okazałą, kobiecą postać. Miała mlecznie wezbrane, obfite piersi i czarne, różowo rozchylające się łono. Pochyliła swą promienną twarz nad lustrem wody i wyciągnęła rękę. Odczuł bezgraniczną, pochłaniającą rozkosz. Zapragnął, aby cudna zjawa wchłonęła go do swego łona, ogarnęła sobą, cudownie zaadoptowała. Lecz cóż to! Nagła ciemność, niemiła suchość w ustach, gwałtowne potrząsanie i ten paniczny głos, głos z zimnego świata:
- Synku nie umieraj! – dobiega z oddali rozpaczliwy szloch matki.
Władzio otworzył oczy. Matka tuliła go w ramionach i wlewała w balansujące na krawędzi życia i śmierci serce syna żarliwą miłość, płynącą ku niemu z każdym jej oddechem przemożną wolę życia.
- Jakże piękna jest ta kraina! - gorączkowo wykrzyknął Władzio.
- Synku - żarliwie zaprotestowała matka - to miłość jest piękna!
- A co to jest miłość - zaaferowany chłopiec zapytał matkę.
Matka w milczeniu gładziła jego głowę i tuliła do serca małe, wychudłe ciałko wyrwane z paszczy śmierci. Bezgłośnie zapewniała go, że jest już po wszystkim, że zły sen się zakończył i obudził się do życia w promieniach miłości, promieniach niewidzialnych, ale bardziej ciepłych i opiekuńczych, niż te słoneczne.
I zapragnął żarliwie poznać miłość, tu, pośród upiornej bieli ścian i przy ciepłym, pachnącym słodyczą życia ciele matki, jeśli była piękniejsza od tego, co widział przed chwilą. Jeśli była bardziej promienna od twarzy anioła śmierci.
- Mamo, zostaję z tobą, nie umieram - powiedział poważnie.
- Kocham ciebie, moja kruszyno, mój dzielny rycerzyku, co pokonał smoka śmieci - szeptała matka.
- Ja ciebie też kocham, bardzo kocham, ale śmierć, nie jest smokiem, jest cudną kobietą, nie zapomnę jej - szepnął.
Chwycił się, więc życia, zapomniawszy o jego fascynującym finale, jak klamki pędzącego tramwaju i pomknął bezwolnie, choć ufnie ku nieuchronnym przystankom nudy, cierpienia, samotności, jałowości, bezsensu, choć zawsze, pomimo banalnych porażek i niespełnień, była to pogoń za cudnym blaskiem i słodyczą miłości, co nie jedno ma imię...
Wywinął się żniwu Anioła Śmierci, choć tak pragnął zjednoczenia z jego rozkosznie kobiecym, cudownie wabiącym światem, celem męskiej pielgrzymki...
Ale o tym jeszcze nie wiedział, choć wiedział dużo. Jednakże wiedza Władzia, nie wtłoczona na on czas w martwe pojęcia szkolnej edukacji, obróbki umysłów dla państwowotwórczej produktywności i ideologicznej prawomyślności, dla miary i wagi rzeczy, dla spłaszczenia i banalizacji życia, żyła bujnie i niewymownie poza słowem. Karmiła się zachłannie obrazami. Tymi widzianymi i tymi oczekiwanymi z utęsknieniem. Nienazwaną pięknością pozostała w jego umyśle twarz Anioła Śmierci, ikona nadziei i fascynacji, słodyczy i bólu…
Podejrzewał bezsłownie, że pomiędzy życiem, a tą kuszącą słodyczą rozpościera się droga dziwnego snu... Nienazwaną, bo nie rozpoznaną jeszcze, jawiła mu się twarz miłości, twarz anioła życia, która kiedyś pochyli się nad nim. Nie przypuszczał jednak, że jest to jedna i ta sama twarz. Twarz odkrytej zagadki istnienia, kres jałowej poniewierki, twarz słodkiego zjednoczenia z Wszechbytem, ikona Końca I Początku co są Jednym, gdzie śmierć i życie znaczą to samo...
*
Wrzeszcz, 3 stycznia 1996 roku. Antoni Kozłowski
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura