Wilk Miejski Wilk Miejski
407
BLOG

Karnawał, albo mięsopust, czyli kulturowe katharsis.

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0

Czym jest karnawał, w swej pierwotnej funkcji społecznej, w życiu ludzi współczesnych? Niczym. Jest jedynie ciekawostką etnograficzną i wydarzeniem o charakterze wspólnej zabawy, której temperatura emocji nie osiąga nigdy owego straszliwego paroksyzmu i rozpasania pierwotnego święta. Człowiek współczesny boi się, jak przysłowiowego ognia, żaru wielkich uczuć sakralnych, ich demonicznej, niekontrolowanej gwałtowności, oraz ich jawnie aspołecznego charakteru. Nikomu już nie przychodzi do głowy, że obalenie praw codzienności i niemrawego, wziętego w ryzy życia, toczonego w cieniu zawodowych obowiązków i rodzinnej ceremonialności, jest wielkim aktem manifestacji ukrytych społecznych energii i kreacji, świętym czasem odnowy sił witalnych i twórczych potencji umysłowych, a także doświadczenia ekstazy czasów mitycznych, czasów początkowego chaosu, który poprzedzał ostateczne, kosmiczne uporządkowanie, tu – ład społeczny...

A zatem karnawał był w swej funkcji społecznej kontynuacją pierwotnego święta. Dziś nie ma już wyraźnych ekwiwalentów obrzędowych owego podniosłego i dramatycznego wydarzenia, zaś wakacje, urlopy, biesiady alkoholowe czy bale kostiumowe, to tylko akty unormowanych społecznie zachowań o charakterze wypoczynku i odprężenia, a więc zgoła odmienne w swej istocie od funkcji zasadniczej karnawału. Bo dziś człowiek nie inicjuje się w dojrzałość poprzez ryt mityczny, lecz regeneruje siły, aby wypełniać funkcje przydatnego zawodowo "wołu roboczego" i społecznie obliczalnej, potulnej własności państwa. Jego uprzedmiotowienie i wypatroszenie z metafizycznego wymiaru i sakralnej mocy osiągnęło aktualnie rozmiary apokaliptycznej tragedii. „Mała apokalipsa” ma miejsce w każdym pojedynczym umyśle, który daje dopust na to, aby zamienić się w płaski, państwowotwórczy automat. A jak bywało dawniej?

 Na rynku norymberskim A.D. 1539, miejscu kupieckiego dostatku i mieszczańskiego porządku, rzuca kotwicę niesamowity okręt-widmo. Ogromny, drewniany kadłub okrętu pomalowany na czerwono otaczają błękitne fale skrywające koła, na których przytoczył się ów piekielny wehikuł. Z fal wynurzają łby ogromne ryby, tudzież syrena swój monumentalny, piersiasty tors. Okręt wyposażony zgodnie z tradycją szkutniczą posiada wielki maszt zwieńczony „bocianim gniazdem”, czerwony żagiel, nadbudówkę rufy w kształcie domu pokrytego szpiczastym dachem, ostry dziób oraz mnogość wantów i lin okrętowych. Na pokładzie kłębią się groteskowe, przerażające postacie. Każda niezwykle wyszukanie i indywidualnie przystrojona. To sługi i poplecznicy zła, a okręt jest królewską nawą władcy piekieł Belzebuba. Na twarzach przebierańców maski ptaków, dzikich zwierząt, demonów, zaś ciała odziane w skóry zwierząt i krzykliwie pstrokatą materię. Ogromny, czarny demon leje wodę z sikawki, naprzemiennie ziejąc z niej płomieniami ognia. Na pokładzie okrętu stoją dwie bombardy gotowe do strzału. A dookoła potwornego intruza kłębi się tłum oblegających go tancerzy, błaznów, głupców z oślimi uszami i wojowników zbrojnych w piki, kamienie, pochodnie i race. Ponad tłumem górują czterej potężni, włochaci leśni ludzie uzbrojeni w maczugi. I on to inaugurują atak. O kadłub okrętu wspierają się dwie drabiny, a barwna czereda zaczyna się piąć w górę potrząsając dzirytami, strzelając ogniste race i wymachując pochodniami. Za chwilę forteca zła padnie, a potem zapłonie i w popiół się rozsypie. I tak wypełni się ta igraszka jednego dnia, eksplozywny khatarsis tłumu, zbiorowa eksplozja zablokowanych kulturowo emocji...

Tak oto wyglądał ongiś kulminacyjny moment karnawałowego rozpasania. Jest wielce prawdopodobne, iż tradycyjny, ponoworoczny okres zabaw, pochodów, festynów i turniejów swą nazwę bierze właśnie od owego carus navalis, czyli wozu-okrętu. Był to pierwotnie okręt głupców, symbol mrocznych sił szaleństwa, burzenia społecznego porządku i wyzwalania nieokiełznanych, zmysłowych pasji. Był symbolem ciemnej strony ludzkiej duszy, której patronuje na niebiosach tajemnicza pani Luna, a więc wszystkich tych pasji i tęsknot ludzkich na co dzień stłamszonych przez ciasny gorset kultury. Tradycja tego pojazdu ceremonialnego wywodzi się z greckich bachanaliów, a więc święta pochwały dzikiej natury i ekstazy, pijaństwa i rozpasania seksualnego.

Jest jeszcze inna, równie wiarygodna etymologia tej nazwy, a mianowicie wywodząca ją od ostatnich dni Wielkiego Postu, czyli czasu wszelkiego folgowania zwanego carne vale, co tłumaczy się „mięsopust”. Tak, czy owak interpretując nazwę stwierdzić należy, iż karnawałowe motywy ludyczne nawiązują do wielu zjawisk ludzkiej kultury, począwszy od gestów i symboli związanych z dorocznym cyklem świąt religijnych, następnie zabaw ludowych, tematów mitologicznych i biblijnych, a także obyczajów dworskich i rycerskich. Lecz jest to przede wszystkim święto mieszczan, którzy na co dzień hołdując racjonalnej powściągliwości i wyrachowaniu, szukają w nim sposobu na odreagowanie ukrytych tęsknot do niezwykłości, zawieszenia życiowej dyscypliny, szalonych emocji i kpiny z wartości świata, w którym siedzą, jak w futerale.

Na klasyczny karnawałowy orszak składały się trzy odrębne grupy jego uczestników, które w trakcie pochodu mieszały się ze sobą w ekstazie zabawy. Byli to giermkowie, tancerze i biegacze, przebrani w alegoryczne stroje własnego pomysłu. Poza tymi trzema zasadniczymi grupami występowały w karnawałowych korowodach ogromne maski, kompozycje sceniczne, żywe obrazy, czyli sceny mitologiczne czy dworski, fantazyjne, baśniowe dekoracje, a wszystkie one umieszczone na rydwanach lub wozach ciągniętych przez konie, albo specjalnych pomocników ceremonii. Cały ów zróżnicowany bajecznie orszak sunął w asyście gromady muzyków i bębniarzy, którzy stopniowo rozgrzewali uczestników do tańcowania, aż do osiągnięcia szaleńczego zapamiętania. Przodem orszaku biegli zaś, jak przystało biegacze, zbrojni w piki i ziejące ogniem rury, roztrącając tłum i torując drogę pochodowi. Zdarzało się czasem, że w ferworze pozorowanej agresywności ktoś został dotkliwie poturbowany, lecz nie wywoływało to specjalnego zdziwienia, gdyż codzienne obyczaje ulegały zawieszeniu, a w nastroju powszechnej anarchii wszystko się może zdarzyć, wszystko dla totalnego wyzwolenia z norm kultury.

 W nowożytnej Europie ważnym elementem karnawałowych festynów była fontanna symbolizująca „Źródło życia”, albo „Źródło miłości”. Poszukajmy, więc, genezy tego symbolu w duchu epoki i w tradycji kulturowej. Fontanna jest zatem symbolem odwiecznego źródła życia, jego siły i właściwości oczyszczających, nieśmiertelności i wieczności zdroju sił witalnych, ale także symbolem vaginy, mocy Wielkiej Matki, prastarej, matriarchalnej bogini, Pani Natury i dawczyni życia, jak też jest symbolem żywiołu akwatycznego, czyli bezkresnych otchłani ludzkiej podświadomości, krainy nieodkrytych tajemnic, archetypów i wielkich wizji wypartych przez kulturę. Ta właśnie fontanna jest centrum obrazu „Ogród ziemskich rozkoszy” Hieronimusa Boscha, ale też znajduje się na prawym skrzydle owego tryptyku. Jest to twór fantasmagoryczny i tajemniczy, gdyż obie symbolizują zapewne źródło życia i jego mocy, ale ta ze skrzydła jest położona w raju pierwotnym, krainie niewinności, a druga w raju ziemskim, "skażonym" występkiem miłości zmysłowej. U stóp pierwszej Bóg-Stwórca przedstawia Adamowi Ewę, a w akcie tej prezentacji nie ma cienia zmysłowości, a jedynie troska, aby "człowiekowi się nie nudziło". Jednakowoż w konstrukcji fontanny, w samym centrum budowli o charakterze strzelistego, płomiennego gotyku, ucieleśnionym w pancerzach raczych, czyli symbolach  macierzyńsko-odrodzeńczych, widnieje wizerunek sowy, symbolu śmierci. Jest to zapowiedź przyszłych losów człowieka, czyli znak nieuchronności "woli bożej", utracenia Raju i zaprzęgnięcia do kieratu pracy w „pocie czoła”...

 W centrum tryptyku, błękitnej misie fontanny pluskają się nagie pary oddające się miłosnym igraszkom. Ich aktywność jest wyrazem woli i radości życia, symbolizującej radość ziemskiego spełnienia, ale o ich naturze upadłości świadczą pływające opodal stwory głębinowe, symbole zła i chaosu. Jednakowoż postacie zdają się zachowywać w swym działaniu niewinną spontaniczność, świadczącą o zdjęciu ze zmysłowej miłości piętna grzechu przez ofiarę Chrystusa, który w owym akcie odkupieńczym przywrócił blask wszelkim przejawom ludzkiego życia. Taka zapewne była intencja mistrza Hieronima, bo przecież jego wizjom daleko było od chrześcijańskiej doktryny...

Taka też fontanna stanęła w Norymberdze A.D. 1510 na jednej z karnawałowych estrad. Była to wielopiętrowa budowla zwieńczona dwoma złoconymi basenami, pośrodku których stał duży, rzeźbiony słup tryskający wodą i zakończony stylizowaną głową głupca. Baseny ogrodzone były metalowym płotem,  a w wodzie i na brzegach zażywały sielanki nagie kobiety. Na pewno nie odnajdujemy w tym zjawisku nic zuchwałego i nieprzyzwoitego, orgiastycznego, lecz raczej odegraną teatralnie alegorię literacką, a może żywiołową, mityczną fantazję, gdzie nagość, to wyzwolenie z „pęt kultury”. Odwieczną tęsknotę do radości i nieśmiertelności człowieczego żywota, ucieczki od smutku przemijalności do rajskiej wizji...

Znajdujemy też w karnawałowych pochodach wyraz upodobania do baśniowej fantastyki. Pojawiają się tu zatem postacie dzikiego człowieka w podwójnym wydaniu: dzikiego mężczyzny i kobiety. Są to istoty imponujących rozmiarów, wręcz olbrzymi, odziani w futra i skóry, w ogromnych maskach i perukach, z wielkimi czarnymi brodami, a w rękach dzierżące maczugi. Na plecach dzikusów zawieszone są zazwyczaj ogromne kosze z drewnianą kukłą wewnątrz, jako uosobieniem leśnego demona-stróża. Dzikie kobiety noszą tam lalki wyobrażające porwane dzieci. Prócz dzikich ludzi w karnawałowych orszakach pojawiają się inne postacie rodem z prastarego folkloru, a będące symbolami zła. Są to przebierańcy ukrywający twarze za groteskowymi, monstrualnymi maskami ptaków, świń, byków, wilków czy kozłów. Owe postacie odwołują się do dawnej tradycji totemicznej i wyrażają fascynację wyklętą przez chrześcijaństwo przyrodą i jej mocami. Wywoływały one zazwyczaj odruchy zalęknionej ciekawości  i podtrzymywały żywotność starych wierzeń i lęków, zawsze obecnych pod uładzonym obrazem kultury.

Niezwykle ważnym elementem karnawałowego pochodu byli wszelkiej kategorii „głupcy”, a więc czeredy  błaznów, trefnisi, akrobatów, tancerzy, kpiarzy i prześmiewców. W ich role wcielali się szacowni obywatele miasta, czyli kupcy, rzemieślnicy i stateczni mieszczanie. W okolicznościach masowego odwrócenia ról społecznych, postawienia porządku świata na głowie, owi zrównoważeni na co dzień ludzie przywdziewali czapki z oślimi uszami, pstrokate trykoty, rzucali jajami, wydzierali się jak opętani, dosiadali osłów i tarzali się ochoczo we wszelkich kategoriach zachowań niedorzecznych. Głupcy, obecni we wszystkich karnawałowych, odsłonach uczestniczyli w ulicznych wydarzeniach jako komentatorzy odbywanych spektakli, parad możnych, występów kapeli, czy przemarszu przebierańców. Ich zadaniem było interpretować ich znaczenie, rzecz jasna parodiując, gestem i mimiką wyrażając swój  przewrotny stosunek do owych ceremonii, negując wszystko i wszystkich. Ich obecność sprawiała, że pryskały całkowicie wszelkie pozory próżności i napuszenia karnawałowych uczestników, zacierały się granice między pozą, a rozpasaną, szaleńczą pasją, pryskał czar majestatu i prestiżu, a wszyscy demokratycznie zrównywali się w orgii głupoty. Szyderstwo głupca unaocznia wszystkim, że nie ma świętości pod słońcem tej ziemi, trwałość i niezmienność jest mitem, a wszystkie sprawy tego świata są względne, więc mnich staje się rozpustnikiem, żebrak królem, a stateczny obywatel członkiem bractwa szaleńców. Porządek wszech rzeczy stoi więc na wątłym fundamencie chaosu… 

Warto tu wspomnieć także o karnawale florenckim będącym przykładem radosnego, ludowego święta, niegdyś o charakterze kontestacyjnym, zaś potem przejętego organizacyjnie przez możnych, aby przynosić zyski ludziom u władzy. Stał się, więc florencki karnawał widowiskiem porażającym zbytkiem i przepychem. Tradycyjne maskarady, żywe obrazy, przemarsze gigantycznych kukieł uzupełniono tu o przedstawienia o charakterze czysto lokalnym, być może ze starożytną tradycją. Były to pochody, w których możnowładcy otoczeni przepysznie  odzianą świtą jeźdźców i pieszych, występowali w spektaklach opowiadających sławne historie. A były to sceny z życia Jezusa, św. Franciszka, św. Antoniego, widzenie św. Jana na wyspie Patmos, czy podróże Ulissesa. Innym spektaklem był tak zwany „Triumf”, czyli procesja uformowana wokół wozu triumfalnego, na którym jechał główny bohater, lub bohaterska para. Wóz ciągnęły konie lub woły, zaś wokół uwijała się eskorta przedstawiająca w formie spektaklu opowieści o bohaterskich dokonaniach, cnotach i przewagach herosów. Owe procesje aranżowane były bardzo starannie przez znakomitych artystów, którzy w formie kartonowych makiet  przedstawiali scenariusz wydarzenia. Swe triumfy na ulicach Florencji święcili Parys i Helena, Bachus i Ariadna, Wenus, Minerwa, Mars, a także mitologiczne postacie takie jak „trzy Parki”, symbolizujące trzy okresy ludzkiego życia. A wszystkie te symboliczne demonstracje miały na celu podkreślenie potęgi i chwały władających Florencją Medyceuszy, ich panowania nad ładem miasta i jego symbolicznym rozpadem...

Karnawał, błazeńskie i burleskowe święto ludzi świeckich, czasem podniosłe i symboliczne, zachowuje wyraźne odniesienia religijne, ale także zapożyczenia z etosu rycerskiego. Znanym wydarzeniem tego typu były doroczne święta i turnieje ”Gajowego” odbywane w Brugii. Ich organizacją zajmowało się bractwo „Białego niedźwiedzia”. Zmagania piesze i konne nadzorowane były przez wybranego na dany rok „Gajowego”, prezentującego swą władzę dzierżonym w ręku oszczepem, bronią ongiś używaną do polowań na dziki i wilki. W  turniejach chętnie brali udział  prócz braci mieszczańskiej znamienici hrabiowie i baronowie, zaś w A.D. 1427 w szrankach stanął sam król Filip Dobry. W wielu miastach organizowane były owe turnieje z hojności zamożnych mieszczan, czasem zaś z pomocą miejskiej kasy lub specjalnego opodatkowania wspólnoty na ten cel. A były to gry wojenne, dworskie przyjęcia, uczty, sztuki teatralne, misteria i pochody. Odbywały się też wielkie widowiska parodystyczne i korowody przebierańców stanowiące tradycyjnie esencję karnawału, feerię chaosu i symboli odwrócenia porządku rzeczy...

Nie inaczej było w Gdańsku. Centralnym wydarzeniem gdańskiego karnawału był turniej rycerski organizowany na Długim Targu przez bractwo Dworu Artusa. Turniej miał charakter drużynowy, a nagrody wręczały zwycięzcom piękne damy. Wraz z nagrodami członkowie bractwa otrzymywali honorowe miejsca we Dworze. Regulamin turnieju przewidywał stosowne złagodzenie śmiertelnego rażenia broni, a zatem na ostrza kopii nakładano tępe nasadki. Do ulubionych rozrywek karnawałowych gdańszczan należały maskarady. Najsłynniejsze organizowały cechy i gildie, a prym tu wiedli kuśnierze, odtwórcy modnego podówczas w Europie tańca symbolizującego zmagania z żywiołem muzułmańskim, zwanego moreską. Mrozili też krew w żyłach żonglerką straszliwymi toporami okrutni rzeźnicy, a szyprowie okrętowi wykonywali taniec z mieczami. Z kolei żacy z Gimnazjum Akademickiego paradowali w podszytych sobolem togach profesorskich, a brać żebracza przywdziewała szaty patrycjuszowskie. Tradycją gdańskich przekupniów było tytułowanie siebie nawzajem w czasie karnawałowej „rewolucji obyczajów” zwrotami: „wasza wielmożność” lub „wasza wysokość”. I tak odwracano w Gdańsku klepsydrę świeckiego czasy ku paroksyzmowi czasu sakralnego…

Dodać należy, iż Gdańska zjeżdżało także wielu cudzoziemców i polskiej szlachty, tak więc wielojęzyczny korowód birbantów hulał po mieście „na kształt młodych diabłów”. Odbywały się też wystawne bale w domach cechowych i prywatnych salonach patrycjuszy. Karnawałowe uciechy nie mogły obyć się bez pikantnego udziału gdańskich nierządnic, które znane ze swego kunsztu ars amandi zapraszały do łożnic strudzonych tumultem zabawy taneczników i opojów wszystkich stanów. Bo to właśnie Eros, nie zawsze w swej podniosłej postaci, stał za kulisami karnawałowych szaleństw.

Nawet sam król Władysław IV gustował w gdańskich balach i swawolach czasu karnawału i często bawił tu w roli niezbyt majestatycznej. A że był ów władca wielkim amatorem hulanek i swawoli, nikomu nie było tajne. Są zapisy mówiące o udziale króla w patrycjuszowskim balu w „Lwim zamku” przy ulicy Długiej A.D. 1636, gdzie to koronowana głowa uczestniczyła w frywolnej zabawie towarzyskiej zwanej „salonowcem”. W czasie pobytów w Gdańsku Król Władysław IV zdobywał serca wielu dobrze urodzonych panien, choć niektórzy twierdzą, że to przebiegli patrycjusze podsyłali królowi owe „smakowite kąski”, aby były wdzięcznie, a skutecznie zawoalowanymi rzeczniczkami sprawy gdańskiej na królewskim dworze. Lecz monarcha lubił ponad wszystko ucztowanie w towarzystwie pięknych dam, popisy żonglerów i linoskoczków, a nade wszystko kuszące pląsy rozebranych tancerek. A kiedy kończył się czas karnawałowego odwrócenia wszelkiego porządku król przywdziewał mnisi habit i wziąwszy z sobą brewiarz i świecę szedł w samotności odprawiać modły przebłagalne w intencji podniesienia z upadku własnej osoby i Rzeczypospolitej. Bo jak każdy wielki rozpustnik był sentymentalnym bigotem. 

Zapewne też przyszły król Stanisław August, na on czas oświecony magnat imć Pan Poniatowski brał udział w karnawałowych igrcach w Gdańsku, jako że modę na „oświecone”, czyli seksualnie frywolne zabawy w środowisku arystokratycznym propagował i wielką sympatią darzył owo bogate i europejskie w obyczajach Miasto. Może więc właśnie dlatego obchodzono tu tak hucznie czas karnawału, aby w ten sposób uwolnić trzymane na wodzy racjonalnego rozumu i kupieckiej kalkulatywności, umiaru i oszczędności ludzkie ciągoty ku przekraczaniu granic, akty ekstatycznej transgresji, podważania rozsądku i ciasnych ról społecznych. Bo życie ludzkie toczy się w szerokim spektrum doświadczeń, a jeśli biegun tzw. normy i dyscypliny jest całoroczną dominantą, staje się zwyczajnym „kagańcem” dla pełni człowieczeństwa, które to nie jedno ma imię, a zrównoważyć je trzeba ekspresją chaosu i rozpasania…

Jako smutne memento wspomnieć trzeba też o „brunatnym karnawale”, który rozpoczął się w Gdańsku w 1933 roku, a swe apogeum osiągnął we wrześniu 1939 roku. Była to eksplozja mrocznego fanatyzmu germańskiego, „woli mocy” narodu upokorzonego klęską wojenną i kontrybucją, a karmionego przez swego Furera mitem aryjskiego prometeizmu i narodowej potęgi. Defilady, wiece, pochody szturmowców SA i Hitlerjugend, flagi, hasła, transparenty, pochodnie, euforia tłumów i nienawiść do wszystkiego, co nie niemieckie, oto oblicze nazistowskiego karnawału. Lecz niepełne. W tym samym czasie z nie mniejszym entuzjazmem spalono Wielką synagogę, demolowano żydowskie sklepy, bito na ulicach obywateli polskich, a na drzwiach wejściowych do kawiarni Caffe Langfur we Wrzeszczu widniał napis: „psom i Polakom wstęp wzbroniony”. To było prawdziwe owładnięcie dziką euforią, poczuciem etnicznej więzi i grupowej mocy, lecz niestety ów stan psychicznej mobilizacji służył sprawom patologicznym. Taki też wymiar, zdegradowany i zdziczały, może przybrać ludzka tęsknota do świątecznego rozpasania. Podświadomością ludzką można cynicznie manipulować, nie tylko wyzwalać jej archaiczne, uśpione potrzeby. Człowiek może być pijany nie tylko trunkiem, ale też bezkrytyczną, irracjonalną nienawiścią i poczuciem wyższości, które wynika jedynie z idiotycznej, lecz złowrogiej uzurpacji. Z dwojga złego lepiej nadużyć alkoholu, bo kończy się to przeważnie kacem, lub w gorszym przypadku skandalem towarzyskim, niż dać się ponieść kolektywnemu oszołomieniu, którego skutki są nieobliczalne i straszliwe, a mierzone zagładą narodów, dorobku kultury i trwałymi urazami psychicznymi ludzkich społeczności. Archaiczna, głęboka i niezbywalna potrzeba człowieka na kontakt z „dionizyjską”, rozpasaną nierzeczywistością i uwalnianiem skrajnych, gwałtownych uczuć powinna się realizować w formie zachowań tradycyjnie zrytualizowanych i utrzymanych w ryzach przez konwencje kultury, bo inaczej dzieje się HORROR!

 Eksplozja zachowań niekontrolowanych i destruktywnych świadczy o zwyrodnieniu kultury, atrofii jej mechanizmów zachowawczych i samoregulujących. Nie jest to „zmierzch bogów”, ale zmierzch skarlałego i wyjałowionego człowieczeństwa. Pijak wszystkich epok manifestuje swe nieprzystosowanie i alienację wobec rzeczywistości społecznej, natomiast doktryner NSDAP, czy PZPR uznaje realia świata za niezgodne z wyznawaną ideologią, a więc godne „resocjalizacji” lub eksterminacji. Pamiętać też trzeba, że przez dziesięciolecia na ulicach Gdańska odbywał się 1-Majowy karnawał komunistyczny, w którym uczestniczyli bezwolni, zaszczuci obywatele, lecz z prawdziwym entuzjazmem wszyscy koniunkturalni wielbiciele systemu, którzy niczym psy machające radośnie ogonami na widok pana, nie mniej radośnie machali czerwonymi szturmówkami przed trybuną honorową, aby przedłużyć sobie bezpieczną i sytą psią wegetację. A gdzie znajdowała się owa trybuna? Na cokole sowieckiego czołgu-pomnika przed AMG, symbolu „zwycięstwa i wyzwolenia”. Żałosne!

Oto kolejny przykład, jak wyradzać się może idea. Pomiędzy prywatną biedą umysłową i uwikłaniem w nałóg, a masową patologią istnieje przepaść jakościowa w okropności konsekwencji. Dlatego czasem warto „umierać za Gdańsk”, niż żyć w cieniu komór gazowych i wywózek do gułagów, lub w kornych ogonkach po kiełbasę, papier toaletowy czy pralkę. Człowiek porwany przez młyn ideologii nie przeżywa radosnej ekstazy, lecz upiorne otumanienie. Widmo ideologicznej zarazy, czyli zwyrodniałego nacjonalizmu, do dziś krąży po Europie. Antidotum przeciw owej zarazie jest rozum...

I tenże rozum podpowie każdemu, że warto przeżywać okresowo momenty nasycenia świadomości pierwotną ekstazą mistyczną, archetypicznym paroksyzmem święta początku, lecz stronić należy, jak od jadowitej toksyny, od wszelkich psychoz ideologicznych, etnicznych zacietrzewień, od budowania chorej solidarności grupowej poprzez sterowaną nienawiść do rzekomych wrogów. A także warto wiedzieć, że zbyt częste doświadczanie uczuć ekstatycznych i postrzeganie zniesionego porządku świata, banalizuje sakralny wymiar owego wydarzenia i staje się nudną, wyzutą z mocy i blasku, autodestruktywną ścieżką narkomanów, klubbingowców i alkoholików. Bo każde zjawisko, jak ów kij przysłowiowy, ma dwa końce swego wymiaru znaczeń, więc warto wybrać ten jasny, barwny i fascynujący, nie zaś mroczny i niszczycielski. Taka postawa nazywa się potocznie życiową mądrością. Ale mądrość nie jest patronką naszego życia, niestety, ale jej karykatura, przebrana w liturgiczne szaty, mundury i garnitury, pospolita głupota, lecz niepospolicie podła.

Na koniec warto się zastanowić, czy karnawałowe zabawy dawnych wieków były satyryczną krytyką napuszonych i obłudnych obyczajów, oraz despocji możnych tego świata, czy też kwestionowały ogólne zasady ludzkiego porządku i hierarchii wartości? A więc, czy był to jednodniowy, symboliczny bunt, czy głębsza kontestacja życiowej kondycji, dziś trudno już dociec. Zostawmy to fachowym badaczom kultury. Człowiek z natury lubi przekraczać normy i zrywać gorsety obyczajów, aby odetchnąć głębiej w krainie wyobraźni i oderwać się od szarej rzeczywistości. We współczesnym świecie wielkie spektakle karnawałowe odbywają się we włoskiej Wenecji, Niderlandach, Niemczech, Hiszpanii i brazylijskim Rio de Janeiro, lecz są to w istocie wielkie komercyjne show’y ściągające rzesze turystów, a nie lokalne święta rozładowujące napięcia i niespełnienia ludzkiej zbiorowości. Mało tego, w Rio, to czas mafijnych porachunków! Zaś kultywowane w różnych miejscach Europy pomniejsze festyny karnawałów nie mają wiele wspólnego z funkcją pierwotną karnawału.

Czasy się zmieniają i wraz z nimi obyczaje. Żyjąc w racjonalnym, naukowo uporządkowanym świecie, w administracyjnym kojcu państwa i jego kontroli, nie przeżywamy odnawiających, dawnych wzorów „rewitalizacji” kultury i nie ulegamy zbiorowym, twórczym szaleństwom. Po prostu dobrze się bawimy. No, może nie wszyscy. A owa zabawa jest żałosną karykaturą pierwotnej funkcji święta. Fundamentalną potrzebą zdrowia psychicznego poszczególnego człowieka i całej społeczności ludzkiej jest różnorodność i rytm przemiany stanów psychicznych, oscylujący od banału profanum do ekstazy doświadczania sacrum. Człowiek pozbawiony możliwości przeżywania pełnego spektrum doświadczeń psychicznych, staje się pustym, apatycznym, czasem agresywnym, zdalnie sterowanym fantomem, swoją karykaturą, niestety...

Współczesne formy świętowania, społecznie dopuszczalne akty regeneracji sił pracowników i wyładowań napięć agresywnych frustratów, owe mecze piłkarskie, koncerty i dyskoteki nie mają nic wspólnego z sakralnym rytem świątecznego rozpasania. Są to karykaturalne, zdegradowane formy rytuałów, które nigdy nie będą w stanie zaspokoić głębokich, archetypicznych potrzeb ludzkich. Są jedynie prymitywnym, jałowym oszustwem, nie potrafiącym zagłuszyć poczucia bezwartościowości i bezsensu ludzkiej egzystencji w objęciach państwa, doktryny i zawodowej cząstkowości życia. A że człowiek tęskni do świątecznego, mitycznego szaleństwa świadczą nieporadne próby odzyskania „Raju utraconego”. Kiedyś kontestacja „Dzieci-kwiatów”, dziś konwulsyjne podrygi „techno-opery” są dowodem, że współczesny mieszkaniec „wychodka” kultury masowej po omacku poszukuje zatraconych form doświadczania wzniosłości i tajemnicy życia. I niestety owe próby mają jedynie państwowotwórczy wymiar, gdyż tracący na jałowy rozkurz swą życiową energię, pieniądze i zapał, naiwny kontestator, sfrustrowany i skacowany, wykpiony i pozbawiony własnej wizji mądrej i krwistej odmiany życia, wraca skruszony do państwowej tancbudy, do kieraty swej „roboty”, aby tam wykonywać posłusznie chochołowy taniec...

                                                         *

Gdańsk, styczeń 1999 roku                                                           Antoni Kozłowski

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura