Tato często rozmawia ze mną o poważnych sprawach. Chociaż nie mówi wprost o bogu, wiem, że to co mówi nie dotyczy z pewnością tego, co ludzie nazywają bogiem i opisują jego wygląd, przymioty i wszechmożliwości, lecz sięga głębiej od odwiecznego Źródła. Tata uczy mnie mądrości słusznej i zbawiennej niewiedzy. Uczy mnie poruszać się instynktownie w mroku. Robi to po mistrzowsku. Nasze dyskusje to szermierki umysłowe godne platońskiego Gimnazjonu. Tata jest moim mistrzem. Jest mistrzem dlatego, że tak jak ja pełen jest wątpliwości i właśnie o nich mówi, aby wspólnie ze mną stawić im czoła. Nie daje mi odczuć, że jest mądrzejszy i są dla niego rzeczy oczywiste. Nasze rozmowy to czyste partnerstwo, sprawiedliwa równość człowiecza wobec bezmiaru tajemnicy. Nasze rozmowy to też materia wielce delikatna. Dla mnie najważniejsza rzecz w życiu. Dlatego też nie mam do nich stosunku obiektywnego. Zapewne je mitologizuję i emfatycznie ubarwiam, kiedy wspominam ich przebieg i częste, banalne niezręczności wstydliwie usuwam. Słowo nie jest zawsze słonecznym rydwanem, którym mknie sens po niebie porozumienia. Czasem więcej dzieje się w sferze pozasłowia i dlatego po czasie rozumiem wszystko do końca. Powstaje wtedy swoisty epos, literackie uwznioślenie życia. Dlatego wierzę gorąco w moc poetyckiego spojrzenia, które wydobywa z prozaiczności ukrytą esencję. Czasem trzeba mieć dystans do zjawiska, aby twórczo je przeżyć, przeżyć je na prawdę, a nie przestatystować. Właśnie to spróbuję zrobić.
- Bóg zawsze kocha swe dzieci, prawda tato? - pytam przekornie, zachęcając ojca do wynurzeń. Udaną wesołością próbuję odpędzić koszmar.
- Tak synku, bardzo kocha, zwłaszcza na Kołymie, zmieniając ludzi w zamarznięte drewno, lub przemywając swe szklane oko opatrzności w wodach Białomorskiego Kanału, doznając olśnienia prawdą w Hiroszimie i paląc się ze wstydu w Oświęcimiu - ojciec mówi spokojnie, z ironicznym przekąsem i ten dystans ironii uspakaja go - Bardzo je kocha i jest z nimi. Got mit uns. Kocha przedziwną i przerażającą miłością kosmicznego markiza de Sade, kiedy pogrąża w lodowatym morzu kadłub barki wypełniony ludzką, wyjącą trwogą, lub wysyła swego anioła, by rozpostarł płaszcz miłosiernego ratunku i ocalił jugosłowiańską stewardessę w miękko spadającym z nieba ogonie samolotu. Niepojęte są wyroki boże, nieznane jego pochodzenie. Kim byli jego rodzice? Czy miał trudne dzieciństwo? Kogo naśladuje? Czy zdał egzamin dojrzałości? Czy jest w ogóle? Bo, jeśli by go nie było to żadna strata, gdyż owoce po których go poznajemy nie zachęcają do zawarcia znajomości bezpośredniej. Dlatego stworzony został fantom boski spełniający oczekiwania naiwnych, starych dzieci. Bóg kocha swoje dzieci, kocha je krzywdzić i nagradzać, kocha oczarowywać umysłowe karzełki swą świętą nieobliczalnością. Wie, że są od niego bezgranicznie zależne i przyjmą każdy dopust losu prócz tego, że go nie ma... Bo w tej postaci i w tym małodusznym rachunku ekonomicznym nie ma go na pewno. Tak, kosmiczny, omnipotentny reżyser hollywoodzki lub otoczony wiernopoddańczą czcią metafizyczny przywódca małpiego stada, to de facto prymitywny żart. Historia ludzkiej wiary w spreparowanego socjotechnicznie boga to niekończący się ciąg umysłowego skarlenia, nikczemności, fanatyzmu i sztucznych, destruktywnych podziałów. Zapewne kosmiczna, bezosobowa siła twórcza przejawia się we wszystkim, co napędza ten marsz od grudki białka w praoceanie do umysłu Alberta Einsteina. Bóg jest tą siłą, co obraca Księżyc, rozżarza Słońce, otwiera pąki, szumi w grzywach fal morskich i zapala światło ludzkiej samoświadomości. On nieustannie stwarza i przezwycięża chaos. Aby stwarzać potrzebuje tworzywa, więc niszczy, gdyż wiecznotrwałość form starych to bezruch i śmierć. Nowe powstaje z rozkładu starego. Czy tylko złe i chybione skazane jest na rozkład, czy wszystko pod słońcem tej ziemi? To zagadka synku.
Idę przy ojcu cicho i w skupieniu. To ważne słowa. Wielkie i trudne, ale na miarę człowieka, lecz ponad miarę człekokształtnego biocyborga. Ale, u licha, do jakiej drużyny należę! Tyle już wielkich spraw poruszyłem z ojcem pługiem rozumu, że coraz więcej zjawisk układa się w jasną i przejrzystą perspektywę. Aż tyle, że czuję jak jasna jest ciemność. Ciemność, w którą wstępuję jak w macicę Prawdy, nie jak w loch więzienny.
- Posłuchaj tato, coś ci powiem - mówię z przejęciem i przeczuwam, że zdarzy się coś ważnego - pamiętasz nasze wakacje w Zakopanem? To było rok temu. Jeszcze żył Maurycy, mój brat, a twoje oczko w głowie. Nigdy mu nie zazdrościłem, że był starszy i faworyzowany przez ciebie. Był mądry i szlachetny, pełen ciepłego humoru i przenikliwej ironii. Choć mam wrażenie z perspektywy czasu, że był w nim jakiś ból i złość, niezgoda na siebie i ten świat. Ale był wielkim generatorem twórczego niepokoju. Myślałem nawet, że czasem się od niego uczysz, tato, zachwycasz jego obserwacjami i refleksjami. A potem ten straszny, ostatni dzień wakacji, kiedy pochłonęło go jezioro. Powiedziałeś, że to dowód na nieistnienie boga sprawiedliwego i rozumnego, bo przecież jaki konstruktor niszczy swój najlepszy model. Powiedziałeś też, że prosta logika miłosierdzia nie tłumaczy tego wydarzenia. Być może przecież wypełnił całą swą ziemską misję w sobie właściwym rytmie, wykonał robotę w winnicy życia i radośnie powrócił do Źródła. Zasiał w naszych umysłach ziarna radości i mocy, a my je musimy troskliwie hodować. Choć powiedziałeś także, że być może za duże brzemię wziął na swe barki i nie podołał swej misji. Nam więc przyjdzie ją dokończyć. A przecież co niedziela chodzimy smętnie i bezmyślnie do kościoła, aby matka wierzyła w pozór rodzinnej wspólnoty i przedłużenie jej szczęścia w Niebie. Mamy jednak nasze rozmowy. Mówisz, że niech nie wie prawica, co czyni lewica. Może dobrze, niech toczy się nasz światek. Ale do rzeczy.
Tam, w Zakopanem, kiedy pojechaliście z mamą na grób jej rodziców, odbyłem z Maurycym wyprawę, zakazaną wyprawę. Wymyśliliśmy, że zdobędziemy “ na dziko”, poza szlakiem turystycznym, pocztówkowy szczyt Giewontu. Wyruszyliśmy wieczorem, wbrew logice turystycznej, ale zgodnie z duchem smakowania ryzyka. Rozpoczęliśmy wspinaczkę przed zmrokiem, który nas wkrótce ogarnął. Niczym anioł stróż Maurycy podpowiadał najlepsze rozwiązania trasy. W ciemnościach forsowaliśmy ostre i niebezpieczne podejścia. Właściwie ciemnościom zawdzięczam zapał, bo przy dziennym, ostrym widzeniu zmógłby mnie lęk przestrzeni. Doszliśmy do pionowej grani. Starałem się odnaleźć, idąc wzdłuż ściany, w miarę niekarkołomny żleb, którym moglibyśmy rozpocząć ostatecznie zdobywanie wierzchołka góry. Niestety ogarnęła nas w tym czasie gęsta mgła. Straciłem całkowicie orientację w terenie, a mając pod sobą skalną i powietrzną otchłań zdecydowałem się pomimo uczucia niedosytu, odstąpić od pierwotnego zamiaru, który stał się zabójczo nierealny. Skrzyknąłem się z Maurycym czekającym poniżej i rozpoczęliśmy odwrót. Maurycy już wcześniej sugerował, że jest trudno uchwytna granica pomiędzy zdrowym ryzykiem , a zwyczajną głupotą i muszę ja wyczuć. Czekał cierpliwie. Przystąpiliśmy do powolnego i żmudnego zejścia, a to z racji utrzymującej się nadal mgły. Kiedy straciliśmy znacznie na wysokości, mgła nagle ustąpiła i wyszedł zza jej znikającej zasłony ogromny księżyc w pełni. Usiedliśmy na krawędzi urwiska obserwując krajobraz przesycony dzikim i surowym pięknem, pełen potęgi i majestatu. W całkowitej ciszy piętrzyły się wokół nas skalne, poszarpane kolosy szczytów, ostre linie opadających zboczy wybłyszczone księżycowym światłem. U stóp kamiennych, zastygłych monstrów wiły się czarnym, tajemniczym labiryntem doliny, do których nie docierało księżycowe światło. Od czasu do czasu z ich gardzieli wypełzały jęzory mgły spowijając szczyty białą, przybierającą najwymyślniejsze kształty materią. Ogromne przestrzenie powietrzne i potęga górskiego masywu wypełniły mnie niemym zachwytem. Doznałem uczucia niewymownej lekkości i swobody. Poczułem jak odpływa ode mnie ciężar i wysiłek nadawania sensu rzeczywistości, odsłaniania zasłon. Był to moment, w którym ucichło wyzwanie życia do torowania drogi jasności w jego chaosie. Poczułem szorstkie dotknięcie Natury. Otworzyłem się na oczywistość porządku, który spłynął na mnie. Trwałem w uczuciu rozpłynięcia się w czymś potężnym, bliskim i znanym, czego istotę wydawało mi się, że dostrzegam, a jednak wiedziałem także, że do rozbłysku pełni zrozumienia dzieli mnie krok, którego żadną miarą zrobić nie zdołam, lecz zrobić go też nie pragnę. Przeżyłem moment zatracenia tożsamości i indywidualnego wyodrębnienia, lecz nie sądzę, iż był to haracz zbyt wysoki za niespotykane dotąd uczucie spokoju, pełni i szczęścia. Mówienie o właściwościach boga w obliczu tak przejmującego doświadczenia uważam za zdecydowanie chybione, jeśli nie głupie. To, czego doświadczyłem utwierdziło mnie w przekonaniu, że Bóg istnieje poza ludzkim słowem i racjonalnym umysłem, w oceanie prażywiołu, którego może dotknąć uczucie, w swym nieartykułowanym, bezpostaciowym przepływaniu ponad wszelkimi granicami.
Skończyłem opowieść. Od dłuższego czasu zrywałem wraz z ojcem ziele świętojańskie zwane mniej dostojnie dziurawcem. Dorodne wiechy wkładaliśmy do płóciennego worka. Spostrzegłem, że worek jest prawie pełen. Ojciec zrywał zioła w milczeniu i zadumie. Wyprostowałem się i rozejrzałem dookoła. Słońce schowało się już za ścianę lasu i otaczał nas bursztynowy, łagodny zmierzch. Opowiadałem jak w transie, więc czas minął niepostrzeżenie. Nie czułem zmęczenia, a wręcz przeciwnie rozpierała mnie radość, gdyż otworzywszy swą duszę przed bliską osobą zostałem przyjęty ze zrozumieniem i cierpliwą serdecznością. Podczas mej opowieści ojciec metodycznie zrywał i układał dobroczynne ziele, wyrażając uwagę i zaciekawienie głębokimi bruzdami na czole i westchnieniami. Przez chwilę panowało milczenie, potem ojciec przemówił:
- Widzisz synku, zawsze obawiałem się, że dozwolę, aby zabito w tobie naturalną mądrość i wrażliwość zamieniając na nędzne namiastki szkolnej wiedzy i kościelnej wiary - mówił poważny i przejęty ojciec - ale ty, jak miałem możność się przekonać, nie dałeś wypatroszyć się umysłowo i wypchać kolektywną brednią. Raduje mnie to wielce, że syn mój wzrasta na człowieka rozumnego i wolnego od balastu głupoty, który wyrzucił za burtę swej arki przymierza z prawdą, nawet tą bolesną i pisaną cyrylicą. Ale orientujesz się zapewne synku, że jest osoba, którą to zatrważa i spędza sen z powiek. Wiesz o kim mówię ?
- Wiem, o Leninie, o duszpasterzu co pasł świnie, dwunożne świnie proletariackie, miał łysą czaszkę, myśli wariackie. Nim rewolucja wstrząsnęła światem jadł w Poroninie bryndzę latem - przekomarzam się filuternie z ojcem - a tak po prawdzie tą osobą jest mama. I powiem ci jeszcze, że większą tajemnicą od niepokalanego poczęcia jest tajemnica waszego związku. Więcej ze sobą mają wspólnego noc z dniem, ryba z rakiem, niż ty z mamą. Czy możesz mi wytłumaczyć jaka siła, jaka wspólna idea prowadzi was co niedziela do kościoła?
- Ta siła synku to podstawowe spoiwo ludzkiego świata czyli kompromis - poważnie odpowiada mi tata.
Chciałem kontynuować rozmowę, umysł miałem rozpalony i odczuwałem przemożną chęć rozprawy z demonami swego życia, lecz zmierzch napełnił me serce łagodnością i tęsknotą do wyciszenia po całodziennej pracy w zachwaszczonej winnicy świata. Pomyślałem, że jeśli pokuszę się o pointę to zyskam uznanie taty i spokój ducha.
- Jak myślisz tato kogo bardziej kocham - ciebie czy mamę? - powiedziałem poważnie - to wcale nie infantylizm, jak zabrzmiało z pozoru, ale pretekst do pewnego wyjaśnienia. Otóż bardziej kocham mamę, bo jest bardzo nieszczęśliwa i potrzeba jej serdecznego ciepła. Sama zesłała się do tej “wieży z kości słoniowej”, tej egzaltowanej na zewnątrz, a w środku histerycznie trwożliwej wiary, do tego glosariusza wydumanych dogmatów i teatralnej pustki. Strach wygnał ją z lasu tajemnicy na chłopskie, siermiężne pole dosłowności. Ty jesteś dobry, cierpliwy i mądry, więc z tobą przyjaźnię się serdecznie i też mocno kocham. Kocham inaczej, może radośniej i mniej skomplikowanie, bo wiem, że dałbyś sobie radę nawet w piekle. A ona jest jak porcelanowa figurka w ciasnej, wytwornej krynolinie - trącisz palcem i rozsypie się w proch, prawda tato?
Ojciec śmieje się i klepie mnie po plecach przyjaznym gestem. Obejmuje następnie ramieniem i chwytając torbę z zielnym plonem mówi :
- Czas synku do domu, a jeśli jesteś tak mądry to pamiętaj, że nie powiedziałem ci tego, iż wracamy do przedpiekla, bo piekło to całkowite rozminięcie się z sensem. Nie każdy to zrozumie - kiwa głową tata - ale było to także udziałem mego ojca, człowieka szlachetnego i niezwykłego, którego magiczne widzenie świata nijak nie korespondowało z rozumnym pragmatyzmem twej babki. Ale mroczny, ślepy żywioł seksualny, przykryty kosmetycznie surdutem inteligenckich manier, może połączyć w sposób niepojęty całkowicie obcych sobie duchowo ludzi. Takie wymuszone, bezrozumne zderzenie odmiennych światów ludzkich to wielki dramat kosmiczny. Lecz dzieci wszechświata strasznie się nudzą w zagadkowej piaskownicy, więc w poszukiwaniu zajęć tworzą rozmaite spektakle. Kiedy rozum śpi rodzą się dramaty, zazwyczaj o twarzach demonów, lub fryzjerów. Kiedy jednak dopisuje wyobraźnia powstają smakowite komedie. Komedie finezyjne i lekkostrawne, czasem nienachalnie refleksyjne i oświecające. Niestety rozum, nawet ten dużego kalibru, ma to do siebie, że lubi przysypiać. Dlatego też ceną za momenty nieuwagi jest bezsensowne i groteskowe cierpienie. Banalne i przerażające. Jak wszystko pod słońcem tej ziemi. To tyle.
Ruszamy w drogę powrotną. Nad polaną zawisł fioletowy zmierzch...
*
Antoni Kozłowski
Fragment niewydanej opowieści inincjacyjnej "Leć, motylu, leć...", Gdańsk 2004
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura