Cz. I. W mym odczuciu miasto, to nie tylko obszar zabudowany, to także żywy organizm, opisywany przez ludzi w formie wizji mitologicznych i onirycznych. Wiemy także, iż życie ludzkie pozbawione możliwości tworzenia własnych mitologii i uczestniczenia w mitach zbiorowych staje się tylko mechanicznym, fizjologicznym spektaklem, pozbawionym głębszego sensu i emocjonalnych więzów z ponadmaterialnym wymiarem egzystencji. Dlatego też miasto jest, nie tylko obszarem rozwoju materialnej cywilizacji, ale także miejscem, ekranem projekcji nieustannych procesów przemiany ludzkiego ducha. Jest zatem materialnym i mitycznym kontekstem naszej egzystencji, tworzonym przez człowieka i oddziaływującym na jego życie wewnętrzne. Jest tedy wielkim przewodnikiem przez labirynt życia i ostoją porządku świata, lecz także może być Molochem i koszmarną, obcą scenerią ludzkiego wyobcowania. Bo kiedy miast mitu, estetyki i zdrowej pragmatyki, procesem rozwoju miasta rządzi ideologia i sucha ekonomia, wtedy miasto przestaje być ludzkim domem, a staje się betonowym gułagiem...
W tradycji chrześcijańskiej miasto symbolizuje natomiast terytorium boskiego ładu, przeciwstawiającego się chaosowi Natury, z założenia upadłego i grzesznego żywiołu. W starożytności, epoce przedchrześcijańskiej, europejskiej miasto kojarzone było z domeną macierzyńską, zapewniającą opiekę i bezpieczeństwo swym mieszkańcom. Znane jest wyobrażenie bogini Romy (przedchrześcijańskiej patronki Rzymu) z koroną murów na głowie. Lecz po prawdzie miasto posiada charakter uniwersalny, czyli androgyniczny, wyrażony współistnieniem form żeńskich, jak bramy, piwnice, fontanny, oraz męskich wież, kominów, iglic, zaś w ornamentyce architektonicznej słonecznych, męskich lwów, koni, orłów i księżycowych, żeńskich muszli, owoców i żab, a także mrocznych rezerwuarów ukrytego życia, czyli rzek i kanałów oraz świetlistych, wysmukłych latarni. Generalnie miasto było i jest dla człowieka doświadczającego wymiaru sacrum obszarem mitycznego porządku, czyli Kosmosem, miejscem równowagi form świata, uświęconym ludzkim domem, otoczonym złowrogim żywiołem Chaosu. Nie zawsze jednak miasto spełnia owe głębokie oczekiwania, bo nie zawsze służy człowiekowi, czasem ideologii, częściej ekonomii. Ale zawsze ma ono cechy kosmiczne, znamiona porządku uniwersalnego, choć często, w praktyce XX-wiecznej, bezdusznego, nieludzkiego porządku materii.
Zanim stałem się udziałowcem tych “uczonych” objaśnień miejskiej kondycji, doświadczałem intuicyjnie owego mitycznego, duchowego wymiaru zjawiska miejskości, a zwłaszcza tej rodzimej, wrzeszczańskiej. W dzieciństwie przyśniłem znamienny sen będący moim prywatnym wejrzeniem w arkana miasta. Oto stałem na piaszczystej równinie rozświetlonej promieniami Słońca. W pewnym momencie z nieba na “ziemię jałową” poczęły spadać ogniste krople “boskiego nasienia”. Zapadały w piasek, a po chwili zaczynały kiełkować z nich w zawrotnym tempie potężne bryły gotyckich katedr. Budowle osiągały niebotyczne rozmiary. Przez rozwartą bramę wszedłem do wnętrza najbliższego gmaszyska. Uderzył mnie widok czegoś znajomego, jednak dziwnie odmiennego. W gigantycznym wnętrzu katedry rozpościerało się miasto w tonacji brunatnoczerwonej umbry. Rozpoznałem Wrzeszcz, objawiający swe intrygujące i tajemnicze oblicze.
Podążałem przez gęsty labirynt ulic, w których prywatność otwartych i rozświetlonych domostw przechodziła zadziwiająco płynnie w publiczny zgiełk ulicy, mnogość wysokich płotów, rozbudowany system podcieni, pasaży, amfilady bram i ciemnych podwórek, zagadkowe sklepy i warsztaty - słowem tajemnicze teatrum miejskiego spektaklu, tak różne od rzeczywistego, lecz niepokojąco podobne. Pewne zjawisko zapamiętałem, jako szczególnie elektryzujące. Otóż zamiast piwnic w podziemiach domów gorzały piece ogniste. Przez otwartą klapę jednego z pieców wyrzucony został do wnętrza, przez krępych, obleczonych w brązowe opończe pachołków miejskich, włóczęga o posturze przeniesionej z obrazu Hieronimusa Boscha. Z ognistej czeluści dobiegł przerażający krzyk. Chciałem jakoś zareagować, lecz przemożna bezsilność podpowiedziała mi ucieczkę jako sensowne rozwiązanie. Po długim biegu gąszczem zaułków dotarłem do ciemnego kanału. Woda stała w nim gęsta i czarna. Pod jej powierzchnią dostrzegłem poruszające się z płynną gracją ciała złotych węgorzy. Doświadczyłem uniesienia. Pochyliłem się i w gęstej trawie odkryłem zamaskowane wejście do tunelu wiodącego do innego świata. Z ciekawością i bojaźnią wszedłem do ciemnego wnętrza. Kiedy przeczołgałem się przez “czarną macicę”, wynurzyłem się na powierzchnię opromienioną światłem “księżycowego dnia”. Wokół nieliczne, rozrzucone szeroko stare, drewniane dwory tonęły w kwietnych ogrodach, ocienione koronami monumentalnych drzew. Na niebie, które było srebrzyście błękitne, świecił blado księżyc w pełni. Doświadczyłem niewypowiedzianej radości i obudziłem się. Sen ten posiada czytelną, więc łatwą do interpretacji symbolikę. Tym sposobem znalazłem klucz do swego miasta. A może wcale nie znalazłem klucza, tylko subiektywny wytrych. Na pewno zaś mam fundament własnej mitologii, impuls do poniższych dywagacji.
To doświadczenie z dzieciństwa objawiło mi także prawidłowość, że każdy ma takie miasto, jakie sobie wymarzył, na jakie zasłużył mentalnie, gdyż miejska materialność jest jedynie ekranem, na który projektujemy twory swej wyobraźni i obrazy duszy. Samo zamieszkiwanie w mieście, fizyczna obecność w jego murach, nie wystarczy, aby zostać wtajemniczonym w arkana kulturowych dokonań, metamorfoz ludzkiego ducha, których czynnikiem sprawczym jest twórcza wymiana myśli oraz baczny i świadomy udział w interpretowaniu materialnego oblicza miasta. A zatem kreowanie prywatnego, żywego wizerunku miasta, to gra właściwego rozumienia materialnych wytworów jego dawnych i teraźniejszych mieszkańców, a także umiejętności doświadczania i pojmowania lokalnego klimatu mentalnego. Ów proces określić można jako poszukiwanie Ducha Miejsca,czyli esencji specyfiki kulturowej miasta. Można też nazwać ten proces, jako aspirowanie do szlachetnej roli duchowego obywatelstwa miejskiego. Dlatego też bardzo istotne jest tu przywiązanie mentalne do miasta dzieciństwa, do wielkiej, magicznej sceny wtajemniczenia w kulturę, w duchowe więzy ze światem. Bo miasto może być bramą do poznania istoty świata, ale też jako zjawisko niepojęte i obce, tylko więziennym murem, grobem nadziei i zasłoną horyzontów życia. Naszym zadaniem, obowiązkiem poznawczym, jest odnalezienie się w mitycznym, spełniającym duchowo wymiarze miasta, choć wcale nie zwalnia to z obowiązku odpowiedzialności za materialną formę miejskiego pejzażu.
Jak zatem postrzegałem “zasadę działania” miasta, przejawy jego Ducha Miejsca, kiedy odkrywałem Wrzeszcz, jako swój macierzysty świat, jako wielki Kosmos? Miasto, twór tak olbrzymi i nieogarnialny umysłem dziecka, zawierało wiele zjawisk, których nie pojmowałem, wiele spraw i możliwości, które mogły się mi przydarzyć lub nie, a także niezliczoną ich liczbę odbywającą się w planie niewidzialnym, w teatrze wyobraźni. Bo najważniejsze było to, co działo się w duchowej przestrzeni łączącej świat zewnętrzny i domenę duszy, w obszarze baśniowej i mitycznej projekcji. Ten właśnie gatunek miasta postrzegałem w klimacie wzniosłości i niesamowitości świata, obszaru stającego się przedłużeniem bezpieczeństwa domu rodzinnego i urody zjawisk wszelkich, ale też demonicznej grozy i tchnienia upiornej tajemnicy, kryjącej się za kulisami ogromnego i zgiełkliwego Molocha. Bo przecież, aby to wszystko mogło się ziścić, ten olbrzymi teatr mógł grać swój odwieczny spektakl, ktoś musiał stać w ukryciu za wielką dekoracją, kierować tym wszystkim. Do głowy mi nie przychodziło, że jest jakaś władza, państwo, prawo i jego egzekucja, bandytyzm i więzienna izolacja. Wierzyłem, że ktoś potężny dba o rozwój ludzkiej mądrości i chęć do kooperacji w imię dobra rodziny człowieczej. Takie miałem oczekiwania wobec świata, którym był dla mnie Wrzeszcz, miasto utkane ze snu i nadziei na ludzki, braterski wymiar.
Przypuszczałem tak, gdyż wszystko w mym domu podlegało kierownictwu babcinego rozumu, który nie musiał się nawet przejawiać słowem, ale ze swej natury nad wszystkim miał pieczę. Tym procesem ciągłości, wymiany świadczeń i harmonii zjawisk, musiał zarządzać jakiś tajemniczy opiekun, jakaś siła sprzyjająca pomyślności mieszkańców i ich poczuciu misji w murach miejskich. Ów duchowy poruszyciel i zwornik całości, nadawał wartość pojedynczym czynom i harmonizował je we wspólne dzieło pomnażania materialnego dobrostanu i rozszerzania umysłowych horyzontów. Trudno mi teraz przypomnieć sobie, czy personifikowałem tą postać, ale na pewno nie był to sam Pan na Niebiosach, ani jego anioł, ani też osobistość z innego obszaru mitologii. Duch Miejsca był i jest dla mnie ukrytym w duszy wspólnym Źródłem, Logosem, tajemną, twórczą energią ludzkich umysłów, które w tym miejscu, jego klimacie, rytmie pór roku, rzeźbie ziemi, sieci wód podziemnych i naziemnych, składzie powietrza i udziale w archipelagu ogniw cywilizacji, chcą osiągnąć pomyślność, spokój i wiarę w sens i wartość życia. W to wszystko, co najlepsze do osiągnięcia pod niebem naszej Ziemi, Ojczyzny wszystkich ludzi...
Lecz nie samo miasto wzniesione z cegły i cementu, urbus, lecz civitas, miejsce narodzin kultury, a także park i ogród, enklawy szacunku dla natury, oto obszar mych ludzkich fascynacji. Fakt, że aglomeracja Trójmiasta otoczona jest lesistymi wzgórzami morenowymi, tworzącymi zwarty kompleks leśny zwany Trójmiejskim Parkiem Krajobrazowym, miał niebagatelne znaczenie w ukształtowaniu się mej wizji miasta przyjaznego. Dlatego też, aby poczuć pełnię życia i harmonię ludzkiego doświadczenia, często wybierałem się i wybieram do lasu, a dokładniej parku krajobrazowego. W lesie czuję się, jak u siebie w domu, kiedy rozebrany łagodnie z kostiumu “pajaca kultury” doświadczam tego, co patetycznie nazwać można solidarnością biokosmiczną. Właśnie wiedza o tym, że jestem dzieckiem Natury, adoptowanym pod przymusem przez macochę Cywilizację, pozwala mi żyć bez szemrania w królestwie tego świata. Owa świadomość “korzeni życia” jest stałym źródłem mej energii psychicznej i poczucia zakotwiczenia w sensie, które to mechanizmy stymulujące wykorzystuję do twórczego wypowiadania się w sprawach ważnych i impresjach osobistych pro publico bono. Ale wytrwale i z entuzjazmem poszukuję w miejskim pejzażu różnorakich drogowskazów w wędrówce przez labirynt życia lub wszelkich masek absurdu, zwłaszcza tych sympatycznych, a unikam chamstwa i głupoty, wielkich zakał ludzkiego życia.
W moim obrazie rodzinnego miasta, tego kosmicznego uporządkowania w ludzkim wymiarze, przyroda, a więc sezonowo zmienne, wyniosłe i tajemniczo piękne towarzystwo drzew, intrygująca obecność strumieni i stawów, następnie szum deszczu, grzmot burzy, zieleń trawy i barwny świat kwiatów, a także kocie wędrówki po dachach, donośne szczekanie psów, oraz radosne ćwierkanie wróbli, poranne śpiewy kosów i ekstatyczny, letni wizg jeżyków, zajmują miejsce poczesne i dopełniające ludzki porządek miejski niesfornym, “nieludzkim” żywiołem. Na dodatek jeszcze ta świadomość, że miasto styka się z lasem, tym środowiskiem macierzyńskim, które zasila ożywczą, tajemniczą tkanką obszar ludzkiego, trywialnego gospodarstwa. Odczuwałem to, jako akt mistycznego pojednania pomiędzy domeną ludzką, a rządzącą się swoimi prawami Naturą. Zapewne to górnolotna metafora, ale pamięć, że Gdańsk był miastem “zielonym”, z największym w całej Rzeczpospolitej obszarem miejskich ogrodów w obrębie obwarowań, daje poczucie mądrej tradycji, choć współcześnie tylko przebrzmiałej. Jednak Wrzeszcz nasycony jest po dziś dzień, choć nie zawsze zadbaną, miejską zielenią. Tak więc, szczęśliwym trafem, żyję w bardziej sprzyjającym człowiekowi gatunku miasta. Lecz pamięć o dawnych, zdewastowanych parkach wrzeszczańskich zaświadcza o współczesnej degradacji miejskiej przestrzeni i rozbudza tęsknoty do arkadyjskiej epoki mego Miasta. To odrębny, ważki dylemat. Tu skupię się jednak nad miastem, nie tworem cywilizacji lecz jego mitotwórczą rolą w prywatnym widzeniu świata, choć zapewne, jest to zjawisko uniwersalne...
Od najwcześniejszego dzieciństwa, patrząc przez okno mojego domu rodzinnego, obserwowałem z uwagą monumentalne gmachy Politechniki Gdańskiej i charakterystyczny komin politechnicznej kotłowni. Był to widok, który rozgrzewał moją dziecięcą wyobraźnię. Mogłem godzinami chodzić po terenie politechniki podziwiając detale architektoniczne, będące dla mnie zwiastunami tajemniczego, nieznanego świata. Po latach dowiedziałem się, że był to świat secesyjnej wyobraźni inspirowanej manieryzmem gdańskim, który przyoblekł się w cegłę i kamień w latach 1900-1904. Właśnie w tym czasie wystartował w przestworza samolot braci Wright, Maria Curie-Skłodowska zainaugurowała epokę atomowej grozy, a profesor Pawłow odkrył pokrewieństwo pomiędzy psem i człowiekiem w sferze odruchów warunkowych. W epoce ujarzmiania natury przez naukę jakże odmienny wydźwięk ma symbolika secesyjnej kamieniarki zdobiącej fasady politechnicznych gmachów. Naczelnym jej przesłaniem jest magiczna współpraca człowieka z siłami natury, jedność przeciwieństw żywiołów, kosmiczne dopełnianie się palety różnorodności. Najpełniej wyraża to płaskorzeźba przedstawiająca smoka z rozwartą paszczą, do której palacz sypie szuflą węgiel. Na budynku Wydziału Elektrycznego znalazł się symbol przepływu energii pomiędzy biegunami w postaci całującej się pary kochanków, zaś uosobieniem mocy elektryczności jest “gromowładny” smok umieszczony na portalu głównej bramy budynku. Portal Wydziału Chemii zdobi zaś wizerunek salamandry w ogniu, alchemiczny symbol duchowej doskonałości, szlachetny produkt każdego “wielkiego dzieła”. Jeszcze wiele detali zapadło w moją pamięć, lecz zamiast wyliczania stwierdzę, że należą one do świata symboli ezoterycznych i wolnomularskich. Obecność tych symboli powinna nam uzmysłowić, że nauka, podobnie jak magia, jest tylko koncepcją wiedzy, a nie wiedzą absolutną. A zatem Politechnika Gdańska zawsze jawiła mi się jako Świątynia Rozumu, a nie wylęgarnia płaskiej arogancji naukowej, co oczywiście nie korespondowało racjonalnie z rzeczywistym statusem uczelni. Najbardziej zaś frapującym obiektem politechnicznym był dla mnie pękaty komin-wieża ciśnień, postrzegany nieodmiennie jako magiczny obelisk nieznanego kultu. Może kojarzyć się on też z basztą zamkową lub latarnią morską, a więc obiektami surrealistycznie kontrastującymi ze współczesnym miejskim pejzażem. Zawsze marzyło się mi stanąć na szczycie komina i ogarnąć wzrokiem panoramę Wrzeszcza i Zatoki. Teraz zastanawiam się, czy uda mi się, w przyszłości, wjechać windą lub wejść na taras widokowy komina i kontemplować wspaniuałą panoramę Wrzeszcza, tak... W dzieciństwie odwiedziłem w towarzystwie Dziadka, prof. Antoniego Kozłowskiego, kierownika Katedry Kotłów Parowych, przylegające do komina Laboratorium Mechaniczne, w którym także mieściła się dawna elektrownia politechniczna. Widok potężnych turbin parowych, postrzeganych dziecięcymi oczyma jako cielska mitycznych zwierząt mam do dziś w pamięci. Odżałować zaś nie mogę, że te piękne agregaty prądotwórcze zostały w latach 70-tych wymontowane i przewiezione do Muzeum Energetyki w Turoszowie.
Okolice Politechniki, to też teren osobliwy. Osiedle Własna Strzecha, to enklawa zatrzymanego czasu z początku wieku. Osiedle to zbudowała pod koniec XIX wieku Fundacja Abegga, dbająca o godziwą egzystencję miejscowego proletariatu. Trzy uliczki piętrowych, bliźniaczych domków ceglanych stojących w kwietnych ogródkach tworzą klimat kameralnej sielskości. Mieszkali w nich ongiś politechniczni laboranci i pracownicy techniczni. Pośród domków stoi miniaturowy zameczek neogotycki. Ta tajemnicza budowla była w przeszłości własnością loży masońskiej Ku Zwycięskiemu Światłu. Co się działo w jej murach, chroni pieczęć tajemnicy ezoterycznego bractwa. Czasy współczesne jawią mi się nieodmiennie jako epoka “zwycięskiego mroku”, więc zawsze brałem sobie do serca symboliczne przesłanie owego urodziwego budynku. Zaś siedziba owej loży znajdowała się nieopodal, bo w dużym, szarym budynku pod numerem 18A. W roku 1933 hitlerowski senat gdański delegalizuje działalność lóż masońskich na terenie Wolnego Miasta i konfiskuje ów obiekt, przeznaczając go na siedzibę Katedry Wysokich Napięć Politechniki Gdańskiej. W grudniu 1945 roku Sowieci palą budynek podczas ewakuacji. Odbudowany w 1947 roku pełni do dziś swą edukacyjną funkcję. I tu właśnie jako dziecko, w pracowni wysokich napięć prof. Szpora, obserwowałem wspaniałe i groźne zjawisko sztucznych wyładowań elektrycznych o mocy pioruna. Oczarowany byłem pięknem i demoniczną siłą natury, a owa lekcja poglądowa mocno rozbudziła mą dziecięcą wyobraźnię w kierunku poszukiwań i poznawania tajemniczych zjawisk otaczającego mnie świata. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że żyjemy w “kraju budującym socjalizm”, a więc odbierającym ludziom rozum i wolność i co z tego faktu wynikało...
Pierwsze zjawisko miejskiego krajobrazu, które szczególnie przykuło mą dziecięcą uwagę, a potem zniknęło z miejskiego pejzażu, to była latarnia gazowa. Ta urocza i staromodna, wzgardzona bezmyślnie, uboga krewna wielkiego boga Heliosa, trwała przez dziesięciolecia na nocnym posterunku ku ludzkiej wygodzie i bezpieczeństwu. Wiele wrzeszczańskich ulic do połowy lat 60-tych oświetlonych było gazowymi latarniami. Ich zniknięcie, to owoc doktrynalnej głupoty, a przede wszystkim historyczne i estetyczne zubożenie miejskiego pejzażu. Owe posiadające artystyczną “osobowość”, niskie i stylowe nosicielki nocnej światłości, spotykałem na co dzień podczas spacerów, ale wieczorem, kiedy mrok spływał na miasto ta jedna, wybranka, stojąca pod balkonem naszego domostwa, przykuwała zawsze moją uwagę. Do niej to bowiem, jak do stalowej oblubienicy, ukrywającej we wnętrzu swój świetlisty czar na czas dziennej jasności, podjeżdżał na rowerze latarnik i zręcznym ruchem, lekko tylko wyhamowując, pociągał hakiem na długim, drewnianym drągu wystającą ze szklanego klosza drucianą pętelkę. Owocem tej zręcznej manipulacji, a dla mnie magicznej ceremonii, było rozświetlenie się latarni żóltoniebieskim płomieniem, który w mroku wieczoru wycinał świetlisty okrąg na bruku ulicy. A ja stałem długo i wpatrywałem się w to cudowne zjawisko, w ten akt przezwyciężenia ciemności nocy, dokonany przez szarego, niepozornego człowieczka na rowerze, który to w mojej wyobraźni urastał do demiurgicznej roli Pana Światła. I choć latarnię w kulturze europejskiej postrzega się także jako symbol boskiej światłości, to dla mnie była ona symbolem potęgi człowieka, jego wielkiego heroizmu w starciu z czarnym Lewiatanem nocy.
A kiedy się “wypełniły dni” i stałem się obiektem pedagogicznej obróbki w murach szkoły, do wrażeń towarzyszących, nie związanych bezpośrednio z procesem edukacji, ale zdobywaniem wiedzy bez debitu dorosłych, należała penetracja obiektów i miejsc osobliwych, które napotykałem na drodze do szkoły. Pierwszym z nich, a jednocześnie towarzyszącym mi swym bystrym nurtem na znacznym odcinku szkolnej pielgrzymki, był Potok Królewski, który w tamtych czasach płynął swobodnie na powierzchni. Często widziałem w jego okolicach, czyli nad małym stawkiem, gromadzących się dzielnicowych “menelików, obalających “bełty” i wyrażających głośno opinię, że rekreacja trunkowa najmilej smakuje, jeśli odbywa się nad Wołgą, czyli wspomnianym potokiem. Lecz dla dzieci był to wymarzony tor wyścigowy papierowych łódeczek i sezonowe łowisko kijanek. Czasem po ulewnych deszczach rzeczka zamieniała się w rwącą rzekę, toczącą pieniście sfalowane, brunatne wody i zalewającą nadbrzeżną ścieżkę. Rzeczka ta intrygowała mnie tak bardzo, że namówiłem Tatę do odbycia wycieczki do jej źródeł. Znajdowały się one na podmokłej łące w dolinie położonej u podnóża osiedla Suchanino. Tam też w zagłębieniu terenu położony był staw, a opodal kikut spalonego uderzeniem pioruna starego kasztanowca. Źródła potoku nazwaliśmy więc Łąką przy spalonym drzewie. Po latach zmieniły się stosunki wodne w dolinie, a regulacja odpływu potoku zamieniła znaczną jej część w duży staw, który nazwałem z racji zasłyszanej w przeszłości obiegowej nazwy potoku Wołgodajem. Podczas wiosennych i letnich nocy nad Wołgodajem odbywają się wspaniałe, żabie koncerty. Kto odczuwa potrzebę kontaktu z symfonią natury, niech się tam udaje.
Często także wizytowałem podwórze i najbliższe otoczenie szkoły, czyli resztki starego parku przy drugim dworku, niszczejącym do dziś, pięknym, klasycystycznym obiekcie, pobudowanym w XVIII wieku, zwieńczonym dachem mansardowym i ozdobionym dorycką kolumnadą wspierającą ogrodowy taras. Wielokrotnie próbowałem wejść do wnętrza i obejrzeć domniemane rzeźbione schody, boazerie i sufitowe stiuki, ale zawsze odpędzany byłem przez niechętnych, często podchmielonych obywateli, którzy z woli władzy ludowej zasiedlali ów zabytkowy obiekt. Prócz tego, że mogłem się zachwycać szlachetnym, archaicznym kształtem tej ludzkiej siedziby i pięknym starodrzewiem okalającym majestatycznie dworek, to jeszcze dowiedziałem się od kolegi o czarnej legendzie owego uroczego miejsca. Tu, podczas wojny, w piwnicach dworu, oficer SS zainstalował ponoć, ku sadystycznej uciesze, prywatne więzienie i katownię dla pochwyconych obywateli żydowskich. Jak straszliwa może być czasami podszewka piękna i sielskości miejsca! Na szczęście dworek nobilitowało historycznie i otoczyło nową legendą, statystowanie w filmie Noce i dnie.
Wracając do intrygujących zjawisk, które fascynowały wyobraźnię sztubaka, wymienić należy stary cmentarz żydowski znajdujący się na wzgórzu przy leśnym końcu ulicy Traugutta. Z tym cmentarzem mam osobiste wspomnienie, bo w dzieciństwie często chodziłem z ojcem na spacer w te okolice i miałem możność obserwować porozrzucane po ziemi nagrobne macewy, a także otwarty, splądrowany i niszczejący grobowiec rodzinny – ohel. Zastanawiałem się wtedy, dlaczego cmentarz, miejsce wiecznego spoczynku naszych bliźnich, może znajdować się w tak opłakanym stanie i nikogo to nie razi, nie zobowiązuje do odrestaurowania i opieki nad tym smutnym i dostojnym miejscem. Nie mogło się pomieścić w mej głowie, że istnieją jakieś absurdalne powody dla których jedni ludzie są lepsi, tak samo jak lepsze są pewne systemy polityczne, a w szkole karzą nam śpiewać o “wspaniałym kwiecie socjalizmu”, skoro, jak na ironię, dookoła smutek, pijaństwo i sklepowe kolejki. Ale przecież czasy politycznego absurdu w naszej ojczyźnie minęły, jak sen koszmarny i nic nie powinno zakłócać powrotu normalnych, ludzkich obyczajów. Ale dużo jeszcze czasu upłynie, zanim szacunek dla przeszłości, tolerancja dla inności i poczucie wspólnoty będą oczywistością.
Jak bardzo żywo i dramatycznie zapadł w mą pamięć zniszczony kirkut, niech zaświadczy owa sugestywna wizja senna. Pewnego razu mój przyjaciel Seweryn, wrzeszczański poeta i straceniec, przechadzał się nocą po tym cmentarzu i posłyszał złowróżbny krzyk lelka i ponoć widział jakieś światła. Tak mnie to zaintrygowało i rozbudziło wyobraźnię, że jeszcze tej samej nocy miałem sen, w którym widziałem w dolince u podnóża cmentarnego zbocza wielki zastęp ubranych w szaty liturgiczne Żydów, na czele których kroczył olbrzymi rabin ze zwojem Tory. Ta rytualna procesja hakaffot zbliżała się do małego podium, na którym stała zapalona menora i niewielka trumienka. Orszak zatrzymał się, a rabin zaintonował kadisz. Wtedy jeden z uczestników ceremonii podszedł do trumienki, otworzył jej wieko i odsłonił do wglądu zawartość. We wnętrzu drewnianego pudełka, na piasku leżał niemowlak o twarzy Hitlera, trzymający w rączce jakiś zwój. Liturgicznie odziany Żyd wyjął z rączki demonicznego noworodka zwój i rozwinął go. Nie zawierał on tekstu, lecz kolorowe zdjęcie pornograficzne, przedstawiające nagą, rozkraczoną kobietę i podpisane: “nierządnica Babilonu powiła dziecię”. Kiedy zgromadzeni dostrzegli ów wizerunek poczęli lamentować i rwać włosy z głów. Obudziłem się przerażony i zdumiony. Zawsze odczuwałem jako zawstydzający i godny pogardy, pełen ironii i nonszalancji klimat polskiego antysemityzmu, dotykający jadowitym słowem żydowskie obyczaje i religijne odmienności. Nigdy nie słyszałem satyry wymierzonej w żydowskich bankierów z Wall Street lub producentów filmowych z Hollywood, a tylko tych swojskich, ortodoksyjnych żydów polskich, z którymi pod niebem miast i miasteczek żyliśmy przez stulecia. Bo mądra kpina dotyka niegodziwych, a nie zacnych, choć odmiennych. I fakt, że ów cmentarz zniszczał do reszty już w czasach powojennych obciąża nasze konto narodowej ksenofobii i nietolerancji. Może kiedyś, w ramach zadośćuczynienia, na zboczu leśnym przy końcu ulicy Traugutta staną stare macewy, a miejsce odzyska swój sakralny wymiar. Wiele jest znamiennych i pięknych miejsc we Wrzeszczu dopraszających się godnej odnowy, aby dzielnica odzyskała swe historycznie prawdziwe oblicze.
Lecz prócz owego tajemniczego i bezmyślnie sprofanowanego miejsca, mą uwagę przykuwały zawsze dwa dworki znajdujące się w pobliżu dawnej Szkoły Podstawowej nr 54. Pierwszy z nich, mniej stylowy i urodziwy, o bryle eklektycznej, zapewne z początku XX wieku, położony ponad stawem, mieścił w swych murach zatrważającą każdego myślącego młodzieńca instytucję czyli wojskową komisję poborową. Ile dramatów wykrytej symulacji niezdolności do armijnej służby i ile udanych wykpień się fortelem od wtłoczenia w mundur i dryl miało miejsce w owym przybytku nie jestem w stanie opisać z powodu braku informacji faktograficznej. Natomiast wspomnieć muszę o pewnym majstersztyku w dziele wykpienia się od roli “mięsa armatniego”. Otóż pewien mój przyjaciel, dobry matematyk i radosny sybaryta, wykoncypował i wcielił w życie znakomity, bo niezwykle prosty plan definitywnej likwidacji poborowej perspektywy. Kiedy więc przyszło do niego wezwanie na komisję, udał się do rzeczonej instytucji i zbadał, pod pretekstem przesunięcia terminu, kto opiekuje się kartoteką poborowych. Okazało się, że w owej roli występuje urocza, średniowieczna dama, a nie opryskliwy sierżant, tak więc w głowie Bogdana powstał słuszny i skuteczny w efekcie pomysł. Następnego dnia przybył ponownie do strażniczki personaliów z uśmiechem na twarzy, flaszką wódki żytniej i bombonierą. W zgrabnej formule uzasadniającej, popartej urokiem osobistym, przekonał strażniczkę “pogłowia rekruckiego” do zniszczenia jego kartoteki i wybawienia go tą drogą od zła wielkiego. Jego wybitnie bezczelny i ryzykancki pomysł zakończył się pełnym sukcesem, a dama odbierająca z promiennym uśmiechem wdzięczności dobra substancjalne, naonczas cenne, zwrotnym ruchem umieściła w koszu strzępy wojskowej dokumentacji. I tak to, bez potrzeby ryzykownych spektakli symulacji w “psychiatryku” lub kupna “lewych” zaświadczeń lekarskich, obywatel poborowy wykpił się tanim kosztem od zasilenia złowrogiej machiny armijnej. Jest to jednak, z drugiej strony, argument przeciw służbie kobiet w armii, zwłaszcza w rekrutacji poborowych. Ale w szkolnych czasach, to nie fortele i komisyjne sprawdzanie hemoroidów zaprzątało moją uwagę w owej okolicy. Także wymieniony już staw był miejscem arcyciekawym. W nim bowiem, kiedy jeszcze był czysty i tętniący podwodnym życiem, obserwować można było małe smoki, czyli pływające niespiesznie przy dnie pomarańczowo-brzuche traszki. Czasami długie kwadranse obserwowałem podwodne życie tych miniatur mitologicznych potworów, posiłkując się wizjami z „Baśni o stalowym jeżu” Brzechwy.
*
AntoniK
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura