Jakie to potworne i okrutne, ten świat podksiężycowy przesycony dymem piekielnym, niewidzialnym, lecz wszechobecnym. Cóż mi pozostało prócz kurczowego trzymania się koła ratunkowego wiary, pośród tych mrocznych odmętów życia… Nie wiem dlaczego, ale Marcin tak bardzo przypomina mi ojca. Przypomina i przeraża. Nosi w sobie to szkaradne piętno. Ciągle widzę jeszcze te spacery po parku, oranżerii i stajniach. Podziwianie drzew, kwiatów, pawi, koni, a potem odpoczynek na ławeczce i ręka ojca od niechcenia błądząca w to wstydliwe miejsce. Jego sapanie, chrząkanie i głupi, nerwowy uśmiech. I to milczenie, milczenie złoczyńcy, który nie potrafi zdobyć się na odrobinę dyplomacji i zręcznie skłamać. Ten nagi, fizjologiczny przymus. Człowiek bliski staje się raptem obcym potworem, przerażającym fantomem, którego brzydzisz się jak ropuchy, czy padalca. Ale to jeszcze nie wszystko, to tylko wierzchołek góry lodowej jego plugawej żądzy, jego nieposkromionych chrześcijańską dyscypliną i kulturą osobistą rozpalonych, zwierzęcych zmysłów. Od kiedy pamiętam, a więc kiedy byłam już myślącą i czującą dziewczynką, a Klementyna, moja bona uczyła mnie fundamentu wiary katolickiej, czyli katechizmu, zawsze towarzyszył mi ten piekielnie przeobrażony, podstępnie i nikczemnie nagabujący mnie ojciec. Każda okoliczność przebywania sam na sam z tym człowiekiem była dla mnie piekłem cierpienia i upokorzenia. Nienawidziłam go i kochałam przecież. Tego szarmanckiego, pełnego swady ziemianina i sapiącego, obleśnego chama w jednej osobie. Nie chama - smoka! Smoka, co owiewa serce i rozum chmurą cuchnącej siarki. I ta nieobecna, egzaltowana i uduchowiona matka. Ta kobieta, która była tak bezcielesna i pozbawiona kobiecej zmysłowości, że cały impet samczy, capie pożądanie ojca przeniesione zostało na mnie i dziewki folwarczne, boi one były także obiektem jego plugawych zakusów. Ale dlaczego ja, dlaczego małą dziewczynkę i córkę poddawał tym kazirodczym torturom? Wszystko ma swą ukrytą lub jawną przyczynę, więc i ten przerażający klimat bezwstydnego kazirodczego molestowania też miał swoje ziemskie źródło, choć zapewne i podszepty z piekła rodem odegrały tu rolę niemałą.
Zapewne winna była tu też moja matka. Matka nigdy nie zajmowała się mną. Z perspektywy czasu oceniam ją, jako osobę kompletnie nie przygotowaną do życia, do małżeńskiego obowiązku prokreacji i pilnego wychowania dzieci na dobrych chrześcijan. Ona zupełnie była nieobecna, bujająca w swych egzaltowanych i chimerycznych obłokach marzeń i rojeń o sławie i artystycznej karierze, a także zupełnie nie zdolna do obciążania swego zwiewnego i chorowitego ciała ponownym zbożnym obowiązkiem prokreacyjnym, dlatego więc byłam jedynaczką. Samotną istotą rozdartą pomiędzy oschłą Klementyną, gorliwą nauczycielką i złośliwą starą panną, a zaborczym i wymagającym ojcem, który chciał zrobić ze mnie powolną sobie małą kobietkę, taką pośpiesznie dojrzewającą tropikalną roślinę, perwersyjną w swej nienaturalnej wybujałości. Czytał więc ze mną encyklopedię Gutenberga, atlas geograficzny Romera, wielkie dzieło zoologiczne “Świat zwierząt” Cornischa i wiele albumów malarskich, a najczęściej Hieronimusa Boscha i Albrechta Durera. Wtedy zachowywał się nienagannie, z wielką swadą i inteligencją objaśniał mi wszelkie niejasności i wprowadzał mnie do świata, który przerastał o głowę obszary wiedzy dostępnej dla moich rówieśników. Ale po takim seansie zgłębiania wiedzy następował wspólne “zażywanie odprężenia”, czyli spacer po parku i stajniach, alb wycieczka bryczką do pobliskiego lasu. Już wtedy pryskał czar wtajemniczenia w urodę świata, a rozpoczynał się koszmar spotkania z ciemnym, szatańskim wydaniem ojca. Ale najstraszliwsze były kąpiele, odbywane raz w tygodniu, w wielkiej, wyłożonej białymi kafelkami z czarnym, geometrycznym szlaczkiem łazience. W tej sterylnej i zimnej kolorystycznie, jak prosektorium łazience stała pośrodku wielka wanna żeliwna, biało emaliowana, na straszliwych, lwich nogach…
Kiedy nadchodził czas kąpieli ogarniał mnie paroksyzm lęku i twarda kula wezbranego, tajonego szlochu rosła w mym gardle. Utarło się tak, że mym opiekunem kąpielowym był od czasów niemowlęctwa mój ojciec, a że kontynuował ten dwuznaczny proceder kiedy miałam już dziesięć, dwanaście i więcej lat, nikogo nie dziwiło. W chrześcijańskim, zacnym dworze ziemiańskim nikt nie spodziewał się mrocznej, plugawej tajemnicy. Dlatego nachodził mnie bezkarnie, nawet jak miałam już ciało dorosłej kobiety, a nikt nie widział w tym nic zdrożnego. Zabronił mi tylko zamykania się na haczyk, gdy kiedyś w akcie rozpaczy pragnęłam powstrzymać tą potworną ohydę i grzech. Ale skarcił mnie oschle, nakazał otworzyć drzwi, a po chwili w sapiącym milczeniu mył mi plecy, brzuch, piersi i intymne części ciała, a je właśnie szczególnie długo i intensywnie, wzbudzając we mnie przerażające i zawstydzające podniecenie. I choć to było straszne i nie do przyjęcia, to ojcowskie manipulacje w mych okolicach intymnych były same w sobie przyjemne. Dręczyło to mnie i napełniało poczuciem winy. Lecz chociaż długo modliłam się potem wieczorem o łaskę opamiętania ojca i swoje oczyszczenie z grzechu rozwiązłości, to i tak śniło mi się gorejące piekło i nasza wspólna wyuzdana orgia z ojcem i nagimi kurtyzanami, a potem straszliwa kaźń w ognistym piecu, do którego wepchnął mnie potworny diabeł, nabiwszy na stalowy pręt poprzez krocze. Budziłam się rozdygotana i szlochająca i z gorzką tęsknotą marzyłam o możności przytulenia się do matki i wypłakania całego bólu i krzywdy, które dotykały mnie w bezradnym osamotnieniu. Lecz nigdy nie doznałem owego katharsis w matczynych, czułych objęciach…
Aż tu nagle wybuchła wojna i prócz mojego prywatnego piekła otoczyło mnie piekło apokaliptyczne. A ten cyniczny, przyziemny człowiek, ojciec, nawet w tak strasznych okolicznościach przychodził do mnie na pożegnanie przed snem, pakował rękę pod kołdrę i międlił nachalnie między nogami. Nie mogę tego zapomnieć. Nie mogę też zapomnieć, jak od wschodu nadciągał tabun sowiecki i dom ogarnęła panika. Ojciec przyjmujący oficerów niemieckich w salonie, rozprawiający z nimi o urodzie koni i raczący ich szampanem, a więc nieświadomy kolaborant, zbierał się teraz do ucieczki na Zachód. Śmieszny, żałosny bufon wierzący naiwnie w magię munduru i splendor arystokratycznej komitywy, a nie dostrzegający upiornego kontekstu. My wszyscy też nie mieliśmy świadomości, że nasz świat wali się bezpowrotnie w gruzy, że kończy się epoka szlacheckiej kultury i polskiego dworu, w którym na przestrzeni wieków gromadziły się bogactwa ducha i skarby materii, które obróci w niwecz odwet chamów osadzonych na stolcu nikczemnej władzy przez bolszewickich najeźdźców, władza ludowa fornali...
Podczas wietrznej, lutowej nocy poprzedzającej wyjazd umarła matka. Moje serce ściął lód. Zakopał ją w ogrodzie i zbił z nieheblowanych desek krzyż nagrobny, a na skrawku blachy, sam, odręcznie wymalował epitafium. Kiedy mieliśmy odjeżdżać cofnęłam się po umyślnie zostawioną lalkę i ukryłam się w piwnicy. Biegał po pałacu i ryczał jak ranny zwierz, ale strach go przemógł i odjechał beze mnie. Niebawem dowiedziałam się, że zginął nieopodal pochwycony i dosłownie zaszlachtowany, rozerwany na bagnetach przez sowietów. Czyżby stało się zadość stwierdzeniu – jakie życie - taka śmierć?
Nie zdążyłam nawet wyjść z piwnicy, a tu rozległ się grzmot silników czołgów i na dziedziniec wjechali ruscy. Obserwowałam to przez okno piwniczne. I wtedy podeszła do nich nasza kucharka Maryna, w regionalnym stroju, w którym chadzała dumnie do kościoła. Witała ich chlebem i solą. Pijani sołdaci zaczęli ją okładać po twarzy i wrzeszczeć, że taka elegancka pani, to na pewno jest polską, „krwiopijczą dziedziczką”, tyle zrozumiałam. Nieszczęsna Maryna szlochała i tłumaczyła coś gorączkowo, ale już plugawe łapska zaczęły zdzierać z niej odświętne ubranie, którym chciała uhonorować oswobodzicieli „ciemiężonego ludu”. Ta dzika swołocz obległa nagą dziewczynę, kurczowo zakrywającą swe piersi, w podrygach, lisich przymilankach i nachalnym obłapianiu, do wtóru przygrywającej harmoszki. Po chwili dziewczyna leżała przyparta do ziemi, a pijany sołdat gwałcił ją przy akompaniamencie rubasznych śmiechów i ohydnych zachowań watahy kacapów. Nie pamiętam ilu antychrystów zbezcześciło nieszczęsną Marynę, bo stałam oniemiała przy piwnicznym okienku, słysząc nad sobą tupot podkutych buciorów i gruchot demolowanych sprzętów. I nagle powietrzem targnął potężny wystrzał, a sowiecki czołg stojący na dziedzińcu zmienił się w słup ognia. Sołdacka tłuszcza, jak stado insektów, rozbiegła się bezładnie, cięta seriami karabinu maszynowego. Niemiecki czołg Tiger wtoczył się na dziedziniec i w chmurze kurzu gnał przed siebie. Sołdat, który gwałcił Marynę, w groteskowej pozycji próbował oderwać się od jej białego, rozłożystego ciała. Spazm trwogi połączył ich na zawsze. Czołg przejechał z chrzęstem i ślepym okrucieństwem po ciałach ofiary i zbrodniarza. Spod gąsienic wytrysnęły w górę zmieszane z ziemią, zmiażdżone szczątki ludzkie. Pamiętam, że pogryzłam palce do krwi i zrobiłam coś, co przeraziło mnie bardziej, niż ten okrutny spektakl - zanieczyściłam majteczki. Zaczęłam z płaczem zdzierać z siebie ohydny kompres. Kiedy oczyściłam się z brudu spojrzałam w okno i zobaczyłam pobojowisko, nad którym unosił się dym z płonącego kacapskiego czołgu. Nie było widać żywej duszy, tylko pokotem leżące trupy. I wtedy z przerażeniem zobaczyłam, że z pancernej wieży czołgu próbował wydostać się płonący człowiek, lecz bezradnie zapadł w ognistą czeluść... Przed moimi oczami rozegrał się koszmar, który ludzie nazywają wojną, i o której to w bezgranicznej naiwności matka śpiewała dziarskie i romantyczne piosenki przy akompaniamencie fortepianu. Poczułem, że wstąpiłam w piekło. Stałam sparaliżowana i czekałam na śmierć, która wokół zbierała żniwo. Ale nie przyszła po mnie, a czas biegł niepostrzeżenie i zapadł zmrok. Pod osłoną ciemności wydostałam się ze splądrowanego pałacu i z duszą na ramieniu pobiegłam do wsi. Przygarnęła mnie rodzina dworskiego fornala Karola. Dowiedziałam się, że przez całą wojenną zawieruchę przechowywali w piwnicy żydowską dziewczynkę, Rut. Zaprzyjaźniłam się z tą poważną i wrażliwą towarzyszką w sieroctwie, na śmierć i życie.
Przeżyłam jednak jeszcze jeden, prywatny koszmar. Pewnego dnia do chaty fornala przyszli wojskowi i urzędnicy, którzy zawieźli mnie na identyfikację zwłok ojca. Leżał w zbiorowej mogile i wyglądał strasznie. Bolszewicy poderżnęli mu gardło. Szyja była koszmarnie rozpruta, a twarz czarna jak węgiel, cały tors naszpikowany dziurami czarnych ran po pchnięciach bagnetów. Jednak bez trudu rozpoznałam jego rysy. Potem spytali mnie, gdzie leży mama. Wskazałam mogiłę w przypałacowym parku. Ją także ekshumowano i musiałam ją też rozpoznać. Miała twarz spokojną, lecz strasznie zsiniałą. Rodziców pochowano na wiejskim cmentarzu w prostej mogile, choć była przecież rodzinna krypta, ale „władza ludowa” nie miała w zwyczaju respektować dawnego porządku. I tak poznałam zjawisko pogardy dla urodzonych nieprawomyślnie…
Minęły lata, dawny świat rozsypał się w gruzy, wszędzie straszył pysk chama, a my, to znaczy ja i Rut, mieszkając wspólnie na stancji w Stolicy i utrzymywane wzorowo przez teraz już nie fornala, lecz PGR-owskiego traktorzystę, ukończyłyśmy filologię angielską. Był to dobry wybór, gdyż tłumaczenie książek technicznych i artykułów z czasopism dla potrzeb akademickich mocno wspiera domowy budżet i jest zajęciem dającym możliwość oderwania się myślą od okropnej, bezbożnej rzeczywistości. A Rut, amerykańska dziennikarka telewizyjna, do dziś śle mi paczki zza oceanu i długie listy pełne ciepła i mądrej refleksji… Ale wtedy, na wsi, obie drżałyśmy wtulone w siebie, modląc się po katolicku, kiedy fornal Karol wtaczał się. co sobota. pijany do chaty i rycząc ochryple bił żonę, przewracał meble, a potem walił się na łóżko i żałośnie szlochał. Odważny i dobry na co dzień człowiek, upity zmieniał się w tępą bestię. Boże, Boże jak koszmarne i niepojęte jest życie! Tylko w Bogu ratunek i oparcie! Ale pytam Cię Panie: Dlaczego!? Dlaczego tyle zła, podłości, zbydlęcenia i ludzkiego cierpienia, niesprawiedliwości i kpiny z dobra? Dlaczego na to zezwalasz!? Zmiłuj się nad nami. Panie!
*
Antoni Kozłowski
Fragment niewydanej opowieści inicjacyjnej "Leć motylu, leć...", Gdańsk 2004
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura