To było dawno. To było wtedy, kiedy żył tata i kiedy nie byłam już małą, szczęśliwą istotką ukrytą przed złem tego świata w schowku rodzicielskiej miłości. Przedtem byłam pewna, że czeka mnie wieczne szczęście bycia słodkim bobasem u boku wielkich, mądrych i szlachetnych rodziców, których troska wyprostuje mi i umai radośnie wszystkie ścieżki żywota. Teraz powoli wyłaniał mi się kształt życia, jego blaski i cienie, więc nie byłam już rozbrykaną, naiwną amatorką lukrowanej wizji świata. Ale, prawdę mówiąc, to odkąd pamiętam nie byłam takim pospolitym naiwniakiem dziecięcym, taką radosną fujarą, co to uśmiecha się do wszystkich i myśli tylko o nowej sukience, wrotkach i wyprawie do kina na film o wielkiej miłości baśniowej Księżniczki. Mogę śmiało powiedzieć, że byłam dziewczynką z dużym przyspieszeniem, umysłowym i cielesnym, bo zarówno me doświadczania ukrytych form życia rozwijały mą samoświadomość, jak i hormony przyspieszyły mój proces wylinki z poczwarki dziecięctwa i wejścia w fazę nimfy, czyli małej, bo niewielkiej wzrostem osóbki, ale obdarzonej wszelkimi atrybutami, kobiety. Moje przedziwne doświadczenia z istotami z innego wymiaru nobilitowały mnie do roli wiedzącej więcej o groźnym spektaklu życia od swych rówieśników, a aura tej, co “wie więcej”, skarbiła mi szacunek i uznanie koleżanek. Bardzo mnie to cieszyło i napełniało dumą, że mam już dar rozumu i to, o czym marzą moje rówieśnice, ale z drugiej strony, moje fizyczne znamiona dojrzałości dostarczały uciążliwości, bo łapska bardziej zuchwałych chłopaków wyciągały się w kierunku mych przedwcześnie wybujałych cycuchów. Ale to nie wszystko, bo uczniowie wyższych klas robili mi aluzyjne, to ci bardziej kulturalni, lub bezpośrednie komentarze do walorów seksualnych i bezczelne propozycje kooperacji erotycznej.
Ale, jak już wspomniałam, byłam łebską smarkulą, więc ciętym słowem lub szyderczym śmiechem i wymownym gestem dawałam tym namolnym adorantom do zrozumienia, że ich oferty mam tam, gdzie kończy się przewód pokarmowy. Tylko raz zdarzył mi się szczególnie bezczelny i chamski fatygant, który nie dość, że proponował mi “ruchanie na ławce w parku”, to jeszcze boleśnie chwycił mnie za pierś. Tego było już za dużo, więc kierując się wskazówką taty, który dyskretnie patronował mi w trudnych chwilach, nie wiele myśląc i jeszcze mniej mówiąc, kopnęłam go w krocze. Zrobiłam to tak gwałtownie i skutecznie, że napastliwy erotoman zwinął się w kłębek i zrzygał pod siebie. A ponieważ widzieli to inni nachałowie, otrzymali przestrogę na przyszłość, że z damą nie ma żartów!
Tak właśnie broniłam swej kobiecej godności w okresie podlotka, choć nie wspominam tych przygód z wypiekami na twarzy i nie chełpię się nimi podczas plotek o sprawach sercowych ze swymi koleżankami. Bo znacznie ciekawsze i intrygujące mnie po dzień dzisiejszy, były spotkania, w okresie mego dziewczęcego rozkwitu życia, z wieloma niezwykłymi istotami, postaciami z mitów i bajek, kryjącymi się po drugiej stronie naszego zwierciadła codzienności. Jestem świadoma, co mówię i żaden mądraliński nie wmówi mi, że byłam histeryczką, albo dzieckiem o skłonnościach paranoicznych. Z lektur dowiedziałam się, że wiele dziewcząt i chłopców w okresie dojrzewania przechodzi epizody niewytłumaczalnych racjonalnie, odmiennych stanów świadomości i wyzwalania niezwykłych energii mentalnych. Znana mi jest historia pewnej dziewczynki, która w okresie dziewictwa, czyli wielkiego, nierozładowanego rezerwuaru energii libido, popadała w dziwne omdlenia, graniczące ze stanem letargu, zatrzymaniem tętna i oddechu, podczas których jedna połowa jej ciała wyziębiała się do temperatury 35 st. C, zaś druga rozgrzewała do 42 st. C, co odnotowano podczas jej pobytu na koloniach letnich. Tym niezwykłym zmianom fizjologicznym towarzyszyły przerażające zjawiska telekinezy, a więc rozbijania szyb w odległych pokojach, wyrywania ze ścian zlewów, przenoszenia przez ściany porwanego z łazienki lustra i rozbijanie go w drobny mak o ścianę nad swym łóżkiem, czy najbardziej spektakularne i napełniające trwogą, skręcania w supeł kranów przy wannach i umywalniach. Widzom tych zjawisk włos się jeżył na głowie, bo siła nieznanych energii zwrócona przeciw ich dobrostanowi cielesnemu mogłaby wybraną ofiarę lub ofiary bez trudu pozbawić życia. Ale Kasia, bo tak na imię miała ta uczennica ogólniaka z dużego miasta na Zachodniej Rubieży, była dziewczynką skromną, cichą i pracowitą, a więc nie w głowie było jej szkodzenie bliźnim, a wszystkie epizody transów i ingerencji w strukturę materialnego świata, przeżywane nieświadomie, traktowała jako zdarzenia wstydliwe i nie chciała o nich z nikim rozmawiać. Ale kiedy wreszcie poznała chłopaka, który zdobył jej niewieścią fortecę, cała niezwykłość wypłynęła z jej ciała przez rozprawiczoną cipkę. I tyle było jej niezwykłości, bo jako żona i pani domu była banalną gęsią i nikogo w zdumienie nie wprawiała gotując krupnik. A więc każdy ma tyle niezwykłości w życiu, ile poczyni mądrych, głupich lub niespodziewanych inwestycji swej energii, zabranej z obszaru życiowego pragmatyzmu. Bo masturbacja i wizja mistyczna mają ten sam napęd, lecz jakże różne wymiary duchowego doświadczenia! Inwestowanie życiowej energii, oto klucz do jakości życia, rozumiemy się?
Wiem zatem, że wszystkie me przygody z postaciami, które wedle mego mniemania uosabiały siły natury drzemiące we mnie, innych ludziach i energie ziemi, były efektem nadwrażliwości mego umysłu, który obdarzony beztroską ciekawością dziecka i głodem niezwykłości zanurzał się w oceanie życia i obserwował fascynujące światy równoległe. Ale w momencie, kiedy mój mózg porażony został nowymi bodźcami hormonów i neurohormonów, a także “rozgrzany” wielką i nie eksploatowaną pulą właśnie rozbudzonego libido, program mego DNA założył na mą niesforną aparaturę mentalną filtr racjonalności i pragmatyzmu, a więc ograniczył katastrofalnie horyzont mych psychicznych doświadczeń. Pierwotnie, więc mój umysł wchodził w takie relacje ze światem energii i emanacjami ludzkiej duchowości, jakie nie są potrzebne do zachowania gatunku, pracy użytecznej i wychowania potomstwa. Na szczęście poznałam, czym jest ten wielki, uśpiony przez zmyślne filtry racjonalności i ekonomii segregowania informacji, fantastyczny rezerwuar mózgu, ten ocean i nieznany ląd, w którym pluszczą się i zasiedlają krainy za horyzontem duszy istoty niosące nam informację o całości bytu i naszej ograniczonej kondycji człowieczej. Tak, więc celem mego życia nie jest skończenie szkół, zdobycie zawodu i kariera, ale powrót do Praźródła, poznanie sensu naszej pielgrzymki przez teatr świata…
Na razie największa i najciekawsza przygoda mego życia miała miejsce, gdy byłam dziewczęcym podlotkiem, zaś współcześnie segreguję materiał i staram się pojąć to, co zostało mi przekazane, jako wiedza-drogowskaz na wszystkie dni mego ziemskiego żywota. To wtedy właśnie objawił mi się dwojaki aspekt męskiej natury: złowrogiego, dzikiego wilka i łagodnego, rozumnego pana mej duszy. Te właśnie postacie nawiedzały wtedy me sny i rojenia na jawie, a często niezwykłe stany wizji dziejących się w realiach fizycznego świata. Już wiem, że fascynacja mężczyzną, jego tajemniczą odmiennością i złowrogą siłą, to nic innego jak poznawanie mrocznej otchłani mej duszy i odszukiwanie w świecie fizycznym twarzy mego duchowego wybranka, co ma na imię Animus. Zawsze wiedziałam, bardziej czułam to podskórnie, że to wielkie zadanie życia trafić na materializację, na żyjącą replikę swego mitycznego patrona duszy. I choć czuję, że oddana na pastwę hormonów i kretyńskich obyczajów panujących wokoło, oddalam się od świętego Sedna i kieruję się nieuchronnie na łąki i alejki banału, to jednak wiele pamiętam i staram się pojąć tą tajemną opowieść o innej stronie życia, tej wielkiej, ukrytej części ludzkiej wrażliwości na sakralny blask świata i swoje w nim posłannictwo. Jeszcze parę lat minie, zanim powrócę do jasnego domu, do bezinteresownego w poszukiwaniach swej prawdy, ciekawego nie jedynie dla czystej idei poznawania mego umysłu dziecka, ale także poznawania wszelkich elementów całości mentalnej, krok po kroku, aby kiedyś dysponować kapitałem samoświadomości dojrzałego człowieka, tak... Teraz trochę bezwolnie ugrzęzłam w fizjologii swej płci, otoczce stereotypów kobiecych zachowań i banalnym przepychanek o prestiż w grupie koleżanek i szacunek ze strony chłopięcej bandy obmacywaczy. Na razie, więc cieszę się i fascynuję zdolnością przywoływania niezwykłych zjawisk z przeszłości i na szczęście nikt nie jest w stanie mi wmówić, bo nikogo w to nie wtajemniczyłam, że mogą być one objawami choroby umysłowej, zwanej popularnie schizofrenią paranoidalną. A, więc raz jeszcze wkraczam w obszar dwuznacznego i pasjonującego obcowania z mitycznymi symbolami duszy i upersonifikowanymi w wyobraźni mocami Natury. Z rozkoszą delektuję się groźnym i porywającym wymiarem życia, bo cóż ma lepszy, bardziej wyrafinowany smak, chyba tylko "dobra śmierć", wyzwalający oddech po życiowym marszu ku... No czemu, zapytamy, a no ku odsłoniętej Twarzy Tajemnicy, zapewne. Czy ktoś protestuje?
Ale do rzeczy. Mając 7 lat wyjechałam po raz pierwszy z rodzicami na wakacje, które spędzaliśmy zazwyczaj w chłopskich chatach w pobliżu jezior lub scenerii zaszytych w borach leśniczówek. Po wyjeździe z miasta zaraz popadałam w stan rozgorączkowania i euforii, w napięciu oczekując na dotknięcie niezwykłości świata. Pociąg osobowy toczący się po torach w stukocie kół i kłębach czarnego dymu, buchającego z parowozu, wiózł mnie ku przygodzie i spotkaniu z niezwykłym wymiarem życia. Obserwowałam przez okno wagonu umykające pejzaże świata, które, zostając w tyle, zdawały się być obrazami oglądanymi po raz ostatni. I tak w istocie się stało, bo już nigdy nie powróciłam do sielskiego, beztroskiego świata zostawionego za sobą w wakacyjnej wyprawie. Na razie z nosem przylepionym do szyby śledziłam jego rozświetlone słońcem jasne oblicze. Potem odbyła się przesiadka na autobus i przez zielony tunel, wyrąbany w ogromnym cielsku Borów, dojechaliśmy do przystanku w sercu lasu. I tam właśnie poczułam, że jestem unoszona zachwytem, stoję u progu baśni, która ziszcza mi się przed szeroko otwartymi oczyma. Bo wszystko, co się potem zdarzyło, już w formie zalążkowej odczułam wtedy, kiedy zaszumiał las, słońce zaczęła sączyć się mozaiką światłocieni przez korony wielkich drzew, zapachniało grzybami, żywicą, wiatr owiał mi twarz rześkim podmuchem, a tata spojrzał na mnie tym miękkim, ciemnym spojrzeniem, pełnym słodyczy i grozy. I wtedy też poczułam, że za tą baśniową scenerią czai się on – wilkołak...
Ale po kolei, bo wtedy jeszcze tak go nie nazwałam, lecz poczułam obecność jakiejś groźnej, nieznanej siły, która ma w sobie coś z dzikiej bestii i coś ze smutku i bezradności człowieka. Poczułam to wtedy, lecz już wcześniej coś niepokojącego i stale obecnego za mymi plecami, coś nienazwanego, ale stale przyczajonego, oczekującego na swój wielki dzień premiery, naznaczało każdą chwilę mego życia, życia świadomej “drugiego dna” wszelkich zjawisk dziewczynki. Teraz wiem to na pewno, ale wtedy musiałam ubrać w baśniowe wizjonerstwo, że tą mroczną, napierającą siłą była mentalna i fizyczna aura mężczyzny, samca i maga, tytana i demona, opiekuna i dozorcy, lubieżnika i mordercy, ale też rycerza i trubadura chroniącego cześć niewieścią. Wtedy, w mej dziewczęcej głowie, nie mogła się pomieścić jeszcze ta galeria odmian i ról ambiwalentnych, które przyjmuje wobec kobiety jej ludzki kooperant lub niszczyciel, czyli mężczyzna. Zatem mój dziewczęcy niepokój i przeczucie spotkania z przerażającą innością ludzką, zaowocował wykreowaniem uniwersalnej, mitycznej postaci upiornej, zwanej potocznie wilkołakiem. Mój wilkołak nie był stworem przerażającym lecz budzącym respekt ogromem i mocą, bystrością i zwinnością, ale też i brzydotą, a także wywołującym nieznane podniecenie zlokalizowane w podbrzuszu i gardle, coś, czego bałam się nazwać, ale domyślałam się, że nie tylko złe doświadczenia czekają mnie przy spotkaniu z wilkołakiem...
Kiedy po rozgoszczeniu się w drewnianej leśniczówce, stojącej po środku porosłej kocanką piaskową i łubinem polany, spokojnym przespaniu pierwszej nocy i smacznym śniadaniu, złożonym z kromek wiejskiego chleba posmarowanych smalcem i kozim serem, a uzupełnionych mlekiem prosto od krowy, wybiegłam śmiało w las, a moja złowroga baśń stała się faktem naocznym... Biegnąc przez jasny, sosnowo-liściasty las, rozkoszując się swobodą bezcelowego biegu, wsłuchując się w radosny śpiew ptaków i obserwując magiczny taniec plam słonecznych i cieni na leśnym podszyciu, cała byłam jasną, rozbrykaną i przepełnioną szczęściem kulą entuzjazmu, zmierzającą absolutnie bezmyślnie przed siebie. A kiedy wbiegłam w płytki, zacieniony jar świat dookolny nagle pociemniał zrobiło się zimniej i ciszej, a wtedy zobaczyłam, tego, który niepoznany deptał mi po piętach, czyli jego...
Tak, to był na pewno on, ale wtedy zamieszkał przez chwilę w ciele mego...ojca. Bardzo kochałam swego ojca, ale też darzyłam go niemym podziwem i trochę się go obawiałam, bo był człowiekiem milczącym, poważnym i tajemniczym. I jeszcze to niezwykła aura chłodu i jednoczesnego żaru, surowości i ciepłej łagodności, którą, jak sięgam pamięcią, zawsze od niego czułam i byłam nią urzeczona. W tej aurze jednak, w miarę jak rosłam i mglisto zaczynałam rozumieć mechanizmy życia i odmiany człowieka, zaczęłam odczuwać to, co dziś określam śmiało jako seksualizm. Nie natarczywy i namacalny, ale potencjalny, mroczny i potworny, ale też słodki. Zapewne ojciec, znany i ceniony chirurg, zdradzał matkę i był namiętnym bigamistą, ale jego wielka kultura osobista i niepisana umowa rodziców o milczeniu wokół drażliwych tematów w rodzinnym domu sprawiały, że jego osobę i uczucie ku mnie skierowane określić mogę jedynie jako czyste, silne i szczere. Ale było coś jeszcze. Ojciec podczas wojny walczył w konspiracji AK-owskiej, w specjalnym oddziale do “likwidacji” zdrajców, szmalcowników i konfidentów Gestapo i miał na swym koncie wiele osobiście wykonanych wyroków, a więc był „Aniołem śmierci” dla licznych drani i szmatławców. Ale czy tylko drani? Nikt mu nie rozjaśnił tej niewiadomej, bo któż to może wiedzieć. Dlatego też czułam w ojcu, prócz pomruku samca, głuche warczenie potwora…
A więc wtedy, u wylotu wąwozu, w nagle pociemniałym lesie, zobaczyłam płową bestię o pokrytej włosem twarzy, potwornych pazurach i ślepiach jak studnie zła. Stanęłam jak wryta i już otwierałam usta do okrzyku grozy, kiedy usłyszałam głos ojca. I wtedy w mgnieniu oka potworna postać przemieniła się w dobrego i opiekuńczego tatę, który podbiegł do mnie, porwał na ręce i mocno przytulił, jednocześnie żartując, że jest wilkiem, który pożre przerażonego Czerwonego Kapturka. Tak mi się spodobał ten ojcowski dowcip, intuicyjnie dotykający sedna sprawy, że zaraz zapomniałam o chwili grozy i dalsza część dnia spędzonego na jedzeniu obiadu i wycieczce rowerowej nad jezioro, gdzie rodzinnie się kąpaliśmy, upłynęła radośnie i beztrosko. I tylko jeszcze na chwilę naszło mnie dziwne, lekko zatrważające uczucie, kiedy poczułam ostry, samczy zapach potu ojca, wiozącego mnie na ramie rower do leśnego domostwa. Przez moment widziałam stojącego nade mną w mroku lasu wilkołaka i zapragnęłam szaleńczo, aby mnie rozszarpał na sztuki, pożarł, aby mnie posiadł, tak... Ale ta myśl szybko ulotniła się z mej głowy, bo skoczne, zawadiackie pogwizdywanie ojca przywróciło mi na powrót bezpieczne ramy bytowania w sielankowej rzeczywistości.
Ale już nocą groza i trwożne, słodkie oddanie fascynującej bestii nawiedziły moje sny. Widziałam siebie w mrocznym lesie dopadniętą przez sforę wilków, które porozrywał na strzępy i rozpędził kopniakami wielki, rudy wilkołak, który potem uniósł mnie w górę i zbliżył do swej twarzy. I kiedy z panicznym, lecz słodkim zarazem lękiem wpatrywałam się w oblicze potwora, jego dzikie, zwierzęce oczy poczęły stawać się ludzkie i łagodne, a z twarzy zniknęła gęsta sierść. Patrzyła na mnie zuchwale i czule zarazem uśmiechnięta twarz młodzieńca. Oniemiałam z zachwytu. A wtedy niepojęta, potężna siła uniosła nas w przestworza i poszybowaliśmy przytuleni do siebie przez złocisty bezkres... Obudziłam się drżąca, lecz szczęśliwa. Zrozumiałam, że groza spotkania z tajemniczym światem mężczyzn może zaowocować wielkim, szczęśliwym spełnieniem. Tylko trzeba obłaskawić pisanego tobie zrządzeniem losu potwora. Poznać jego prostackie obyczaje i wyrafinowane ceremoniały wabienia i usidlania, poznać jego duszę i ciemną moc. Po latach okazało się, że jasne alter ego mego wilkołaka ma twarz Marcina...
*
Antoni Kozłowski
Fragment niewydanej opowieści inicjacyjnej "Leć motylu, leć..." Gdańsk 2004
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura