Wilk Miejski Wilk Miejski
214
BLOG

Mój Kosmos Wrzeszczański II

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0



Cz. II.  Wędrując dalej po wrzeszczańskim labiryncie, tropiąc niezwykłości i odkrywając nieznane obszary, dotarłem do Doliny Królewskiej, czyli okolic położonych wzdłuż ulicy Sobieskiego. Otwiera ją Wzgórze Szubieniczne, dawne miejsce straceń miejscowych przestępców, świadczące “usługi dla ludności” do połowy XIX wieku. Na jego szczycie znajduje się stary zbiornik wodny, zwany Zbiornikiem Sobieskiego, z porośniętym trawą stropem, z którego sterczą stalowe “grzyby” wywietrzników. Był to zbiornik wodny i punkt ciśnieniowy, do którego woda pompowana była ze stacji pomp u podnóża wzgórza, przy ulicy Sobieskiego. W czasach młodości odbyłem tam z przyjaciółmi wiele biesiad piwnych i obserwowałem panoramę Wrzeszcza, Diabełokwa i Suchonina, a potem Moreny. Nierzadko przy ognisku i z akompaniamentem “śpiewów masowych” ze wskazaniem na antykomunistyczne, tak... W dzieciństwie, zaś chodziłem z Tatą Januszkiem i Bratem Sawusiem na spacery grzbietem wzgórza w stronę Suchaninai napotykaliśmy u kresu wędrówki wielki, szary, granitowy głaz narzutowy. Dawno już zaginął po nim ślad, choć był to zapewne godny ochrony pomnik przyrody, ale w pamięci pozostał mi ów tajemniczy obiekt, nazwany przeze mnie, z racji jego monstrualnej osobliwości, Kamieniem Księżycowym. Patrząc zaś ze wzgórza w dół dostrzegałem inny, intrygujący obiekt..

Tu bowiem stoi potężny gmach Wydziału Chemii Uniwersytetu Gdańskiego zbudowany w latach 1905 - 1908, jako Katolickie Seminarium Nauczycielskie. Sylwetką przypomina okazały pałac, w którym dostrzec można cechy charakterystyczne dla architektury renesansu i baroku. Pękata wieża zegarowa demonstruje światu gołą tarczę zepsutego zegara. Budynek ten, to pomnik gdańskiej secesji, która miała swe odmienne od europejskiego oblicze. Niesymetryczny, ostrodachowy gmach harmonizuje z otoczeniem, wchodząc płynnie w rytm natury, a dekoracyjna kamieniarka zdobiąca jego fasadę oscyluje pomiędzy statycznością geometrii i dynamiczną płynnością organicznej ornamentyki. Nieco w głębi, po przeciwległej stronie doliny, położone jest malownicze osiedle Diabełkowo. Na terenie dawnej, XVII-wiecznej gminy żydowskiej, zniszczonej podczas oblężenia Gdańska przez wojska rosyjskie w 1734 roku, powstało tu tuż przed wojną osiedle murowanych domów o dwuspadzistych dachach charakterystycznych dla górskich okolic i otoczonych rozległymi ogrodami. Jak głosi wieść gminna, w tym uroczym miejscu mieszkali w czasie wojny posępni SS-mani, dozorcy obozu pracy w Pieckach. Cóż za ślepa perfidia losu osadziła na tej samej przestrzeni, lecz w różnym czasie ofiary i ich oprawców! Ostatnimi czasy doceniono urodę osiedla i obszar ulic Wileńskiej i Grodzieńskiej jest architektonicznie chroniony przed zaśmiecaniem stylistycznym. To prawne uregulowanie chronić powinno także inne rejony Wrzeszcza...

I jeszcze jeden ciekawy obiekt intrygował mnie na obszarze owej doliny. Ponad zdewastowanym, doprowadzonym do całkowitej ruiny, parkiem przy Dworze Marysieńki, stoi budynek z czerwonej cegły, w stylu neogotyckim, wzniesiony w 1886 roku jako Instytut dla Niewidomych. Wypływająca z położonego nieopodal źródła Świętej Studni woda odznaczała się cudownymi ponoć właściwościami terapeutycznymi, stąd taka właśnie lokalizacja placówki uzdrowicielskiej i opiekuńczej. W czasach powojennych wodę przebadano, stwierdzając znaczną zawartość pierwiastków jodu i bromu, instytut zaś zmienił swe przeznaczenie stając się siedzibą Zakładów Farmakologii i Mikrobiologii Akademii Medycznej w Gdańsku. Woda ze Świętej Studni dostępna jest w handlu jako popularna woda mineralna Gdańszczanka, zaś współczesne osiągnięcia medyczne skutecznie wyparły naturolecznicze właściwości owej wody. Tyle pozostało z dawnej cudowności, bo racjonalność wypiera skutecznie magię życia.

Ale w mej wyobraźni właśnie ta okolica Wrzeszcza utkwiła najżywiej, jako miejsce o właściwościach magicznych. Penetrując jako dziecko zapuszczone, porosłe zielskiem i podmokłe tereny Parku Marysieńki i zapuszczając się dalej do lasu, który mój ojciec nazywał “Lasem dębowym”, zawsze starałem sobie wyobrazić, jak wyglądała ta okolica, kiedy przed wiekami Znajdował się tu ogród rezydencyjny gdańskiego patrycjusza Zachariasza Zapio. Moja wyobraźnia poszukiwała zwłaszcza skarbu, który w mych dziecięcych rojeniach zakopali na terenie tego parku przedstawicie okolicznej gminy żydowskiej, chroniąc go przed niechybnym rozgrabieniem przez żołnierzy rosyjskich w roku 1734. Do tego stopnia rozgrzało to moją dziecięcą wyobraźnię, że przyśnił mi się sen, w którym posiadłem zdolność do patrzenia w głąb ziemi i odnalazłem skrzynię z rubinami zakopaną pod murawą parku. Lecz nie dane mi było cieszyć się wspaniałym znaleziskiem, gdyż od skarbu odpędziła mnie nagłą szarżą pasąca się obok wielka krowa, która była strażniczką skarbu i nazywała się Ralera, o czym powiadomiły mnie obserwujące całe zajście dzieci. Być może to przesłanie senne dotyczyło zakazu wydzierania naturze jej tajemnic i poszukiwania łatwych korzyści z jej eksploatacji, a krowa, symbolizująca Wielką Matkę, przypomniała mi, czego czynić nie wolno, aby nie stać się zwykłym “barbarzyńcą w ogrodzie”. Ale nic nie wiem do końca, więc ów sen może mieć wiele nieodkrytych znaczeń, wiele tropów realnych i mitycznych…

Idąc dalej tropem dziecięcych fascynacji wspomnieć muszę swe wielkie zauroczenie koleją parową. Kolej przejeżdżała przez Wrzeszcz po wyniosłym nasypie, który powstał w 1900 roku. Na odcinku ulicy Czarnej, czyli Mireckiego, nasyp umacniały betonowe ściany, a ponad torami stał okrakiem wyniosły budynek dyspozytorni. Często miewałem sny, w których występowałem w roli dyspozytora zawiadującego ruchem pociągów wyruszających w daleki świat, którego szerokie horyzonty i bajeczne pejzaże otwierały się przede mną z kosmicznej wysokości. Ale nie tylko we śnie miałem fascynujące spotkania z koleją, a zwłaszcza z czarnym, sapiącym, olbrzymim cielskiem parowozu, który jawił mi się zawsze jako żywa istota, demoniczny uczeń czarnoksiężnika, pełen mocy i ukrytych złych zamiarów, zawsze gotowy zbuntować się i wykoleić, pociągając za sobą żniwo ludzkiej śmierci. Przeto bałem się, że rozpędzony pociąg ciągnięty przez “ognistego smoka” może właśnie na mych oczach wpaść w szał i wyskoczyć z szyn, waląc się z nasypu na ulicę, miażdżąc samochody, ludzi i mą strwożoną osobę. Ale na szczęście były to tylko rojenia dziecięcej wyobraźni i coraz częściej na stalowego, buchającego parą i czarnym dymem demona patrzyłem ufnie i z wielkim podziwem, godnym istoty, która choć straszna, jest dla mnie łaskawa i dostarcza tylko dreszczu emocji. Zniknięcie parowozów odczułem więc jako koniec epoki “mitycznej techniki” i smutną banalizację świata...

Wielkim przeżyciem były dla mnie wyprawy na plażę. Pod wiaduktem kolejowym było i jest przejście łączące rozdzielone torowiskiem odcinki ulicy Waryńskiego. Przed laty właśnie tędy, nieraz przy akompaniamencie łoskotu mknącego górą pociągu, dochodziło się do przystanku końcowego tramwaju, bodaj że numer 4, który uwoził, spragnionych beztroskiego wywczasu u szumiących wód Zatoki, na plażę w Brzeźnie. Zawsze kłębiły się tam letnią porą wielkie tłumy ludzkie, a o dostanie się do tramwaju staczano istne batalie. Każdy złakniony był jednak kąpieli w czystym, chłodnym morzu, kryjącym w swym tajemniczym wnętrzu, dostępne tylko oczom nurkujących, pływające przy dnie flądry, patykowate iglicznie, ławice cierników i galaretowate kielichy chełbi modrych. Może wtedy pachniało morszczynem i mulisto-słonym zapachem wielkich mas skorupiaków, czyli pąchli, sercówek i małży, które fala wyrzucała na brzeg. Wsród tych zwałów “żywej materii” pobłyskiwały kocim okiem cenne grudki bursztynu, których w tym czasie uzbierać można było niezłą kolekcję spacerując brzegiem po jesiennym sztormie. Ale na tą wymarzoną plaże trzeba było dostać “bilet do nieba”, czyli miejsce we wnętrzu tramwaju, lub na jednym z odkrytych pomostów, albo też w najgorszym razie wisząc, jako “winogrona” na stopniach. Wagony tramwajowe były archaicznymi, przedwojennymi konstrukcjami i ich romantyczny widok przypominał wagony kolei, która woziła osadników na Dziki Zachód w mniej romantycznej roli. Z tej racji tramwaj tego typu zwany był popularnie “kowbojką”.

Pewnego razu wracając z plaży, mocno zgłodniali po licznych kąpielach morskich, udaliśmy się na obiad do restauracji Pod Kominkiem, która to mieściła się ongiś przy dawnym Rynku Wrzeszczańskim, czyli odcinku ulicy Grunwaldzkiej pomiędzy wylotami Jaśkowej Doliny i Partyzantów. Bardzo lubiłem to miejsce z racji na uroczą, secesyjną fontannę z amorkami, która stanęła to w 1909 roku na miejscu dawnego basenu z wodą strażacką. Okoliczny skwerek zasiedziany był przeważnie przez starszych ludzi grzejących się w słońcu, czytających gazety lub grających w szachy. Porozumiewali się oni własnym gatunkiem polszczyzny, językiem twardym i szeleszczący, takim właśnie, jakim władali wrzeszczańscy autochtoni w czasach wolnomiejskich i dawniejszych. Ale tego dnia nie usiadłem z babcią na ławeczce, jak w drodze powrotnej z przedszkola, lecz weszliśmy rodzinnie do ciepłego, pachnącego piwem i zasmażaną kapustą wnętrza restauracji. Kiedy rozlokowaliśmy się przy odszukanym wolnym stoliku i czekaliśmy na zamówiony u kelnera w białym kitlu obiad, Tata raczył się piwem, przelewanym do szklanki z brązowej, wysmukłej butelki, zamykanej porcelitowo-drucianym szpuntem. Tak mnie urzekła ta celebracja, że nieśmiało zapytałem Tatę, czy mogę spróbować łyczka tego tajemniczego napoju. Tata zastrzegając, że będzie to jeden łyczek, wręczył mi szklankę. Do gardzieli popłynął napój o smaku, który wydał mi się ostry, bardzo męski i bardzo godny pożądania. Po latach z dużą gorliwością oddawałem cześć duchowi chmielu ukrytemu w pienistym napoju. Ale wtedy oddałem Tacie szklankę z uwagą, że napój jest zbyt gorzki, aby zadeklarować w ten sposób swój brak zainteresowania trunkiem. Co było na obiad, nie pamiętam, bo bardziej zapadło mi w pamięć spotkanie z brunatnym eliksirem dla ciała i duszy, w którym przeczuwałem przepustkę do dorosłości.

Lecz zanim doświadczyłem osobiści “uroków” wieku dorosłego, poznając brudne i podłe mechanizmy życia, dla mej dziecięcej wyobraźni wielkim, cudownym i grozę siejącym wydarzeniem, był pracujący w kłębach pary i węglowego dymy potężny kafar. Wbijał on z hukiem w ziemię betonowe słupy pod fundament wielkiego budynku mieszczącego do dziś Wydział Elektroniki PG. Podobnie, jak parowóz, kafar należał do kategorii mitycznych, uduchowionych i pełnych sakralnej, groźnej mocy obiektów techniki, która służyła człowiekowi, lecz tylko z dobrej woli i potrzeby demonstracji mocy, bo stać ją było także na bunt i podeptanie swego naiwnego twórcy. Tak się roiło w mej dziecięcej głowie, kiedy stałem strwożony i oczarowany potęgą urządzenia i oglądałem wielki, czarny młot na wysokiej, stalowej wieży, który buchając fontannami pary z dwóch otworów, wbijał z piekielnym, słyszalnym z oddali hukiem, wielką rurę w głąb ziemi. Był też bliskim krewniakiem parowozu, bo prócz parowej duszy jeździł także na szynach, aby wielki plac budowy, ogromny wykop wypełniony stale podsiąkającą wodą podskórną, umocnić podziemnym betonowym szkieletem i przysposobić pod dźwiganie olbrzymiego budynku…

Z naiwną ciekawością obserwowałem ten proces wyrywania dzikiej naturze ziemi porośniętej trzciną, kępami ostów i wysokim chwastem, niechlujnego, bezużytecznego “dziewictwa” i zamieniania jej w obszar „porządku” zagospodarowany przez człowieka, napiętnowany jego władczym ładem, czyli betonem i dumnym przywództwem „wszelkiego stworzenia pod słońcem tej ziemi”. Bo wtedy, nasączony bełkotem komunistycznej propagandy o podstępie, rozwoju, zdobyczach techniki i potędze ludzkiej myśli, wierzyłem święcie w mądry i potrzebny proces przemiany dzikiego, wrogiego świata w ludzki, wspaniały dom, w który wniesiemy „socjalistyczny plon”, tak... Pewnego dnia jednak oczy moje otworzyły się na rzeczywistość, a wspaniały dom okazał się plugawym gułagiem, wielką termitierą, przechowalnią istot dwunożnych przeznaczonych do epokowych zadań “budowy socjalizmu”, czyli budowy państwowej piramidy Czerwonego Cheopsa. Jednak urzeczenie mitycznym pięknem potężnej maszyny, kafaru, który zakorzenił bezpiecznie w podmokłym gruncie olbrzymi budynek, Wydział Elektroniki PG, pozostało nie zweryfikowane, bo spektakl ten nie miał cech racjonalnego widowiska, lecz magicznej “epifanii energii” doświadczonej na jawie, objawienie mocy maszyny, o której śnił człowiek, jako nosicielce dobra i zniszczenia także. Tak widzi świat umysł dziecka. Szkoda tylko, że dorosły, to dziecko bez serca i wyobraźni...

Dotychczas, wyjąwszy wyprawę na plażę, swe podróże po wrzeszczańskim kosmosie odbywałem w obszarze zwanym Górny Wrzeszcz, który z racji mego zamieszkania był mi terytorialnie i emocjonalnie najbliższy. Ta migawka będzie jednak z Dolnego Wrzeszcza, który odwiedzałem rzadko. A będzie to obraz świata, który przeminął, ale jego upadek w nicość wcale mnie nie cieszy, lecz boli i irytuje. Jako przedszkolak i wczesny szkolniak chadzałem z gronem rówieśników, pod pilną opieką przedstawicielki edukacyjnej instytucji, do kina Jagienka mieszczącego się w obecnej hali gimnastycznej Startu. Po spektaklach udawaliśmy się zbiorowo pobrykać i uskuteczniać dziecięce eksploracje do ogrodu jordanowskiego, który był de facto dawnym Parkiem Kuźniczki. W owym parku stała piękna, choć przysadzista, drewniana altana, w której to w czasach wolnomiejskich przygrywała w niedziele orkiestra miejska, zaś przy płocie browarnym wartko płynęła rzeczka Strzyża, w nurcie której w czas wiosenny pojawiały się monstrualne, „czarne plemniki”, czyli kijanki. Potem, niestety, socjalistyczna koncepcja organizacji przestrzeni miejskiej otoczyła altanę barakami, a z parku uczyniła przytułek menelicki. Nowe czasy nie odmieniły także, niestety, oblicza tego skrawka ziemi i dlatego jego przeszła świetność jest tylko zapisem mej prywatnej mitologii i może obiektywnej dokumentacji fotograficznej. Czy kiedyś renesans miejskiego pejzażu odwiedzi także Kuźniczki? Tak, stało się, że niezabudowana część parku została zrewitalizowana, rzeczona altana odtworzona w mniejszej skali, zaś reszta, to obszar bezpowrotnie stracony…

Każdy, kto czuje i myśli, a mieszka przez czas jakiś we Wrzeszczu, spostrzega, że ta dzielnica, ten miejski pejzaż jest cieniem dawnej urody, tandetną atrapą prawdziwej urody miasta. Bo przecież nie sposób przeoczyć niezwykłej urody paru jego ulic, które zachowały klimat architektoniczny z początku wieku, zasadniczo eklektyczny, w wystroju zaś secesyjny, nadwerężony już zębem czasu, lecz nie poddany renowacji. Są to ulice: Matejki, Sobótki, Batorego i Jaśkowa Dolina. Spacer przez te okolice to prawdziwa przyjemność obcowania z architekturą o ludzkim wymiarze. Ale oglądana na starych pocztówkach piękna, secesyjna pierzeja Hauptstrasse, czyli ulicy Grunwaldzkiej, jest po wojennej ruinie odbudowana pokracznie i bezstylowo, a więc doprasza się renowacji w lokalnym stylu, czyli przywrócenia okien w kamieniarskim obramowaniu, ceglanego lica i szczytów dachowych, lub współczesnych rozwiązań rozwijających miejscową specyfikę. Ulica Stągiewna może tu być przykładem takiej “ożywionej przeszłości” w udanej wersji współczesnej, choć inspirowanej historią, koncepcji architektury.

Szczególnie piękna jest ulica Jaśkowa Dolina z licznymi, dobrze zachowanymi willami i pałacami z okresu przełomu wieków. Mam swe obiekty faworyzowane, więc dokonam ich prezentacji. Jeden z nich to drewniany budynek dawnej leśniczówki miejskiej ozdobiony koronkowym ornamentem snycerskim mającym coś ze stylu zakopiańskiego i skandynawskiego, a więc eklektycznego. W przylegającej do Jaśkowej Doliny ulicy Pawłowskiego stoi piękny pałacyk z początku XX wieku będący kopią flandryjskiego zameczku, siedziby Bractwa Róży i Krzyża, ongiś zwany Villa Henkenkaf. Podobno owym obiektem interesował się były prezydent RP, lecz zapewne nie znalazł “klucza” do wejścia w posiadanie owego zameczku. Obok stoi pięknie odnowiona, secesyjna kamienica z rzeźbą Diany, pani natury i łowów, umieszczoną w niszy narożnika domu. Ulica Jaśkowa dolina to niewątpliwie perła urbanistyczna Wrzeszcza. Nie jedyna, choć właśnie ona kandydować powinna do rango zabytku klasy zerowej.

Zapuszczając się w las znajdujący się nieopodal dochodzimy do Gaju Gutenberga, historycznego miejsca, gdzie w 1840 roku hucznie świętowano 400-lecie wynalezienia druku. Znajduje się tu naturalny amfiteatr leśny, w którym odbywały się ceremonie inicjacyjne cechu gdańskich drukarzy i grane były spektakle teatralne. Stoi tu też piękna altana z artystycznie kutej kraty żelaznej zwieńczonej hełmem z blachy cynkowej. Tu około 1895 roku stanął dwumetrowy, brązowy posąg mistrza Gutenberga. Czujność ideologiczna przedstawicieli władzy ludowej odkryła w twórcy masowej informacji “wroga ludu” i w 1945 roku zniszczyła posąg. Reszty zniszczeń dokonywał nieubłagany czas, a piękny obiekt dopraszał się wytrwale restauracji, aż do dnia 12 września 1998 roku, kiedy to lokalna inicjatywa obywatelska zaprosiła na powrót 2-metrowy, spiżowy konterfekt mistrza czarnej sztuki do jego opuszczonej rezydencji. Przy okazji wiktoriańska altana z kutej kraty została gruntownie odnowiona, a cynkowy hełm uzupełnił rdzawy ażur starości, zaś Teatr Leśny stał się miejscem sezonowych koncertów i przedstawień teatralnych.

Po drugiej stronie Jaśkowej Doliny, na Wzgórzu Sobótki, czyli dawnym Johanisbergu, stoi budynek starej, wrzeszczańskiej kawiarni i restauracji Zigler Hoh. W tym przybytku ludycznym przez lata zażywali odprężenia i euforii przy winie i piwie artyści i mieszczanie gdańscy. W latach powojennych mieściła się w tym budynku do 1951 roku restauracja z dancingiem Cyganeria, a od 1955 roku regionalny ośrodek TV. Ale mnie upamiętnił się bardziej obiekt ze szczytu wzgórza, czyli Ślimak, kamienna, niska baszta z okrężnym podejściem na szczyt, dawny punkt widokowy na Miasto i Zatokę. W latach szkolnych często chadzałem tam z kolegami na wagary, aby zaciągając się zakazanym Sportem i podziwiać pejzaż z gotyckimi, czerwonymi “dinozaurami” kościołów i stalowymi robotami dźwigów stoczniowych. Zderzenie tych dwóch światów, przeciwstawnych żywiołów, było pierwszą lekcją wtajemniczenia w istotę rzeczy, czyli coincidentio opositorium, tworzących całość spektaklu życia. Symbolicznie postrzegałem to tak: jedność obrazu Piekła wspierającego Niebo i różnorodnej sfery pośredniej. Bo świat, z wysoka, wyglądał, jak tygiel alchemiczny demiurga lub magiczna scena, gdzie wszystkie zjawiska codzienne, jak wielkie domy, szerokie ulice, buchające parą stalowe cielska pociągów, sprawiały wrażenie dziecięcych zabawek, poruszanych nieznaną siłą ku nieznanym celom...

Przenieśmy się na koniec naszej wędrówki, przez realny i mitologiczny pejzaż Wrzeszcza, w okolice stadionu Lechii, miejsca plebejskich i chuligańskich spektakli futbolowych. Stoi tu ozdobiona niedawno nałożonymi cebulastymi kopułami oraz dobudowanym przedsionkiem, zwieńczonym sygnaturką, cerkiew św. Mikołaja, świątynia gdańskiej gminy prawosławnej. Często odwiedzam te okolice i z ciekawością obserwowałem przemianę stylistyczną bryły dawnego budynku krematorium miejskiego, zbudowanego na początku XX wieku. W tym przypadku obiekt nabrał urody, a proces przemian miał sensowny wymiar. Ewolucja miejskiego organizmu w kierunku piękna i sensu, to jego zdrowie, a ludzka jedność i pomyślność. Obyśmy zawsze byli świadkami takiego procesu.

Natomiast los podły i żałosny dotknął przylegający do dawnego krematorium komunalny cmentarz bezwyznaniowy, w którego niwelacji nolens volens uczestniczyłem, jako uczeń podstawówki w 1968 roku, w ramach osławionych prac społecznych. Trochę później, bo w 1971 roku niwelacji uległo kilka dawnych cmentarzy, ewangelickich i katolickich, tworzących aktualnie dobrze utrzymany Park Akademicki. Z ciekawością bezradnego widza obserwowałem, jak barbarzyństwo zatrutego ideologicznie świata dorosłych uzupełniała radosna bezmyślność dzieciaków, które to z zapałem oddawały się fechtunkom przy pomocy ludzkich piszczeli i odbywały makabryczne mecze piłkarskie, stosując w tym celu ludzką czaszkę. Jak widzimy świat, który przeminął (ale czy na pewno?) dostarczał widzowi spektaklu społecznego pokrewnego wyobraźni witkacowskiej.

Dorastając zacząłem dostrzegać, prócz urody i tajemnicy świata, jego plugawe i niedorzeczne oblicze. Bo w owych czasach rzeczywistość świata naszej egzystencji przesiąknięta była toksyną ideologii. To przecież tu, w Gdańsku rozpoczęła się druga wojna światowa. To tu zdobyte, bezbronne miasto spalili w marcu 1945 roku Sowieci, dając upust barbarzyńskiej nienawiści do kultury wrogiego narodu. Na gdańskich ulicach ginęli także ludzie protestując desperacko przeciwko komunistycznemu zniewoleniu w grudniu 1970 roku. Miasto urastało więc w mych oczach do symbolu dziejowych burzy i ludzkiego cierpienia w “mrocznych żarnach” losu. Oba dramatyczne spektakle grudniowych batalii o “Chleb i wolność” dotknęły mnie osobiście i zapisały w pamięci, jako wizje apokaliptyczne. Te spektakle ulicznej grozy i zapachu śmierci, że człowiek jest tylko zabawką dla politycznego, wrogiego ludzkiej mądrości i wolności, Molocha.

Wstrząsające i niezwykłe wydarzenia Grudnia ’70 mam zapisane w pamięci, jako naoczny świadek ich krwawego dramatu, lecz oczy i umysł młodzieńca nie ogarniały jeszcze “natury rzeczy”, więc pozostały w mej wyobraźni, jako sen dziwny i złowrogi. Inaczej sprawy mają się z wydarzeniami stanu wojennego A.D. 1981, który spotkał mnie w kwiecie życia i przy pewnej porcji dorosłego rozumu. Wojowałem, przeto, jako “kamieniarz” w pierwszym szeregu manifestantów, a także pisałem swe wiersze i refleksje do “padpolnoj” prasy, projektowałem znaczki, plakaty, scenariusze komiksów, robiłem „dywersję ideologiczną” biała farbą na murach i asfalcie ścieżek w Parku Akademickim i malowałem transparenty do ulicznych “zadym”, które nazywałem “jasełkami”, z racji na ich teatralną, moralnie biegunową – tu My a tam ZOMO, czytelną dramaturgię. Realizowałem się więc “interdyscyplinarnie”. Kosztowało mnie to, za przyczyną ZOMO-wskiej pałki, utratę wzroku w lewym oku i dewastację kręgosłupa szyjnego i lędźwiowego, ale dostarczyło też wielu niezapomnianych wrażeń, o poetyce, która już “se ne wrati”. Najbardziej komiczny epizod miałem możność obserwować we Wrzeszczu w dniu 12 października 1982 roku, kiedy to na kilka godzin dzielnica opanowana była przez “niepokornych obywateli”. Wtedy to mój znajomy zatrzymał wojskowy gazik i przy licznych świadkach przesłuchał strwożonego oficera z jego tożsamości, której elementami istotnymi była domniemana służba w husarii, imię smoka Wawelskiego, skłonności do masturbacji i ewentualność pożądania swej matki. Jako, że wszystko odbyło się w sferze werbalnej i ofiar w ludziach nie było, wydarzenie określić można, jako „spontaniczny performance uliczny”. Szkoda tylko, że ten charakter “społecznego dialogu z władzą” rzadko występował w tamtych latach, bo to tylko “Oni” bawili się naszym kosztem, czasem bardzo dotkliwie, ba „ze skutkiem śmiertelnym”…

Na szczęście czas zabaw kosztem obywatela i życiowa “ścieżka zdrowia” zafundowana ludziom, jako cyniczny prezent od totalitarnego państwa, należą już do przeszłości. To, co nas spotka niebawem w miejskim teatrze życia, będzie w dużej mierze zależało od naszej czujnej i rozumnej postawy. Bo przecież nasze oczy kłuje ruina i zaniedbanie wielu kamienic, obszarów zielonych, a także nowotworów architektonicznych z okresu absurdu komunistycznego. W przypadku całkowitej bierności lokalnej społeczności i braku nacisku na władze, dzielnica przemieni się niebawem w ruinę nieodwracalną. Czas pokaże więc, jaka postać Ducha Miejsca rządzi umysłami Wrzeszczan. Oby twórcza i odpowiedzialna, bo w innym przypadku pozostaje nam rola “dwunożnych termitów w zabudowanej przestrzeni miejskiej”. Ale ta perspektywa nie będzie tragedią, lecz degradacją na własne życzenie...

Życie jest drogą bez końca w wymiarze kosmicznym, lecz spacer po mieście ma swój kres. Rozstając się z Państwem, czyli uczestnikami mej mentalnej podróży, liczę, że ktoś inny poprowadzi jeszcze mądrzej i ciekawiej. Każdy obiekt, ludzka osoba, czy zjawisko natury ma nieskończoną ilość różnorodnych, uzupełniających się i tworzących obraz całości interpretacji. Ostatnie pouczono nas, że idea Hologramu udawadnia, że wszystkie części całości są jej miniaturą, a zatem Wrzeszczański Kosmos, to taka miniatura naszego wielkiego, Kosmicznego Domu… Miasto, to materialne, ale z zapleczem duchowym, z historią i lokalną tradycją, to labirynt, gdzie wiele ścieżek prowadzi do ukrytego celu, gdzie mieszka dawny, ale nieustannie odmładzany Genius Locci. Jego badanie, odkrywanie specyfiki i lokalnego sensu, to Opus Magnum dla tych, którzy w materialnym wymiarze poszukują istoty życia przypisanego ich ziemskim wymiarom, nie tylko materialnym, nie tylko praktycznym i trywialnym, dotknięcia owego Poruszyciela, czyli Ducha Miejsca. HOWGH!

                                                                                                      *

Wrzeszcz, marzec 2001 roku. 

Antoni Kozłowski

                                                                                   

                                                                               

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura