Wilk Miejski Wilk Miejski
371
BLOG

Poeta i jurodiwyj, czyli słowo o Bizonie. Seweryn Leciejewski (1952 - 1987)

Wilk Miejski Wilk Miejski Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

Czym jest to wszystko

Wobec niezdarności rozumu?

Końskim kadłubem centaura

Ciemnym korytarzem duszy

Czarnym jądrem słońca

Drugą stroną

Skutkiem i przyczyną pierwszej

Odpowiadam sobie

Lecz nie napełnia mnie

Światło zrozumienia...

AntoniK, 1987

 

Zakończył już swą opowieść. Nie padnie, więc, już żadne słowo, co jak nieustannie drążący świder dociekliwego umysłu, wydobywało z prochu ziemi zapomniane kształty prawdziwej architektury ducha. W zmurszałym labiryncie świata prowadził żmudne wykopaliska w blasku lampy górniczej swej wiary, rozgarniając poranionymi palcami nadziei spiętrzone po mroczny horyzont istnienia zwały jałowości przemijania i odpryski utraconej świętości. Szukał miłości w "gułagach pracowniczych", "prosektoriach towarzyskich", mrokach piwnicznych, ulicznym zgiełku i wysypiskach (pseudo)kultury. Szukał prawdy i sensu, sięgając oczyma swej duszy na drugą stronę Zwierciadła, napędzany ciemnym zegarem swej krwi. Szukał wartości każdej chwili życia, każdej zatrutej fałszem ludzkiej kreacji, bolał, że świat i człowiek, to zastępcze atrapy, zdeformowane i kalekie, bękarty jadowitej ideologii. Płacił cenę najwyższą - broczył ze wszystkich dobrowolnych, ofiarnych ran swej ludzkiej istoty i gasł, spisując wytrwale raport o nieprzeniknionym misterium życia zamkniętym w hermetycznym kokonie banału i niemocy. Walczył o przekroczenie Słowem granicy Niepoznawalnego, o Prawdę, którą zesłano na Sybir niepamięci. Porywał się z motyką swego heroizmu na czarne słońce powszechnego ogłupienia i zmanipulowania świadomości ludzkiej. Śmierć postawiła pieczęć tajemnicy na ostatniej stronie Księgi Jego Żywota...

To, co zostało powiedziane, krąży jedynie, jak nerwowa ćma wokół magii światła wystrzelającej z odwiecznych ciemności ludzkiej tajemnicy. Jak każdy prawdziwie rozbudzony człowiek Seweryn był i pozostał dla nas zagadką. Przemknął cicho i skromnie przez nasze życie. Nasze życie pogubione, wydziedziczone i zastępcze. Życie spędzane w domu, którego progi przekroczył podstępnie zbój i nasrał nam do szaf i szuflad. A on zadziwiał nas bezmiarem swej czystej naiwności i zawstydzał bezinteresowną dobrocią. Pisał swą poezję nie tylko w cichości swego osamotnienia, ale też każdym słowem skierowanym do nas, każdym gestem i zawahaniem, każdym wymownym milczeniem, każdą salwą niesamowitego śmiechu, każdym odkrytym smutkiem, co zachmurzał jego czoło posępnego Bizona. Choć nie rozdawał się szczodrze, zawsze cofnięty na drugi plan, zażenowany i odległy sprawom teatru banału, fascynacji barwną jałowizną życia, to było go wiele, tak wiele, że teraz jest wokół nas boleśnie pusto i świat jest uboższy o Jego niezwykły wymiar (do dnia dzisiejszego, o tak)...

Seweryn zostawił po sobie poetycki zapis bolesnego życia. Nie zostawił jednak całego spisanego dorobku, bowiem część zagubił lub rozdał ludziom przypadkowym, barmanom i meliniarzom, jako ekwiwalent pieniądza, a ci przyjęli od niego jego dar cenny i wydali zabójczy alkohol, który ukoił jego ból istnienia. Nikt do końca nie wie, czy przeczuwał swe wczesne odejście, skreślenie z ziemskiej listy obecności. Nie znalazł jednak skutecznej recepty, aby swe życie gorzką mądrością wywyższyć i nadać mu blask i splendor. Może by to uczynił, posiadał taki potencjał, ale nie starczyło czasu. Śmierć wmieszała się w jego rachunki z życiem. I właśnie ta śmierć pomieszała mu szyki, nie pozwoliła na uporządkowanie życia i twórczości, eliminację chaosu i depresji uzależnionego trunkowo, a w jego poezji - czułostkowości i symboliki banału z niektórych utworów. Dlatego też, nie został namaszczony oficjalnie, przez publikacje i recenzje, na poetę wielkiego formatu, ale dla nas, Przyjaciół, zawsze był tytanem ducha, często podpartego kulawą, niedopracowaną formą. Ale wszystkie Jego odczyty własnych wierszy miały charakter aktorski, były misterium oswojonego szaleństwa, powalającym siła ekspresji. Obcowanie z odbiorcami wiele go uczyło. Po słowach życzliwej krytyki zaczął mieć świadomość jakości "opakowania formalnego" swej na kolanie pisanej poezji i szykował się do "poetyckiej rewolucji", ale życia nie stało...

Seweryn, niestety, długo obcując z bywalcami knajpianymi, włóczęgami i "braminami", nie miał świadomości, że jest poetą, poetą z krwi i kości, najprawdziwszym z prawdziwych. Długo nie cenił siebie, nie dbał o jakość życia, szedł na przemiał, na straty. Aż się przebudził. Pamiętam ten epizod, bo bylem przy tym zdarzeniu. Piliśmy całą noc, wiosenną noc AD 1986, wiele dyskutowaliśmy, wadziliśmy się z Bogiem, przeklinaliśmy własną głupotę i "stalowy mechanizm Molocha", aż "opadła zasłona" i wszystko stało się jasne. Wszedł wtedy w inny, czujniejszy stan świadomości. Seweryn zatęsknił do odmiany. Seweryn pokochał życie. Pracował wtedy w wodociągach i sprawdzał stan wodomierzy we Wrzeszczu. Dużo bawił się z wnuczką Kasią. Kiedyś w studzience wodociągowej znalazł martwą, wysuszoną żabę. To był dla niego wymowny symbol - tak blisko wody, a jednak o kosmos daleko... Napisał wiersz o tym zdarzeniu, wiersz przepadł, ale się odnalazł. Chciał odmienić swe życie, ale ono przepadło, zjadła je choroba, nie odnaleźliśmy, nie poznaliśmy innego Seweryna...

Pamiętamy go takiego, jakim był: pijanego, brodatego anioła zafrasowanego powszechną, ludzką biedą. Taki niezwykły, żywy wizerunek odcisnął w naszej pamięci. Inni widzą legendę, bardziej niż żywą postać, ale dla wszystkich, co skrzyżowali z nim drogi losu, to "wrzeszczański psychonauta" i "jurodiwy", boży wybraniec, wędrowiec „innej drogi”, wezwany przed czasem przed oblicze Ojca z tragicznej, ziemskiej szychty...

 Seweryn zawsze samotny i w cieniu, pełen ludzkiego ciepła i wrażliwości, nie doświadczył go wiele od innych. Jednak nie cierpiał jałowo. Żył uważnie i umiał oddzielić plewy od ziarna. Przezwyciężał status nieudacznika twórczą postawą poety. Rozdawał się hojnie w poezji i w ten niezamierzony, spontaniczny sposób unieśmiertelnił swoje Imię, nie umarł wszystek. Wszedł swą Poezją w międzyludzki obieg myśli i odcisnął w umysłach Przyjaciół żywy, dramatyczny i często ironiczny, kpiący z głupoty i małości, zapis swego głęboko, uważnie, choć jednocześnie bezradnie, doświadczonego życia. Rozdał nam surową ludzką mądrość i wrażliwość, które oby w nas zaowocowały, a także, bezwzględnie dotarły do innych...

Wybór utworów do Jego jedynego zbioru poezji odbywał się w dramatycznych momentach odchodzenia Seweryna i już po Jego śmierci, z pozostawionych przez Poetę licznych zapisków. Już wiedział o swej przyszłości, więc zależało mu, aby zostawić po sobie uporządkowany zapis, prawdziwą wizytówkę... Jego wiersze nie zostały jednak do końca autorsko dopracowane technicznie, interpunkcyjnie uładzone, bowiem w obliczu spraw ostatecznych odpływały na drugi plan. W większości wypadków mają surowy i niedokończony charakter. Jednak niektóre, z woli Autora, piszący te słowa, poprawił i opatrzył tytułami wedle wskazówek Seweryna. Wiele wierszy, zapisanych chaotycznie, ze skreśleniami i nieczytelnymi poprawkami nie poddano redakcji. Prace redakcyjne brały pod uwagę fakt zapoznania Autora z planowanym "chałupniczym" wydaniem Jego tomiku, szacunkiem do Jego poezji i życzliwą dbałością o wymogi formalne, rzekłbym – wydobycia diamentów z popiołu...

Tak też się stało, powstał zredagowany tomik, ale już bez Jego świadomej obecności, bowiem na dwa miesiące przed jego wydaniem Seweryn utracił "wizę pobytową" na planecie Ziemia. Tomik ten zilustrował znakomicie, symbolicznie Zbyszek Korlak, warszawski malarz i renowator antyków, a wydał własnym sumptem, kopiując strony na politechnicznym kserografie, w trakcie obowiązującej cenzury PRL, w ilości 10 egz. niezawodny Przyjaciel, Paweł Burkiewicz, architekt pejzażu, kontynuator wizji Gaudiego.

Po niewielkim retuszu niektórych wierszy, zabiegu porządkującym i wygładzającym formalnie, są to bezsprzecznie Jego wiersze, wiersze Seweryna, jeszcze bardziej otwarte i zrozumiałe, wymowne i wstrząsające, pozbawione wszelkiej maniery, dotykające w sposób najprostszy spraw najważniejszych. Rzec można, że spisane są krwią Jego duszy, w największym napięciu emocji i prawdziwie, do bólu ekshibicji Jego intymności w imię Prawdy, co wyzwala, czasem kosztem życia, tak... Stąd niezwykła czytelność tych wierszy, uniwersalność i wiarygodność Jego ludzkich doświadczeń, co jednoznacznie nobilituje je literacko, nadaje im bezsprzeczną wartość poezji dużego formatu. Niewątpliwie ich ranga przekracza ramy prywatnej kroniki życia i umieszcza poezję Seweryna w uniwersalnym wymiarze literatury. Tej formy artystycznej, co zawiera ludzkie opowieści o odczytaniu przeznaczenia i posłannictwa na ziemi, odkrywa sens egzystencji w otoczeniu "teatru absurdu i balu manekinów". Zarzuty grafomanii i formalnej ułomności, egzaltacji emocjonalnej, słyszane z ust "uczonych w piśmie" odrzucam, jak "spleśniałe zakalce zawiści", bowiem w ten sposób zdyskwalifikować można także Stachurę, Milczewskiego-Bruna, Loebla, czy nawet Kasprowicza, Asnyka, Witkacego. Prawdziwa poezja krytyk się nie boi, ot co! Tak to czuję i mam przeświadczenie, że zbliżam się do obiektywizmu w odczytaniu sewerkowej poezji, tak jak kolarz do mety bez erytropoetyny we krwi…

Jeśli jest inaczej - odkryjecie Czytelnicy sami, uważnie oddając się lekturze dedykowanych Waszej uwadze wybranych wierszy Seweryna Leciejewskiego, aby przemówił po latach…

Bądź nam, zatem, pozdrowiony Sewerku, żeś zechciał się trudzić, mężnie poetyzować, heroicznie słowotworzyć, a nie tylko balować trunkowo i szlifować bruki Wrzeszcza, żeś nie był Legendą, a żywą Postacią, żeś zechciał pozostać z nami poza granicę śmierci i ludzką niepamięć! Wieczna chwała Ci za to!!!

*

Wrzeszcz, maj 1987 i Ujeścisko, listopad 2012 r.                                                AntoniK

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Poniżej wybór wierszy Bizona z tomiku poezji pod redakcją AntoniKa przygotowanego na wydanie w 30-leci śmiervi Poety w 2017 roku.

 

Sens

Przecież wszystko ma swój sens

W chwili wielkiej objawi swój blask.

 

Błazen

Mógłbyś być paziem, a niewolnikiem się stałeś

Królem też mógłbyś być, a tyś szarym poddanym

Ale skoro sens twój niezbadany

To bądź błaznem, ale doskonałym.

 

Czas masakry

Człowieku – zamknięty w skorupie i jelicie

Na krawędziach ulic podłego krajobrazu

Jeszcze ostatni raz ocal swoją świętość

Zanim przyjdzie czas masakry prawdziwej

I zaginie twoja prawdziwa obecność.

 

Smętni grabarze

Gdzieś, o czysty piękna ideale -

Szukam cię w szmatach,

Jękach pogrobowych,

Mięsno-kartoflanym szale

W całym bezsensu

Pełzającym koszmarze

Gdy rośnie zastęp

Brył stalowych

I smętni snują się grabarze.

 

Los

Jak po zamieci otwierają się ogniste niebios tonie

Jak płonie wszystko, wszystko płonie

Ogniste strzępy trwają rozprzędzone.

 

Gdzieś na źrenicy rozpalone umiera słońce dalekie

Potem popioły czarnymi skrzydły

Ciemności ptaki rozwloką.

 

I znowu nadzieja smutek przeszywa bezkresu

Do twarzy białe płatki się kleją

Jak cienie nieodgadnionego losu.

 

Odkłamać

Czy wiernym być

Jak wieży lot

W to bezgwiezdne niebo

Organów poszum anielski

I ta modlitwa

Wyższa od wierszy

Czy dotrze moja

Do tych sfer

A nie kieliszków dzwon próżny

Co na padole jęczy

I te rozmowy pustych słów

Nazywające świat cały

Odkłamać

Każdą chwilę chcę.

 

Staruszka

Ta staruszka, co tam w okmnie naprzeciwko ślęczy

Świtem gorzkim, nocą ciemną zapala swe troski

Jest świętą – nieutuloną od lat w miłości.

 

Po północy już, gwiazdy zakryte, ona szyby rozświetla

Poleruje szkło nieczułe na jej zakłopotanie samotne

W snach ręce załamuje, poduszki jej wilgotne.

 

Po marzeniach zostały siwe przędze jej włosów

I oczu dwa srebrne płaty rozsnute

Noce oszalałe i dnie stukocące starym butem.

 

Zatruta obietnica

Dla Ciebie

Przepłynąłem morze czerwone

Od mojej krwi i od szaleństwa mego.

A gdy wyczerpany spocząłem

Na brzegu

Już nie ujrzałem

Twojej jasnej postaci

I tylko ból, tylko udręczenie

Było na brzegu morza

Zatrutej obietnicy.

 

Moje milczenia

Ja pójdę w łąchman

Ty w woal staniesz

Bo ty karetą

A ja tramwajem

Nie pójdę drogą – jak baby przekupne

A na równinie rozbiję namioty.

I ty, co zapraszałaś jak sen o kobiecie

Gdy mi na przejściu stanęłaś o świcie

Wszystkie moje milczenia odgadniesz:

Drogie są ciała, gwiazdy są drogie

I rowy bagniste.

 

Dawny majestat

Gdzieś

O dawny,

Dawny lesie

Majestacie

Z igłą, liściem

Z tropem, zwierzem

Matecznikiem tajemnicy...

Tylko tubylcy

Oni wszędzie...

Nikt potem.

 

Wolności haust

Obmywa cię śródnocny spokój

Po dziennym trupie

Wolności haust

A pod nogami mróz

Kołysze ziemię

Do jeszcze wyższych karawan.

 

Więc w górę windą

Ruszamy czwórką

Pancerny lampion

W betonu szyb...

Pielesz domowy

Słowo zadławi

Piernat uwięzi

Srebrne kły!

 

We mgle porannej

Kiedyś oczami gwiazd

Teraz oczami ludzi

Patrzę

Jak szkli się ten świat

Uboższy o ich niepamięć

Szerszy o ich smak

Tak wyrafinowany

Aż się traci głowę.

 

Chciałbym się tylko wynieść

Z obłędu miasta

Nie liczyć uciekinierów

I stad

I jeszcze dłużej

We mgle porannej

Mijać kontury

Sennych zjawisk i spraw.

 

Uliczny tłum

Lęk -

Żem na celowniku

Spojrzeń ich -

Ich obecności

Uwagi czujnej,

Że się nie wymknę

Własnej bezradności

Gdy mnie otoczą

W tłumie.

 

Pies

Mieć pokorę psa

Patrzeć ufnie w oczy

Na szczytach Himalajów

Oglądać dzień wstający.

 

Tylko człowiek

Choinki - w stos rzucone

W oknach bękarcie zjawy

Czas przeszły pajęczyną spisany.

Kiedyś oczy me płonęły

Gwiazdą betlejemską

W cieple zielonej poświaty

Było najczystsze święto.

Gdy spotykamy się na wysypiskach

Jak dawni dwaj przyjaciele

Nie ma w ciżbie żalu

Człowiek tylko

Tylko on broczy...

 

 

Nienormalność

Wszystko co jest

Normalne

Jest nienormalne

Drzewa, chmury, ludzie

Na widnokręgu blaskiem

Pod jakim pozorem

I cudem?

 

Smutek

Tak mi smutno w drzew orszaku

Czernią, bielą się na śniegu

A ja wszystko mijam w biegu

I nie myślę o tym –

Drzewa stoją, drzewa patrzą

A ja nawet nie zapłaczę

Kiedy ich modlitwę słyszę.

 

TKLIWOŚĆ

Wyrzucono mnie z raju

Na przepyszne kościoły

Święte gaje wolałem

Niż ojca śpiew ulubiony

Że nie kocham, nie wierzę

Że wyrzuci mnie z domu

Że pije wódkę ludzką

Jak żarłoczne zwierzę

Że mnie zamknie, usidli

W kaznodziejskim śpiewie

W obozie dla idiotów

Co nic nie wiedzą o sobie

Za to więcej o Bogu,

Który przecież nie jest idiotą

I ma Serce większe

Niż mas oddech!

 

 

 Mieć nadzieję

Żyję bez rąk, bez nóg

Nie mogę tracić głowy

Na byle jęk

Swoich trzewi,

Lecz iść, iść trzeba

Dokąd oddech jest

Pokąd człowiek jest

I mieć nadzieję

Na pół ziemi, pół nieba.

 

 

W proch

I Ty się rozlecisz, moja śliczna

W proch się rozsypiesz

A w mojej głowie głupiej

Takaś dziewicza

Wieczna życia pochodnia

Choć robak toczy

Twe drzewo smukłe.

 

 

Spowiedź

Wiosna nie czuje bólu

Tryumfalna, spokojna, błoga.

Ptak który szepcze z Bogiem

Też nie ma erca ludzkiego.

Siedzę w kawiarni leśnej

Na stole butelka zielona

I obrus zetlałych liści.

Wiosna, jak dziewczę ufne

W oczy, aż do dna zagląda...

Nie w miejskim, karczemnym brudzie

Miejsce moje, o nie!

Ja leśnik jestem, od ojca...

Kiedy dziewicze pomarły puszcze

Nawet w tym lasku, jak ptak ćwierkam

I lęk tylko, że w rynsztok powrócę

Gdzie twarzy widma bez końca,

Gdzie trzeba liczyć i mierzyć

I wolność tracić, i nie żyć...

Ja, człowiek tej epoki

Mirażów w zagajnikach szukam,

Bo tam tylko las stalowy

Co Boga ukrzyżował,

Ponura, chroniczna nuda,

Jak tępy policyjny manewr

Co wigor światu wykradł...

Kto strzępy ołtaża zszyje

I ciało me poszarpane?

 

 

Zakłócenia

Samotny Bóg tworzył ten świat

Zawsze, więc będą zakłócenia

Nigdy nie będzie święta duszy.

Tajemnica kobiety na przejściu ulicznym

Czerwony tramwaj nie wstąpi do nieba

I biały gołąb mnie nie wzruszy

Oprócz jednego kłębka nerwów

Mam jeszcze kabłąk swej tuszy.

Taki jest psałterz trwania

Poradnik ciętych ran zszywania.

Naciera na mnie skowyt jelit

I Freuda elementarz

Robinson wiedział co jest grane

I Guliwera teść

Jeszcze nie mówię – Cześć!

 

 

Ból degradacji

Z jasnych placów wolności

Staczamy się uparcie

Poprzez ciemności korytarze,

Milczenia doliny

W jaskiń kryjówki marne schodzimy

Tu giniemy, z marzeń potęgi odarci.

 

 

Istnienie

Być księżycem

Jak on planetą

Zachwytów

Tak srebrnych

I tęsknot

Tak nieskończonych

Jak trwają noce

I jak płaczą ludzie

Od świtania.

 

 

Raj na ziemi

Najchętniej to bym spał

I nie wychodził ze snu

Tam wszystko wykwintne, stylowe

A tutaj rana co krok.

Na brzegu już ludzie śnięci

Wiosna - mimo zapach, woń

Wszędzie miasta drwina

Tępy, zmaszynowany tłum.

Czasami na rogatkach

Kpiąco zalśni alkoholowe szkło,

Jakiś ceglany, prawdziwy

Rzewnie uśmiechnie się dom

Załopocze przez chwilę

Płachta odrzucona.

Czemu nie porywa

Nie szarpie tęsknota

Tylko w kierat wtłacza

Tyrana macka obła?

Czemu spętane tak ramiona

I ludzie - nie wiadomo gdzie

Czyżby odeszli już...

Ludzie, wielcy ludzie

Od źródeł Edenu

Tu skalny wasz trop

Zalękniona czereda

Prawdy nie zna

Tłum łatwo wywieść w pole,

W cmentarz,

Dyskretnym korowodem

Śmierci subtelnym szykiem

Lecz tylko łzy Człowieka

Żegnać i witać będą

Na brzegu.

 

 

Malcy

Wy, wszyscy

W połoninach,

W leśnych gąszczach

Skryci wielbiciele

Zadręczonej natury

Hasający żałośnie

Po opuszczonych zwłokach

Choćby leśnych,

Bez żalu, tęsknoty

Puszczańskiej

Po cóż wasz próżny dotyk

Wspominka krucha

Egzaltacja cioci z pieskiem

To już zapisane

Bór nie wstanie

Nie wstanie, o malcy! 

 

 

Erotyk samotny

Ufam wam brzozy krystaliczne

Ze śniegu trysłe zdroje

Jak lichy jestem

W cudzie waszym

Myśli moje wątłe.

Z niewiary swej gąszcza

Wydrzeć się muszę

I dłoń podać wam

bez lęku.

Gdybym choć jedną

Znał taka panią

Zaufał jasnej prostocie.

 

 

 

Stęchłość

Jutro do pracy rano wstanę

Tak zacznie się mój codzienny bełkot

Zobaczę tłumy rozgadane

Zbrodniczo pocieszne

Wielu już dawno trąci pleśnią – kiła

Tak się szamoczą nad mogiłą

Te trupy, błazny nienażarte

Jak ja, gdy patrzę w mordy głupie

Kiedy pochylam się nad rynsztokiem

I pluję twardo jak po piwie stęchłym

Kiedy wódki nie ma

Tylko ludzie po rogach stoją

Tak zamyśleni nad musztardą

Kiedy doprawią się

Skończą swoja piosnkę lichą.

 

 

Litania do Św. Regała

Regale, który śnisz się po nocach

Kup mi się

Który jesteś ozdobą i ostoją naszego szczęścia

Który jesteś ścianą i fortecą naszych mieszkań

Blaskiem i urodą naszych niewiast.

Krużganku małżeńskiego zapału

Tajemnico naszego uśmiechu,

Drewniana architekturo mojej dzielnicy

Ołtarzu klejony naszego oddania

Desko i półko mojego spokoju

Barku ukryty – celo mych nocnych dociekań

I przybytku rannego niepokoju

Cudowny labiryncie małżeńskich konfliktów

Ofiaro naszych wyrzeczeń i spiżarnio skarbów

Tratwo i pałacu, knajpo i świątynio

Gracie nowoczesny, meblowa ruino

Stój spokojnie w koncie

Bo cię kopnę świnio!

 

 

 

Na granicy dnia i trumny

Fioletowych kruków powiew

W ten kraj czarny

Drzew lutowych

Jak książęta na tej ziemi

Lśnią skrzydlato, możnowładnie

Pośród drzew tych czarnosinych

Ciemnych koron, splotów dumnych

W błękit złote ślą rozkazy

Na granicy dnia i trumny.

 

 

 

Enklawa

Niedzielna nuda miejskiego rynsztoka

Zwichnięte postacie w ten listopad smętny

W "Delikatesach"- alkoholu miraże

Ponad asfaltu wilgocią, oparem wrednym

Czemuś, o miasto wolność pożegnało?

Dziecko się tylko śmieje

Wsród twych polan-podwórek

A ja łeb pochylam

Jak pancernik zaciężny

Gdy mnie spłoszy mackami

Twa potworność śliska.

Uciekam od centrum

Gdzie pisk, zgrzyt i wymioty...

Zapuszczam żurawia

W zagajniki ubogie

Rezerwaty świetności

Tam gawron i kruk

Jeszcze pocieszone

I ta pani z tym pieskiem

Wzrok ma zamyślony

Ten kordon co tępi

Wszystkie wolne dusze

Odpłynął na chwilę

By kości porozjeżdżać

Tych, co na skrzyżowaniach

Upadli w milczeniu.

 

 

Jezus jest samotny

Jezus jest samotny

Potem jest Madonna

Stworzona przez ludzi

Madonna artystyczna

Potem są marzenia, poeci...

Idole i sanktuaria

Lilie, kształty, brązy -

Jak gesty nadziei

Jak widmowe cienie

Potem...

 

 

Opuszczenie

Widziałem cię - psi włóczęgo

Twoje bezradne, smutne oczy

Tak zwierzę tylko patrzeć umie

(ludzie nie zaglądają sobie w oczy)

Dotknęło cię moje ludzkie spojrzenie

Przebiegłeś na drugą stronę ulicy

Nie lubisz gdy zagladają ci w twarz

Ci skrytobójcy obojętni.

 

 

Cholera

Ten straszny marazm rozchełstany

Gdy nosy w kwintę

Twarze w pustkę

I bezobecność w obecności

Jak rondli huk

Na małej scenie kuchni.

Korytarzowe człapanie

Aż po łazienkowe jęki

Organne, klozetowe granie

Że to radość taka.

Taki patos i prestiż

W dywanie, kaflu

Talerzu rosołowym

Niedzielnym, siorbnym zupkowaniu

W tym zielu pietruszanym.

A po drugiej stronie muru

Taki otchłanny świat

Okrutnie piękny, wabnie subtelniony

Aż się dusza w portkach trzęsie...

 

 

 

Bezmiłosne męki

Reglamentowane życie

Złamany ideał

I marzeń pusty wymysł

Bardzo biedniejemy

Co noc ciemniejsi

Umieramy w bezsilnym strachu

Zwiędłe serca

Oczy bez światła

Zwoje kolczastego drutu

Twarz rani twarz

Dłoń nie szuka dłoni

Na bezmiłosnych mękach

Trwonimy czas jedyny.

 

 

Iskra w popiele

Chcą ze mnie zrobić automat

Nachalnie i podstępnie

Od rana już czuwa aparatura

Pachołków zgraja

Ufnych w mój lęk

Zniewalać chcą

Stemple na czoła przybijać.

Sami już dawno bez krwi i bez żył

Mą wolność podcinają

Za grosza jęk, za wódki łyk

Za kłaków funt

Za żarcia zwały w chytrych cielskach

Za cały bełkot pustych kich –

Czy mam oddać siebie za nic?

Ja muszę czuwać, aby nie paść

Silniejszym muszę być.

Nawet ze smugi cienia nadzieję łowić

Gdy światłość zbyt rozproszona

We wszystkich oczach, uśmiechach, półcieniach

Tej iskry szukać wytrwale

Która każe żyć!

 

 

Walc martwy

Po sukniach

Odzieniach, majtkach

Przetoczył się

Walc martwy.

 

 

Tren współczesny

Po pustyni się tułam

Z rynsztoka śpiew wyławiam

Czasami znajdę kęs

Ja, lichy pies betonowy

Choć jeszcze człowiek...

Czasami słyszę rechot stalowy,

Czasami nikt nic nie powie

A bywa, że ktoś rękę poda

I wtedy nie wstydzę się siebie

I tren mej sukni podaję

Poszarpany.

 

 

 

Ciżba bezmiłosna

Czy te tłumy pijanych

I te zbrodni stosy

Są gościńcem do raju

Wymyślonych światów?

Czy po kłączach drzew

Dojdę Panie

Do nieb Twych

Jak nie mogłem

W świątynnej rozłące?

Jak nędznie i cicho

W tej spodlonej lepiance

Ciżbie bezmiłosnej

Wśród tylu głów dumnych

I tylu ołtarzy skalanych.

Czy dojrzę Twe światło

W mrocznym labiryncie

Kłamstwa?

 

       

     

     Budzik

Ten skurwiel budzik

Kopie mnie co rano

Niewolnik czasu

Sługa chamów

W rynsztok wyrzuca

Ogłupiałych spojrzeń

Kiedyś też go kopnę

Przekręcę na amen...

              

  

 

       Reprymenda

Nie przyoblekaj marzeń w szatę postną,

Bo życie stracisz

Snu nie łącz z jawą

Bo zawalisz cały swój świat

Będziesz się płaszczył jak flądra, padalec

W delirycznych mgłach.

Ognisty zachód słońca

Świątyni dach marmurowy

Zmiażdży ci twarz...

Ale się chwytaj tych rąk

Tych gałęzi

Co korzeniami w ziemi

A duszą jeszcze wyżej

Tylko wtedy

Olbrzym twój powstanie

I zostanie na wietrze

Wieczny, nienazwany kwiat.

 

         

 

Bądź porządny

Bądź porządny

Punktualny, zdyscyplinowany

Na głowie tarcza radarowa

Umysł pojemny jak sito

Uśmiech tępy,

Policyjny, głupi...

Służ!

Łapkami obiema

Pod sam szczyt

Ciemnoty.

 

 

 

Wiosna

Dzisiaj już wiosna -

Wszedłem w las bagnisty,

Żadnego cudu nie ujrzałem.

Pobite ptaki gdzieś

W chaszczach skomlały

Jak moja wolność nagle osaczona.

Marzanny zwłoki

Spłynęły rynsztokiem

Razem z tymi

Co na skraju stali

Z autowidolu balsamem.

Jeszcze okiem rzuciłem

Na siwe buki i brzozy lodowiec.

Odchodząc spływającym ściekiem

Ulicznymi murami pełzałem

Zamyślony nad każdą kałużą

I samochodu widokiem.

Ojciec wlókł się z córką debilką

Ból poczułem płaczu jego

Mijając jej nerwową głowę.

Nie spotkałem po drodze

Żadnej śnieżnej panny

Jedną tylko popielistą pudliczkę.

Rozpadł się światek pustej nirwany

Jeszcze tylko przeszedłem

Przez śmietnika podwórko

Do gara i ochłapów

Na potępienie...

 

 

Nikt

Opisać każdą drobinkę

Każdą krzewinkę

Byle dureń potrafi

Lecz siebie –

Siebie

Nikt nie umie.

 

 

Otucha

Idę w smutku bezradnym

W czczym rozdygotaniu

Przepitej nocy wiosennej

Widzę drzewo zielone

Wystrzelone nad chmury moje

Jeszcze się zachwycam?

To przecież niemolżliwe,

Konałem przed chwilą

A teraz nadzieja na jutro,

Że oprócz ludzkich

Są jeszcze inne istnienia

Tak potężne, tak szaleńczo piękne

Jak ten kasztan świecznikowy

Co mą lichość wyśmiewa

Że tak idę niewolniczo i chwiejnie

Chodnikowym wyłomem

Ja, żebrak ostatniej nocy

Poganin bez modlitwy

O wydrążonych piszczelach

Kompanion pijacki.

Nim wryję się w tę ziemię

Chce stanąć jak on właśnie!

 

 

 

Bryg “Bambury”

Dzisiaj nie idę spać do domu

Dzisiaj spierdalam do lasu

Tatuś ponury i bryg “Bambury”

Za dużo czynią hałasu

Za dużo chleba

Dupy za mało

I żadna Zośka Błękitna –

Szare papendekile.

Nie będę ojcem

Nie wiem nic o kile

Niewinny mój uśmiech szklany

Neocardiamid, Neocardiamid...

Hej, wy moje rury drewniane

Amen.

 

 

 

Niech nastanie święto

Kochajmy się -

Siebie nie potrafimy

Innych usidlić chcemy.

Nasze zmysłowe usta

Nasze pożądliwe oczy

Świecą bezwstydnie

Wiecznie łakniemy rozkoszy

Zmysłowych, trunkowych miraży...

Po rynsztokowej ślizgawce

Uczyńmy rozumny gest

Odmieńmy dekoracje naszego życia.

 

Od dawien, dawna

Znam imię kłamstwa

Swej niemocy sidła

I wieczne złożeczenia

Teatr papierowego dramatu

O szklanym sercu.

Powróćmy do źródeł

Gdzieś przecież śpią cudowne

Dziecięce kreatury -

Wolę Pigmeja z obrazka

I Pipi podnoszącą konia

Od stada cór żurnalu

Nakręcanych lal

Uśmiechniętych, aż do łez...

 

Wieje wokół mej głowy

Wiatr odmiany

I stało się to -

Widziałem żabę

Na dnie kanału zwiędłą

Nie ma na co czekać -

Po pianicznych szaleństwach

Tańcach nad przepaścią

Uczyńmy sobie święto

Czystości

I festiwal siły ducha ...

 

 

 

Zanim

Idę - choć bez kroków

Mówię, pustką słów

Istnieję, choć bez życia

Czy jest jeszcze we mnie

Mój Bóg?

Zanim skamienieję

Pośród ruin zwartych,

Zanim odejdę

W pustkę bezradną ciała,

Zanim mnie złamie

Mój pancerz potworny,

Czy siebie odnajdę

Na tej planecie?

Zobacz galerię zdjęć:

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości