JARMARK ZAKAZANYCH PIOSENEK, czyli ŚPIEWOGRA PUBLICZNA Z EPILOGIEM W ARESZCIE STANU WOJENNEGO
Niech się juta wystrzela
Trafi szlag Jaruzela
Orła wrona nie zdoła pokonać!
Maciej Zębaty
Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będzie mi dane upublicznić ową historię, która przydarzyła się nam, czyli paczce sowizdrzałów z zacięciem antykomunistycznym, w czasie Jarmarku Dominikańskiego A.D. 1982. Moloch komunistyczny i jego absurdalne poruszenia jawiły mi się wówczas zjawiskiem tak wiecznotrwałym, jak ptolomeuszowy system geocentryczny średniowiecznym scholastykom lub szczęście małżeńskie nowożeńcom. Ale jak uczy magistra vitae, czyli historia, wieczna jest tylko głupota ludzka, ale jej formy teatralnie zmienne...
Żyjąc od paru lat w atmosferze względnego znormalnienia politycznego i ekonomicznego, co nie jest, niestety, spełnieniem marzeń o "wolnej Polsce", ale "lepszy rydz", niż nic, tak więc zdarzenia i nastroje minionego okresu zaczynamy traktować, jak obrazy z upiornego snu lub twory wyrafinowanej wyobraźni literackiej. Ale to nie był sen, lecz powszechny teatr absurdu, do którego codziennych spektakli zmuszała nas walka o byt biologiczny i strach przed totalitarnymi represjami. Jako wybrany obrazek z owego upiorno-groteskowego spektaklu pod szyldem PRL przywołam tu, w kształcie realnym, bez literackiej mitologii, historię, która wydarzyła się, pod słońcem tej ziemi, choć zapewne nie śniła się filozofom, z wyjątkiem marksistowskich, rzecz jasna. Piszę to zwłaszcza dla tych, co nie doświadczyli tego w praktyce, bowiem nie byli jeszcze obecni w teatrze życia, a teraz mają inne pasje i zjawiska "trendy"...
Lato roku 1982 było gorące i suche. Upalna kanikuła rozmywała ostrość kształtów pejzażu świeżo zadeptanej ZOMOwskimi buciorami nadziei, która jeszcze rok temu bujała w dorzeczu Wisły niczym okazała, tropikalna roślina. Na niebie królowało słońce, zaś na ziemskim padole w scenerii miast i wiosek nadwiślańskich, stan wojenny. Jednakowoż polska dusza rogata jest t niepokorna, więc ani upał jej nie zaczadził, ani bat totalitarny nie wypłoszył. I choć tabuny letników żuły przaśny chleb niewoli, okraszany mięsem nabywanym na kartki i zapijany kwaśnym piwem, czasem osładzany jarmarczną watą cukrową, to jednak gromadka niepokornych konspirowała z nadzieją, że te więzienne, czerwone mury kiedyś runą, a wolność nie będzie tylko tematem romantycznych pieśni.
Właśnie owa dusza rogata podpowiedziała trzem sowizdrzałom, a mianowicie: Leszkowi O., czyli Czachowi, Krzysztofowi M. i kreślącemu te słowa, aby ku pokrzepieniu serc, rozjaśnieniu umysłów i wyzwoleniu solidarności jarmarczno-dominikańskiej publiki, śpiewogrę hardą i niepokorną publicznie uskutecznić. Bo przecież nie sposób tak bezradnie patrzeć, jak pleni się, po wiośnie nadziei, letni “wspaniały chwast komunizmu”. Nie sposób spędzać kanikułę w mieście, jak płody w klinikach pogromu niewieściego sromu w Lithuanii i Bohemii, więc intelekt stroić należy pod dyktando sowizdrzalskich pouczeń Pana Szpota. I tak od pomysłu do czynu droga była krótka, bo tylko trasa tramwajowa z Wrzeszcza do Gdańska. I tak, oto stanęliśmy niebawem w fikuśnych, ad hoc skompletowanych strojach na jednym z przedproży ulicy Św. Ducha, aby koncertem pieśni zakazanych, na prędce w głowach układanych w formę recitalu senną publikę jarmarczną ucieszyć. Niezwykły spektakl stał się faktem, a koło tej historii, tyle zabawnej, co i smętnej w finale, poruszyło na moment wyobraźnię i uczucie licznej widowni...
Leszek wtórował z werwą na akordeonie naszym wspólnym donośnym i nieprawomyślnym pieniom. Zaprezentowaliśmy zdumionym i setnie ubawionym gościom jarmarcznym wiązankę piosenek, ze szczególnym wskazaniem “Hymnu internowanych" (autorstwa Janusza Szpotańskiego, piewcy umysłowego zidiocenia towarzysza Gnoma, czyli Gomółki), a także “Listu z wojska” (pacyfistycznej piosenki “Wałów Jagiellońskich”), “Ballady o Janku Wiśniewskim" (pieśni dramatycznej, więc w postawie godnej odśpiewanej) i refrenu popularnych “Murów" autorstwa Hiszpana, anarchisty Luisa Llaha, które śpiewnie obalał na polską modłę nasz znakomity bard współczesny - Jacek Kaczmarski.
To, co się, w konsekwencji wydarzyło, przeszło nasze oczekiwania i napełniło nas płomienną radością. Bo oto wokół nas zebrał się pokaźny tłum, a podniesione i rozpostarte “viktorią" ręce godziły gwałtownie i publicznie w “fundamenty ładu społecznego”. Rozgrzani ludzkim entuzjazmem chcieliśmy śpiewać jeszcze, ale błysk rozsądku nakazywał właśnie teraz, w chwili sukcesu, zakończyć tą publiczną farsę antykomunistyczną Schodziliśmy, zatem z przedproża żegnani burzliwymi oklaskami i zachęcani do bisowania żarliwymi zapewnieniami, że “nie pozwolimy was tknąć glinom". Pojawił się nawet kapelusz, a w nim całkiem pokaźny zbiór banknotów, lecz dumnie odmówiliśmy przyjęcia darowizny deklarując, iż powinien ją otrzymać ktoś potrzebujący, bo my śpiewaliśmy “dla sprawy, a nie dla pieniędzy". Odprowadzani radosnymi uśmiechami, życzeniami zdrowia i rychlej śmierci komuny, udaliśmy się na zasłużone piwo, aby gardziele przepłukać i radość spotęgować. Nastrój tryumfalnego zbratania i iluzorycznej bezkarności uśpił zupełnie naszą racjonalną dbałość o bezpieczeństwo i zamiast zaszyć się, co prędzej w jakiejś zacisznej knajpce, paradowaliśmy w cudacznych strojach ulicami, budząc śmiech i radość powszechną.
Lecz oto koło fortuny obraca się feralnie, a wokół nas robi się niebiesko, zaś niedawni gorący entuzjaści umykają, jak niepyszni z opuszczonymi głowami. Wyłuskani, jak ryby z sieci przez SB-ckiego cywila i w asyście kilkunastu ZOMO-wców, idziemy hardo i pogodnie, choć w duszy smętnie, na posterunek MO przy Piwnej, a wokół cisza, bierność i gorzkie zawstydzenie. To, co przed chwilą było zuchwałym karnawałem, zamienia się w codzienną scenerię społecznej apatii i udanej pacyfikacji “elementów antysocjalistycznych” przez “karzące ramię władzy ludowej”...
Na posterunku traktują nas, jak poważnych wichrzycieli i choć nie przechodzimy przez “ścieżkę. zdrowia", to rozpoczyna się długotrwałe przesłuchanie, a my już wiemy, że nie będziemy nocować w naszych domach. Dlatego, więc podchodzę do wychodzącej z milicyjnego pokoju dziewczyny odprowadzanej do wyjścia przez szeregowego “krawężnika” i pomimo jego dość anemicznych protestów, podaję jej swój numer telefonu (czy były wtedy tzw. komórki?) i proszę o poinformowanie mej Rodziny o naszym zatrzymaniu. W rezultacie tego posunięcia nasi bliscy dowiedzieli się o smętnym położeniu “burzycieli murów” i mieli czas na oczyszczenie mieszkań z “bibuły” i książek drugiego obiegu. Udało się, więc doprowadzić naszą żałosną sytuację do stanu “mniejszego zła”, o którym to tyle na on czas mówiono w skali narodowej.
Tak, więc nieco pokrzepieni i w pełnym poczuciu absurdalności sytuacji przebierańców oskarżonych o “próbę wywołania zamieszek ulicznych”, wiedzieliśmy, że jeśli się do niczego nie przyznamy, to czeka nas tylko sakramentalne “cztery osiem”. Szybko, więc nabraliśmy dystansu wobec straszaków w tym stylu: “Niżej trzech lat nie dostaniecie za próbę wywołania niepokojów społecznych". Ze spokojem obserwowaliśmy cywilnego śledczego, który w "świętym" gniewie strzelał z armaty do muchy. Po wstępnej, nieudanej próbie zastraszenia, “smutny pan”, czyli rzeczony SBek, zaczął nas przesłuchiwać indywidualnie. Szczęśliwym trafem przesłuchiwany byłem pierwszy, korytarz pusty, więc koledzy pod drzwiami pilnie podsłuchiwali, a ja zwykłem mówić donośnie, więc scenariusz zeznań mieliśmy wspólny. Dla historycznej ścisłości warto przytoczyć poetykę owych zeznań, które z pełną powagą zaprotokołował bawiący się w rasowego detektywa pocieszny SBek, a w przybliżeniu wyglądały one tak:
- No i co, nie przyznacie się do winy? Ekipa telewizyjna was nagrała i mamy dowody. Towarzysza Siwaka do trumny składać chcieliście, skurwysyny! Bekniecie za to!
- Jeśli nas nagrano, to chętnie zobaczę, czy talent estradowy posiadam, a co się, tyczy Siwaka, toż to przecież garniec niepolewany, a my kuplet ukraiński odśpiewaliśmy: “Ty horyłko z buraka ja te piju z siwaka". I właśnie to, że słowa są wieloznaczne, stało się powodem tej wadliwej interpretacji tekstu.
Śledczy wściekły, jak ukąszony przez gza buhaj, zapisuje do protokołu rymowany wykręt i kontynuuje przesłuchanie.
- A może powiecie, że nie śpiewaliście o Kuroniu, co to premierem ponoć ma zostać, kiedy przemocą obalicie ustrój socjalistyczny, co, kurwa?
- A uchowaj Boże, przecież czołgi radzieckie zaraz wizytę by nam złożyły i przeszkodziły generałowi Jaruzelskiemu ład i porządek w ludowej ojczyźnie wprowadzać. Nam chodziło jedynie o to, aby przed zgubną plagą gorzałkopijstwa przestrzec, wiec śpiewaliśmy taki kuplet: “Ty horyłko moja myła, ty turoniem mnie straszyła". To nasz wkład do idei wychowania w trzeźwości narodu polskiego.
Cywil-śledczy ma pianę na ustach i stwierdza, że teraz taka jest instrukcja odgórna, że bicia przesłuchiwanych się zakazuje, ale ręka go swędzi i chętnie by mi “przypierdolił". I to mówiąc zaprotokołował kolejną “bujdę na resorach”, które to spontanicznie na okoliczność ową spłodziłem.
Zapytał jeszcze o kilka nieistotnych rzeczy, na które odpowiedziałem równie wykrętnie, co lekko ironicznie, ale bez przesady, bo przecież instrukcja instrukcją, a poczucie bezkarności może rozgrzeszyć z zachowań nieregulaminowych i dostanę “w ryja”, czego nie chciałem sobie zafundować, choć nie chciałem też być matołkiem wiernopoddańczym. I tak w atmosferze kontynuacji farsy zeznaliśmy prawie to samo z podanych powyżej powodów.
Po przesłuchaniu przewieziono nas pod eskortą do aresztu na ulicy Kurkowej, gdzie, o zbieżności losu, siedzieli Inka i Piłsudski, tak... Tam też poddano nas, przy osadzaniu w areszcie, wszelkim szykanom, stosownym do rozmiarów popełnionej zbrodni. Podejrzewano nas, więc, wykazując tu wzorową “czujność ideologiczną”, że jesteśmy podstępnie i skrycie uzbrojeni. Kazano, tedy nam się rozebrać do naga (teraz śmiesznie, wtedy boleśnie) i metodycznie sprawdzono wszelkie otwory ciała. Aby zrekompensować piekący wstyd poniżenia, zdobyłem się na ironię i lojalnie uprzedziłem, że posiadam w jelitach ekskrementy. Z irytacją zapytany zostałem, czy jest to przedmiot nielegalny. Kiedy oświadczyłem, że jest to gówno, powtórnie dowiedziałem się, że odgórna instrukcja obroniła mnie przed spałowaniem. Lecz nie do końca byłem wybrańcem losu. Okazało się, że kitel chirurgiczny, w który się sowizdrzalsko odziałem do ulicznego koncertu, jest garderobą niestosowną w obliczu surowych przepisów aresztanckich. Otóż podejrzewano, że tasiemki służące do zawiązywania kitla na plecach mogą posłużyć mi do sporządzenia liny, na której to bezprawnie i sromotnie obwiesić się mogę „pod celą”. Dlatego też pozbawiony zostałem potencjalnego narzędzia zbrodni wraz z jego przyległościami i pomaszerowałem do celi półnago. Wiedziałem, że upalne popołudnie zamieni się niebawem w chłodną, sierpniową noc, więc dygotać będę z zimna, choć pod celą trudno oczekiwać komfortu, prawda?
Dobrze tylko, że nie ze strachu, bo humory nam dopisywały wbrew zdecydowanie podłym i żałosnym realiom naszej sytuacji życiowej, a fakt, że nieoczekiwanie znaleźliśmy się w komplecie w jednej celi, jako grupa przyjacielska i wokalna, a także współuczestnicy “groźnego przestępstwa przeciw władzy ludowej”, dobre samopoczucie umocnił. Czas upływał nam beztrosko, gdyż rozum dyktował, że nie złożywszy na siebie żadnego donosu, nie mamy teoretycznie szans na karne konsekwencje. Jednakowoż różne rzeczy działy się w dekoracjach tragifarsy stanu wojennego, więc hurraoptymizmem też nie grzeszyliśmy. Wyprodukowaną z gazety, własnym przemysłem, niby piłką, rozgrywaliśmy na mikroskopijnym boisku celi przedziwne, pozbawione reguł, lecz nie wesołości i inwencji mecze piłkarskie, z nazwy jedynie, zaśmiewając się i pohukując. Kiedy regulaminowo o godzinie 22.00 wyłączono światło, wyczerpani emocjami i zmęczeni fizycznie, bez trudu zapadliśmy w sen. Spałem głęboko, bez wizji sennych, niczym pogrążony w bezdennej, czarnej studni niebytu...
Kiedy obudziłem się samoistnie wczesnym rankiem byłem zziębnięty i trząsłem się jak osika, wiadomo, śpiący w toplesie. Odczuwałem też coś na kształt paraliżu całego ciała i niemiłe poczucie czyjejś obecności za plecami. Próbowałem, w obliczu narastającej grozy, obrócić się i zidentyfikować nieznanego przybysza. Próby spełzły na niczym. Leżałem nieruchomo, jak mumia i czułem, jak ogarnia mnie paniczny strach. Nie zwyczajny, biologiczny strach przed bólem i poniżeniem, ale strach metafizyczny. Strach nie z tej ziemi, strach przed zjawiskiem nie z tego świata, a może nawet z pozaświata. Ktoś siedział za mną i patrzył na mnie niemo...
Ta złowroga cisza polerowała grozę, budowała histeryczne napięcie. Czułem to spojrzenie i skulony, jak mysz pod miedzą, czekałem końca, śmierci albo rozpłynięcia się w nicość, efektu strategii strusia, obrony słabego przed ciężarem życia nie do udźwignięcia. Jedyna, paniczna, choć realna, myśl, która coś wyjaśniała, to strach przed strzałem w tył głowy...
I nagle, nie odwracając głowy, zobaczyłem przybysza. Widzenie owo było paradoksalną mieszaniną przerażenia i ulgi. Na krawędzi łóżka siedziało toporne monstrum z czarnego bazaltu, kanciasto ociosanego, w klasycznej postaci zafrasowania. Odczułem, że istota owa nie ma złych zamiarów, lecz nie mogłem też odszyfrować jej tożsamości i misji, z którą przybyła w to nędzne i smętne miejsce, no i dlaczego mnie tu i teraz nawiedziła. Nie poruszając się, ani nie wydając głosu zadałem fantomowi bezsłowne pytanie. Pytanie to w formie słownej brzmiałoby:
- Kim jesteś i z czym przybywasz?
Odpowiedź była szybka i precyzyjna, a przełożona na słowa informowała mnie jak następuje:
- Jestem złem, które nosisz w sobie. Kiedy śpisz, tracisz władzę nade raną, a ja biorę cię w posiadanie i stajesz się potworem, któremu patronuję w podłości i okrucieństwie, więc śnisz koszmary. Przybyłem do twego jasnego snu, aby ci oznajmić, byś był czujny, bo największego wroga nosisz w sobie. I choć jestem złem, to także tobą i z tobą solidarny, sobie i tobie życzę dobrze, bo dobro w zło się odwróci i vice versa, aby kręcił się świat ludzki i Kosmos, takie prawo... Nie śpij, przeto, abyś nie był działany na swą i innych śmieszność, jak manekin. Pamiętaj, że wielu przesypia całe życie. Tobie dana jest szansa przebudzenia...
I wtedy obudziłem się. Obudziłem się na dobre i nie śpię do dziś, kiedy inni śpią błogim snem pewności zbawienia, życiowego sukcesu i recepty na szczęście doczesne i wieczne, czyli żywot beztroski i w jasnym słońcu nadziei spełnionej odbyty... I choć byłem zziębnięty fizycznie, to przepełniony spokojem zrozumienia. Myślałem o źle, które na dobre wyszło...
Odsiedzieliśmy sakramentalne “cztery osiem". Zjedliśmy kotlety z chleba(!), oddawaliśmy urynę do cuchnącego, żeliwnego kibla, który nazwaliśmy "moczydłem", śpiewaliśmy piosenki i pletliśmy „przepyszne bzdury na brygu Bambury”, jak inspirował nas Gombrowicz, wtedy zakazany. Byliśmy raz jeszcze przesłuchiwani i raz jeszcze, niezmiennie i konsekwentnie podaliśmy strofy na gorąco rymowanych kupletów, jako teksty odśpiewanych publicznie piosenek. Okazało się, że telewizja nas nie nakręciła, a wiec nie grozi nam kariera gwiazd szklanego ekranu, co zaskutkowałoby natychmiast wskazaniem na godnych „dotkliwej kary” zdemaskowanych “elementów antysocjalistycznych". Tak, wiec zabrawszy nam trochę życiowej prywatności i miłego poczucia bezkarności, a przysporzywszy materiału na ową opowieść, a co najważniejsze, choć tylko ubocznie, lecz z całą konsekwencją wartości tej oferty życiowej, dostarczyli bezwiednie mądrości, owi stróżowie “socjalistycznej praworządności”, a potem po prostu, bez zmuszania do podpisywania lojalek wypuścili nas na przysłowiową wolność, która na on czas, niestety, iluzoryczną była, gdyż nasza nawa państwowa z napisem na burcie “PRL” była jedynie „najweselszą barką”, jak opisali to łagodzący komsomolskie obyczaje satyrycy, w konwoju innych barek państwowych ciągniętych przez czerwony holownik z sierpem i młotem na fladze do nieznanego portu, albo, jak kto woli, "najweselszym barakiem w sowieckim gułagu", choć jak pamiętają Ci, co widzieli, wesoło bywało, a nie było...
Apendyks.
Zmieniają się czasy, zmieniają polityczne dekoracje i role w społecznym teatrze, barwy ideologii i sny o szczęściu, choć głupota i podłość ludzka pozostają niezmienne, jak wędrówka słońca po nieboskłonie. Aby nie dołączać do banalnego orszaku procesji ku ołtarzom banału i krynicom błogiego otumanienia, nie będę moralizował, ani tryskał nienawiścią, ale opowieść zamknę gorącymi życzeniami dla wszystkich bohaterów, którzy wystąpili wobec jarmarcznych wichrzycieli w roli “karzącego ramienia władzy ludowej". Niech, zatem bogini disco-polo - Shazza, estradowe wcielenie charytatywnej Jolanty, ucałuje ich bajecznie i czterojajecznie w proletariacką czerwień ust, cudownie przemieniając ich człowieczą miernotę w ideał niedościgły: pomnik prezydenta Olka z kału ideologii ulepiony, wielki totem wielkiego ciałem i małego duchem, bez magisterium, ale z promilami we krwi, człowieka z wkładką jewropejską i wyprawką komuszą. I to wystarczy, bo reszta jest milczeniem owiec i rykiem baranów...
I jeszcze korci mnie dogrywka. Choć licha nasza rzeczywistość, to codziennie kładąc się spać błogosławię los, ducha czasu, czy też Animatora Kosmicznych Przemian, a raczej wszystko to, co wielkie, a Niewypowiedziane, w geście radosnej emocji, a więc błogosławię i czuję się wyróżniony, wybrany i naprawdę uprzywilejowany, że po mej Nadwiślańskiej Krainie nie przetacza się walec wojny, nie palą się domy wraz z ich żywym, ludzkim nadzieniem, dzieci nie płaczą nad trupami rodziców, ludzie nie mrą z głodu i wycieńczenia w czasie tułaczki donikąd, nie ma masowych mordów, grobów, tortur i więzień, choć nasi bracia Słowianie na Bałkanach tego właśnie okrutnego i feralnego losu doświadczają...
Nam, zaś nie serwują już odgórnie groteski życia w postaci toksyn konferencji Urbana, kartek na mięso, talonów na „Malucha”, kolejek po pralki i dywany, brzydoty i karłowatości zastępczej wegetacji w dekoracjach "ustrojowego eksperymentu". I pomimo faktu, że w naszej Ojczyźnie politykę uprawiają ludzie bez kwalifikacji merytorycznych i moralnych, skundlone umysłowo i skorumpowane miernoty, zakulisowi delegaci z „rozdzielnika stołu okrągłego”, jak pośladki TIRówki i Magdalenki, matki owej „elity SBeków i zeszmaconych solidaruchów”, to przerażająca wizja świata pogrążonego w wojnie, czy pozbawionego sensu i treści przez „totalitarny ukaz”, zawsze nakazuje mi powstrzymać biadania i żale, namolne roszczenia o naiwnie oczekiwane, opiekuńcze gesty państwa i masową akcję św. Mikołaja, który szczodrze rozdaje dary “skrzywdzonym przez historię dzielnym Polakom”. No, bo przecież rozumiem, że mamy los, na który zbiorowo „zasłużyliśmy”, czyli który zapracowaliśmy sobie zbiorową gnuśnością umysłową i brakiem żywego, oddolnie wzniesionego do naszej świadomości „mitu narodowej integracji i woli twórczej”, gdy nad naszymi głowami zataczano okrągły mebel, bo “nic dwa razy się nie zdarza”, a karnawał wolności pod flagą "Solidarności" zakończyliśmy w “stanie wojennego zniewolenia”. I tak zbiorowo zatraciliśmy pamięć. Tak, więc realnej przemiany, szytej na miarę ongisiejszej, ambitnej i świadomej wizji nowego urządzenia "Rzeczpospolitej Samorządnej", kontrolującej władzę i stanowiącej prawa, jako społeczność nadwiślańska jeszcze się nie dochrapaliśmy, ale dziękować należy, że nie jest gorzej, bo obrazki z Białorusi i Ukrainy wymownie to ilustrują, pokazują, gdzie leży ich „duchowe centrum”… To jest, o losie, nasz wróbel w garści, a gołąb okazał się iluzją, oby nie okazał się tylko kanarkiem w gender-rozporku...
Zastanawiam się też, ile w nas świadomości, że zło mieszka w nas, a jego ekspansja, siła destrukcji i spodlania życia jest wynikiem wygodnej nieświadomości, a także, że naprawia się świat poczynając od osobistego podwórka, a potem rodzinnej wspólnoty, a idąc dalej, słowem i czynem, na publicznym forum i w formie zorganizowanego, grupowego nacisku na administratora państwowego, aby stał się nam, z zapisu konstytucyjnego, "spółdzielnią usługową", a nie “legalną mafią” pobierającą haracz podatków i tuczącą klasę pasożytniczą polityków. Siedzi nam, więc za plecami Czarne Monstrum zła i chaosu (zbieżność z nazwą funkcjonariuszy kościoła Roman Catolic jest tu przypadkowa), szepcząc do ucha takty chochołowej muzyki, w rytm której, uśpieni i bezwolni, tańczymy przed dyrygentami państwowej orkiestry i obliczem świata siermiężną polkę-głupolkę, potykając się o dziurawą polepę prymitywu życia i waląc się wzajem na odlew w pysk, bo nic z ducha nas nie łączy, wszystko, co widzimy w innych, nas drażniąco przypomina, a materia, niesprawiedliwie reglamentowana dzieli nas wściekle i pokracznie...
Kiedy, więc przyjdzie dzień przebudzenia, zrozumienia mechanizmu rzeczy, podjęcia wyzwania losu, nie wiem, choć wiem, że swą wolność, tą wewnętrzną i tą społeczną, choć teraz uśpioną, to widzianą i docenianą w kontekście historii, cenię i smakuję jako wielkie dobro. I myślę czasami, że „najlepsze jest wrogiem dobrego”, tęsknota do ideału zabija koloryt aktualnego, więc cieszę się z tego, co jest, a wiem także, że “masom ludowym” wystarczą pełne żołądki i "reality show" na szklanym ekranie, zaś o bezkarności oprawców i reżyserów upiorno-groteskowego spektaklu PRL, o konieczności nowej „Norymbergi” dla rozliczenia komunizmu lepiej nie myśleć, bo rozbici i zajęci konsumowaniem nie jesteśmy dziś w stanie walczyć o prawdziwy wymiar wolności, śpimy w cieniu jej atrapy. Wygląda na to, że długo będziemy biernie patrzeć na spektakl zła i bezsiły, teraz w jego „nowej, choć starej” odsłonie PRLbis, w śledzeniu celebryckich karier aparatczyków i SBków, dziś zażywających spokoju i dostatku, medialnie eksponowanych i o opinie pytanych, tych podłych cwaniaków, Jaruzeli, Kiszczaków, Ciosków, czy Urbanów, chronionych “zmową założycielską” okrągłego stołu z turbodoładowaniem Magdalenki, wyzwolonych z trudów bycia “siła przewodnią”, a nagrodzonych synekurami w bankach i spółkach, cieszących się lisio „przewagą siły nabywczej pieniądza nad siła perswazji pałki”, aż nam ten spektakl stanie się obmierzły i wywoła „rewolucyjny gniew”. Obym się mylił w swych diagnozach, ale znaki na ekranie potwierdzają to, że sen powszechny głęboki, a rewolucja jeszcze w beciku...
Niestety, zmiany społecznej optyki widzenia “naszych spraw narodowych”, zbękarconych u zarania, odprawionych, jak „msza trydencka” w podniosłym, groteskowym, niezrozumiałym języku ponad głowami maluczkich, ten plugawy ceremoniał odsłony “niepodległej III RP”, w wódczanych, zdradzieckich oparach Magdalenki, w obliczu powszechnego uśpienia propagandą i zbiorowego marazmu, choć to tragiczne, nie dostrzegam odmiany w rychłej perspektywie, więc pozostaje cieszyć się małym. Ale, czy to wystarczy dla godnego i rozumnego życia w „wolnej od pałki i kolejki za mięsem, ale też od rozumu”, wspólnych, twórczych działań doraźnych, społecznych planach reformy systemu i woli życia w prawdzie, w naszej Ojczyźnie, POLSCE, śmię wątpić. Śmię gniewnie rozpaczać i wołać na puszczy społecznej głuchoty na fakty: “Nie nam lecieć na wyspy szczęśliwe, potulne nieloty!”, może jeszcze nie teraz, ale kiedyś trzeba, do kurwy nędzy, bo inaczej zmrozi nam krew oddech Syberii...
*
Wrzeszcz, 8 sierpnia 1994 i 13 grudnia 1997 r. Antoni Kozłowski
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura