Czym jest to wszystko
Wobec niezdarności rozumu?
Końskim kadłubem centaura
Ciemnym korytarzem duszy
Czarnym jądrem słońca
Drugą stroną
Skutkiem i przyczyną pierwszej
Odpowiadam sobie
Lecz nie napełnia mnie
Światło zrozumienia...
AntoniK, 1987
Zakończył już swą opowieść. Nie padnie, więc, już żadne słowo, co jak nieustannie drążący świder dociekliwego umysłu, wydobywało z prochu ziemi zapomniane kształty prawdziwej architektury ducha. W zmurszałym labiryncie świata prowadził żmudne wykopaliska w blasku lampy górniczej swej wiary, rozgarniając poranionymi palcami nadziei spiętrzone po mroczny horyzont istnienia zwały jałowości przemijania i odpryski utraconej świętości. Szukał miłości w "gułagach pracowniczych", "prosektoriach towarzyskich", mrokach piwnicznych, ulicznym zgiełku i wysypiskach (pseudo)kultury. Szukał prawdy i sensu, sięgając oczyma swej duszy na drugą stronę Zwierciadła, napędzany ciemnym zegarem swej krwi. Szukał wartości każdej chwili życia, każdej zatrutej fałszem ludzkiej kreacji, bolał, że świat i człowiek, to zastępcze atrapy, zdeformowane i kalekie, bękarty jadowitej ideologii. Płacił cenę najwyższą - broczył ze wszystkich dobrowolnych, ofiarnych ran swej ludzkiej istoty i gasł, spisując wytrwale raport o nieprzeniknionym misterium życia zamkniętym w hermetycznym kokonie banału i niemocy. Walczył o przekroczenie Słowem granicy Niepoznawalnego, o Prawdę, którą zesłano na Sybir niepamięci. Porywał się z motyką swego heroizmu na czarne słońce powszechnego ogłupienia i zmanipulowania świadomości ludzkiej. Śmierć postawiła pieczęć tajemnicy na ostatniej stronie Księgi Jego Żywota...
To, co zostało powiedziane, krąży jedynie, jak nerwowa ćma wokół magii światła wystrzelającej z odwiecznych ciemności ludzkiej tajemnicy. Jak każdy prawdziwie rozbudzony człowiek Seweryn był i pozostał dla nas zagadką. Przemknął cicho i skromnie przez nasze życie. Nasze życie pogubione, wydziedziczone i zastępcze. Życie spędzane w domu, którego progi przekroczył podstępnie zbój i nasrał nam do szaf i szuflad. A on zadziwiał nas bezmiarem swej czystej naiwności i zawstydzał bezinteresowną dobrocią. Pisał swą poezję nie tylko w cichości swego osamotnienia, ale też każdym słowem skierowanym do nas, każdym gestem i zawahaniem, każdym wymownym milczeniem, każdą salwą niesamowitego śmiechu, każdym odkrytym smutkiem, co zachmurzał jego czoło posępnego Bizona. Choć nie rozdawał się szczodrze, zawsze cofnięty na drugi plan, zażenowany i odległy sprawom teatru banału, fascynacji barwną jałowizną życia, to było go wiele, tak wiele, że teraz jest wokół nas boleśnie pusto i świat jest uboższy o Jego niezwykły wymiar (do dnia dzisiejszego, o tak)...
Seweryn zostawił po sobie poetycki zapis bolesnego życia. Nie zostawił jednak całego spisanego dorobku, bowiem część zagubił lub rozdał ludziom przypadkowym, barmanom i meliniarzom, jako ekwiwalent pieniądza, a ci przyjęli od niego jego dar cenny i wydali zabójczy alkohol, który ukoił jego ból istnienia. Nikt do końca nie wie, czy przeczuwał swe wczesne odejście, skreślenie z ziemskiej listy obecności. Nie znalazł jednak skutecznej recepty, aby swe życie gorzką mądrością wywyższyć i nadać mu blask i splendor. Może by to uczynił, posiadał taki potencjał, ale nie starczyło czasu. Śmierć wmieszała się w jego rachunki z życiem. I właśnie ta śmierć pomieszała mu szyki, nie pozwoliła na uporządkowanie życia i twórczości, eliminację chaosu i depresji uzależnionego trunkowo, a w jego poezji - czułostkowości i symboliki banału z niektórych utworów. Dlatego też, nie został namaszczony oficjalnie, przez publikacje i recenzje, na poetę wielkiego formatu, ale dla nas, Przyjaciół, zawsze był tytanem ducha, często podpartego kulawą, niedopracowaną formą. Ale wszystkie Jego odczyty własnych wierszy miały charakter aktorski, były misterium oswojonego szaleństwa, powalającym siła ekspresji. Obcowanie z odbiorcami wiele go uczyło. Po słowach życzliwej krytyki zaczął mieć świadomość jakości "opakowania formalnego" swej na kolanie pisanej poezji i szykował się do "poetyckiej rewolucji", ale życia nie stało...
Seweryn, niestety, długo obcując z bywalcami knajpianymi, włóczęgami i "braminami", nie miał świadomości, że jest poetą, poetą z krwi i kości, najprawdziwszym z prawdziwych. Długo nie cenił siebie, nie dbał o jakość życia, szedł na przemiał, na straty. Aż się przebudził. Pamiętam ten epizod, bo bylem przy tym zdarzeniu. Piliśmy całą noc, wiosenną noc AD 1986, wiele dyskutowaliśmy, wadziliśmy się z Bogiem, przeklinaliśmy własną głupotę i "stalowy mechanizm Molocha", aż "opadła zasłona" i wszystko stało się jasne. Wszedł wtedy w inny, czujniejszy stan świadomości. Seweryn zatęsknił do odmiany. Seweryn pokochał życie. Pracował wtedy w wodociągach i sprawdzał stan wodomierzy we Wrzeszczu. Dużo bawił się z wnuczką Kasią. Kiedyś w studzience wodociągowej znalazł martwą, wysuszoną żabę. To był dla niego wymowny symbol - tak blisko wody, a jednak o kosmos daleko... Napisał wiersz o tym zdarzeniu, wiersz przepadł, ale się odnalazł. Chciał odmienić swe życie, ale ono przepadło, zjadła je choroba, nie odnaleźliśmy, nie poznaliśmy innego Seweryna...
Pamiętamy go takiego, jakim był: pijanego, brodatego anioła zafrasowanego powszechną, ludzką biedą. Taki niezwykły, żywy wizerunek odcisnął w naszej pamięci. Inni widzą legendę, bardziej niż żywą postać, ale dla wszystkich, co skrzyżowali z nim drogi losu, to "wrzeszczański psychonauta" i "jurodiwy", boży wybraniec, wędrowiec „innej drogi”, wezwany przed czasem przed oblicze Ojca z tragicznej, ziemskiej szychty...
Seweryn zawsze samotny i w cieniu, pełen ludzkiego ciepła i wrażliwości, nie doświadczył go wiele od innych. Jednak nie cierpiał jałowo. Żył uważnie i umiał oddzielić plewy od ziarna. Przezwyciężał status nieudacznika twórczą postawą poety. Rozdawał się hojnie w poezji i w ten niezamierzony, spontaniczny sposób unieśmiertelnił swoje Imię, nie umarł wszystek. Wszedł swą Poezją w międzyludzki obieg myśli i odcisnął w umysłach Przyjaciół żywy, dramatyczny i często ironiczny, kpiący z głupoty i małości, zapis swego głęboko, uważnie, choć jednocześnie bezradnie, doświadczonego życia. Rozdał nam surową ludzką mądrość i wrażliwość, które oby w nas zaowocowały, a także, bezwzględnie dotarły do innych...
Wybór utworów do Jego jedynego zbioru poezji odbywał się w dramatycznych momentach odchodzenia Seweryna i już po Jego śmierci, z pozostawionych przez Poetę licznych zapisków. Już wiedział o swej przyszłości, więc zależało mu, aby zostawić po sobie uporządkowany zapis, prawdziwą wizytówkę... Jego wiersze nie zostały jednak do końca autorsko dopracowane technicznie, interpunkcyjnie uładzone, bowiem w obliczu spraw ostatecznych odpływały na drugi plan. W większości wypadków mają surowy i niedokończony charakter. Jednak niektóre, z woli Autora, piszący te słowa, poprawił i opatrzył tytułami wedle wskazówek Seweryna. Wiele wierszy, zapisanych chaotycznie, ze skreśleniami i nieczytelnymi poprawkami nie poddano redakcji. Prace redakcyjne brały pod uwagę fakt zapoznania Autora z planowanym "chałupniczym" wydaniem Jego tomiku, szacunkiem do Jego poezji i życzliwą dbałością o wymogi formalne, rzekłbym – wydobycia diamentów z popiołu...
Tak też się stało, powstał zredagowany tomik, ale już bez Jego świadomej obecności, bowiem na dwa miesiące przed jego wydaniem Seweryn utracił "wizę pobytową" na planecie Ziemia. Tomik ten zilustrował znakomicie, symbolicznie Zbyszek Korlak, warszawski malarz i renowator antyków, a wydał własnym sumptem, kopiując strony na politechnicznym kserografie, w trakcie obowiązującej cenzury PRL, w ilości 10 egz. niezawodny Przyjaciel, Paweł Burkiewicz, architekt pejzażu, kontynuator wizji Gaudiego.
Po niewielkim retuszu niektórych wierszy, zabiegu porządkującym i wygładzającym formalnie, są to bezsprzecznie Jego wiersze, wiersze Seweryna, jeszcze bardziej otwarte i zrozumiałe, wymowne i wstrząsające, pozbawione wszelkiej maniery, dotykające w sposób najprostszy spraw najważniejszych. Rzec można, że spisane są krwią Jego duszy, w największym napięciu emocji i prawdziwie, do bólu ekshibicji Jego intymności w imię Prawdy, co wyzwala, czasem kosztem życia, tak... Stąd niezwykła czytelność tych wierszy, uniwersalność i wiarygodność Jego ludzkich doświadczeń, co jednoznacznie nobilituje je literacko, nadaje im bezsprzeczną wartość poezji dużego formatu. Niewątpliwie ich ranga przekracza ramy prywatnej kroniki życia i umieszcza poezję Seweryna w uniwersalnym wymiarze literatury. Tej formy artystycznej, co zawiera ludzkie opowieści o odczytaniu przeznaczenia i posłannictwa na ziemi, odkrywa sens egzystencji w otoczeniu "teatru absurdu i balu manekinów". Zarzuty grafomanii i formalnej ułomności, egzaltacji emocjonalnej, słyszane z ust "uczonych w piśmie" odrzucam, jak "spleśniałe zakalce zawiści", bowiem w ten sposób zdyskwalifikować można także Stachurę, Milczewskiego-Bruna, Loebla, czy nawet Kasprowicza, Asnyka, Witkacego. Prawdziwa poezja krytyk się nie boi, ot co! Tak to czuję i mam przeświadczenie, że zbliżam się do obiektywizmu w odczytaniu sewerkowej poezji, tak jak kolarz do mety bez erytropoetyny we krwi…
Jeśli jest inaczej - odkryjecie Czytelnicy sami, uważnie oddając się lekturze dedykowanych Waszej uwadze wybranych wierszy Seweryna Leciejewskiego, aby przemówił po latach…
Bądź nam, zatem, pozdrowiony Sewerku, żeś zechciał się trudzić, mężnie poetyzować, heroicznie słowotworzyć, a nie tylko balować trunkowo i szlifować bruki Wrzeszcza, żeś nie był Legendą, a żywą Postacią, żeś zechciał pozostać z nami poza granicę śmierci i ludzką niepamięć! Wieczna chwała Ci za to!!!
*
Wrzeszcz, maj 1987 i Ujeścisko, listopad 2012 r. AntoniK
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Poniżej wybór wierszy Bizona z tomiku poezji pod redakcją AntoniKa przygotowanego na wydanie w 30-leci śmiervi Poety w 2017 roku.
Sens
Przecież wszystko ma swój sens
W chwili wielkiej objawi swój blask.
Błazen
Mógłbyś być paziem, a niewolnikiem się stałeś
Królem też mógłbyś być, a tyś szarym poddanym
Ale skoro sens twój niezbadany
To bądź błaznem, ale doskonałym.
Czas masakry
Człowieku – zamknięty w skorupie i jelicie
Na krawędziach ulic podłego krajobrazu
Jeszcze ostatni raz ocal swoją świętość
Zanim przyjdzie czas masakry prawdziwej
I zaginie twoja prawdziwa obecność.
Smętni grabarze
Gdzieś, o czysty piękna ideale -
Szukam cię w szmatach,
Jękach pogrobowych,
Mięsno-kartoflanym szale
W całym bezsensu
Pełzającym koszmarze
Gdy rośnie zastęp
Brył stalowych
I smętni snują się grabarze.
Los
Jak po zamieci otwierają się ogniste niebios tonie
Jak płonie wszystko, wszystko płonie
Ogniste strzępy trwają rozprzędzone.
Gdzieś na źrenicy rozpalone umiera słońce dalekie
Potem popioły czarnymi skrzydły
Ciemności ptaki rozwloką.
I znowu nadzieja smutek przeszywa bezkresu
Do twarzy białe płatki się kleją
Jak cienie nieodgadnionego losu.
Odkłamać
Czy wiernym być
Jak wieży lot
W to bezgwiezdne niebo
Organów poszum anielski
I ta modlitwa
Wyższa od wierszy
Czy dotrze moja
Do tych sfer
A nie kieliszków dzwon próżny
Co na padole jęczy
I te rozmowy pustych słów
Nazywające świat cały
Odkłamać
Każdą chwilę chcę.
Staruszka
Ta staruszka, co tam w okmnie naprzeciwko ślęczy
Świtem gorzkim, nocą ciemną zapala swe troski
Jest świętą – nieutuloną od lat w miłości.
Po północy już, gwiazdy zakryte, ona szyby rozświetla
Poleruje szkło nieczułe na jej zakłopotanie samotne
W snach ręce załamuje, poduszki jej wilgotne.
Po marzeniach zostały siwe przędze jej włosów
I oczu dwa srebrne płaty rozsnute
Noce oszalałe i dnie stukocące starym butem.
Zatruta obietnica
Dla Ciebie
Przepłynąłem morze czerwone
Od mojej krwi i od szaleństwa mego.
A gdy wyczerpany spocząłem
Na brzegu
Już nie ujrzałem
Twojej jasnej postaci
I tylko ból, tylko udręczenie
Było na brzegu morza
Zatrutej obietnicy.
Moje milczenia
Ja pójdę w łąchman
Ty w woal staniesz
Bo ty karetą
A ja tramwajem
Nie pójdę drogą – jak baby przekupne
A na równinie rozbiję namioty.
I ty, co zapraszałaś jak sen o kobiecie
Gdy mi na przejściu stanęłaś o świcie
Wszystkie moje milczenia odgadniesz:
Drogie są ciała, gwiazdy są drogie
I rowy bagniste.
Dawny majestat
Gdzieś
O dawny,
Dawny lesie
Majestacie
Z igłą, liściem
Z tropem, zwierzem
Matecznikiem tajemnicy...
Tylko tubylcy
Oni wszędzie...
Nikt potem.
Wolności haust
Obmywa cię śródnocny spokój
Po dziennym trupie
Wolności haust
A pod nogami mróz
Kołysze ziemię
Do jeszcze wyższych karawan.
Więc w górę windą
Ruszamy czwórką
Pancerny lampion
W betonu szyb...
Pielesz domowy
Słowo zadławi
Piernat uwięzi
Srebrne kły!
We mgle porannej
Kiedyś oczami gwiazd
Teraz oczami ludzi
Patrzę
Jak szkli się ten świat
Uboższy o ich niepamięć
Szerszy o ich smak
Tak wyrafinowany
Aż się traci głowę.
Chciałbym się tylko wynieść
Z obłędu miasta
Nie liczyć uciekinierów
I stad
I jeszcze dłużej
We mgle porannej
Mijać kontury
Sennych zjawisk i spraw.
Uliczny tłum
Lęk -
Żem na celowniku
Spojrzeń ich -
Ich obecności
Uwagi czujnej,
Że się nie wymknę
Własnej bezradności
Gdy mnie otoczą
W tłumie.
Pies
Mieć pokorę psa
Patrzeć ufnie w oczy
Na szczytach Himalajów
Oglądać dzień wstający.
Tylko człowiek
Choinki - w stos rzucone
W oknach bękarcie zjawy
Czas przeszły pajęczyną spisany.
Kiedyś oczy me płonęły
Gwiazdą betlejemską
W cieple zielonej poświaty
Było najczystsze święto.
Gdy spotykamy się na wysypiskach
Jak dawni dwaj przyjaciele
Nie ma w ciżbie żalu
Człowiek tylko
Tylko on broczy...
Nienormalność
Wszystko co jest
Normalne
Jest nienormalne
Drzewa, chmury, ludzie
Na widnokręgu blaskiem
Pod jakim pozorem
I cudem?
Smutek
Tak mi smutno w drzew orszaku
Czernią, bielą się na śniegu
A ja wszystko mijam w biegu
I nie myślę o tym –
Drzewa stoją, drzewa patrzą
A ja nawet nie zapłaczę
Kiedy ich modlitwę słyszę.
TKLIWOŚĆ
Wyrzucono mnie z raju
Na przepyszne kościoły
Święte gaje wolałem
Niż ojca śpiew ulubiony
Że nie kocham, nie wierzę
Że wyrzuci mnie z domu
Że pije wódkę ludzką
Jak żarłoczne zwierzę
Że mnie zamknie, usidli
W kaznodziejskim śpiewie
W obozie dla idiotów
Co nic nie wiedzą o sobie
Za to więcej o Bogu,
Który przecież nie jest idiotą
I ma Serce większe
Niż mas oddech!
Mieć nadzieję
Żyję bez rąk, bez nóg
Nie mogę tracić głowy
Na byle jęk
Swoich trzewi,
Lecz iść, iść trzeba
Dokąd oddech jest
Pokąd człowiek jest
I mieć nadzieję
Na pół ziemi, pół nieba.
W proch
I Ty się rozlecisz, moja śliczna
W proch się rozsypiesz
A w mojej głowie głupiej
Takaś dziewicza
Wieczna życia pochodnia
Choć robak toczy
Twe drzewo smukłe.
Spowiedź
Wiosna nie czuje bólu
Tryumfalna, spokojna, błoga.
Ptak który szepcze z Bogiem
Też nie ma erca ludzkiego.
Siedzę w kawiarni leśnej
Na stole butelka zielona
I obrus zetlałych liści.
Wiosna, jak dziewczę ufne
W oczy, aż do dna zagląda...
Nie w miejskim, karczemnym brudzie
Miejsce moje, o nie!
Ja leśnik jestem, od ojca...
Kiedy dziewicze pomarły puszcze
Nawet w tym lasku, jak ptak ćwierkam
I lęk tylko, że w rynsztok powrócę
Gdzie twarzy widma bez końca,
Gdzie trzeba liczyć i mierzyć
I wolność tracić, i nie żyć...
Ja, człowiek tej epoki
Mirażów w zagajnikach szukam,
Bo tam tylko las stalowy
Co Boga ukrzyżował,
Ponura, chroniczna nuda,
Jak tępy policyjny manewr
Co wigor światu wykradł...
Kto strzępy ołtaża zszyje
I ciało me poszarpane?
Zakłócenia
Samotny Bóg tworzył ten świat
Zawsze, więc będą zakłócenia
Nigdy nie będzie święta duszy.
Tajemnica kobiety na przejściu ulicznym
Czerwony tramwaj nie wstąpi do nieba
I biały gołąb mnie nie wzruszy
Oprócz jednego kłębka nerwów
Mam jeszcze kabłąk swej tuszy.
Taki jest psałterz trwania
Poradnik ciętych ran zszywania.
Naciera na mnie skowyt jelit
I Freuda elementarz
Robinson wiedział co jest grane
I Guliwera teść
Jeszcze nie mówię – Cześć!
Ból degradacji
Z jasnych placów wolności
Staczamy się uparcie
Poprzez ciemności korytarze,
Milczenia doliny
W jaskiń kryjówki marne schodzimy
Tu giniemy, z marzeń potęgi odarci.
Istnienie
Być księżycem
Jak on planetą
Zachwytów
Tak srebrnych
I tęsknot
Tak nieskończonych
Jak trwają noce
I jak płaczą ludzie
Od świtania.
Raj na ziemi
Najchętniej to bym spał
I nie wychodził ze snu
Tam wszystko wykwintne, stylowe
A tutaj rana co krok.
Na brzegu już ludzie śnięci
Wiosna - mimo zapach, woń
Wszędzie miasta drwina
Tępy, zmaszynowany tłum.
Czasami na rogatkach
Kpiąco zalśni alkoholowe szkło,
Jakiś ceglany, prawdziwy
Rzewnie uśmiechnie się dom
Załopocze przez chwilę
Płachta odrzucona.
Czemu nie porywa
Nie szarpie tęsknota
Tylko w kierat wtłacza
Tyrana macka obła?
Czemu spętane tak ramiona
I ludzie - nie wiadomo gdzie
Czyżby odeszli już...
Ludzie, wielcy ludzie
Od źródeł Edenu
Tu skalny wasz trop
Zalękniona czereda
Prawdy nie zna
Tłum łatwo wywieść w pole,
W cmentarz,
Dyskretnym korowodem
Śmierci subtelnym szykiem
Lecz tylko łzy Człowieka
Żegnać i witać będą
Na brzegu.
Malcy
Wy, wszyscy
W połoninach,
W leśnych gąszczach
Skryci wielbiciele
Zadręczonej natury
Hasający żałośnie
Po opuszczonych zwłokach
Choćby leśnych,
Bez żalu, tęsknoty
Puszczańskiej
Po cóż wasz próżny dotyk
Wspominka krucha
Egzaltacja cioci z pieskiem
To już zapisane
Bór nie wstanie
Nie wstanie, o malcy!
Erotyk samotny
Ufam wam brzozy krystaliczne
Ze śniegu trysłe zdroje
Jak lichy jestem
W cudzie waszym
Myśli moje wątłe.
Z niewiary swej gąszcza
Wydrzeć się muszę
I dłoń podać wam
bez lęku.
Gdybym choć jedną
Znał taka panią
Zaufał jasnej prostocie.
Stęchłość
Jutro do pracy rano wstanę
Tak zacznie się mój codzienny bełkot
Zobaczę tłumy rozgadane
Zbrodniczo pocieszne
Wielu już dawno trąci pleśnią – kiła
Tak się szamoczą nad mogiłą
Te trupy, błazny nienażarte
Jak ja, gdy patrzę w mordy głupie
Kiedy pochylam się nad rynsztokiem
I pluję twardo jak po piwie stęchłym
Kiedy wódki nie ma
Tylko ludzie po rogach stoją
Tak zamyśleni nad musztardą
Kiedy doprawią się
Skończą swoja piosnkę lichą.
Litania do Św. Regała
Regale, który śnisz się po nocach
Kup mi się
Który jesteś ozdobą i ostoją naszego szczęścia
Który jesteś ścianą i fortecą naszych mieszkań
Blaskiem i urodą naszych niewiast.
Krużganku małżeńskiego zapału
Tajemnico naszego uśmiechu,
Drewniana architekturo mojej dzielnicy
Ołtarzu klejony naszego oddania
Desko i półko mojego spokoju
Barku ukryty – celo mych nocnych dociekań
I przybytku rannego niepokoju
Cudowny labiryncie małżeńskich konfliktów
Ofiaro naszych wyrzeczeń i spiżarnio skarbów
Tratwo i pałacu, knajpo i świątynio
Gracie nowoczesny, meblowa ruino
Stój spokojnie w koncie
Bo cię kopnę świnio!
Na granicy dnia i trumny
Fioletowych kruków powiew
W ten kraj czarny
Drzew lutowych
Jak książęta na tej ziemi
Lśnią skrzydlato, możnowładnie
Pośród drzew tych czarnosinych
Ciemnych koron, splotów dumnych
W błękit złote ślą rozkazy
Na granicy dnia i trumny.
Enklawa
Niedzielna nuda miejskiego rynsztoka
Zwichnięte postacie w ten listopad smętny
W "Delikatesach"- alkoholu miraże
Ponad asfaltu wilgocią, oparem wrednym
Czemuś, o miasto wolność pożegnało?
Dziecko się tylko śmieje
Wsród twych polan-podwórek
A ja łeb pochylam
Jak pancernik zaciężny
Gdy mnie spłoszy mackami
Twa potworność śliska.
Uciekam od centrum
Gdzie pisk, zgrzyt i wymioty...
Zapuszczam żurawia
W zagajniki ubogie
Rezerwaty świetności
Tam gawron i kruk
Jeszcze pocieszone
I ta pani z tym pieskiem
Wzrok ma zamyślony
Ten kordon co tępi
Wszystkie wolne dusze
Odpłynął na chwilę
By kości porozjeżdżać
Tych, co na skrzyżowaniach
Upadli w milczeniu.
Jezus jest samotny
Jezus jest samotny
Potem jest Madonna
Stworzona przez ludzi
Madonna artystyczna
Potem są marzenia, poeci...
Idole i sanktuaria
Lilie, kształty, brązy -
Jak gesty nadziei
Jak widmowe cienie
Potem...
Opuszczenie
Widziałem cię - psi włóczęgo
Twoje bezradne, smutne oczy
Tak zwierzę tylko patrzeć umie
(ludzie nie zaglądają sobie w oczy)
Dotknęło cię moje ludzkie spojrzenie
Przebiegłeś na drugą stronę ulicy
Nie lubisz gdy zagladają ci w twarz
Ci skrytobójcy obojętni.
Cholera
Ten straszny marazm rozchełstany
Gdy nosy w kwintę
Twarze w pustkę
I bezobecność w obecności
Jak rondli huk
Na małej scenie kuchni.
Korytarzowe człapanie
Aż po łazienkowe jęki
Organne, klozetowe granie
Że to radość taka.
Taki patos i prestiż
W dywanie, kaflu
Talerzu rosołowym
Niedzielnym, siorbnym zupkowaniu
W tym zielu pietruszanym.
A po drugiej stronie muru
Taki otchłanny świat
Okrutnie piękny, wabnie subtelniony
Aż się dusza w portkach trzęsie...
Bezmiłosne męki
Reglamentowane życie
Złamany ideał
I marzeń pusty wymysł
Bardzo biedniejemy
Co noc ciemniejsi
Umieramy w bezsilnym strachu
Zwiędłe serca
Oczy bez światła
Zwoje kolczastego drutu
Twarz rani twarz
Dłoń nie szuka dłoni
Na bezmiłosnych mękach
Trwonimy czas jedyny.
Iskra w popiele
Chcą ze mnie zrobić automat
Nachalnie i podstępnie
Od rana już czuwa aparatura
Pachołków zgraja
Ufnych w mój lęk
Zniewalać chcą
Stemple na czoła przybijać.
Sami już dawno bez krwi i bez żył
Mą wolność podcinają
Za grosza jęk, za wódki łyk
Za kłaków funt
Za żarcia zwały w chytrych cielskach
Za cały bełkot pustych kich –
Czy mam oddać siebie za nic?
Ja muszę czuwać, aby nie paść
Silniejszym muszę być.
Nawet ze smugi cienia nadzieję łowić
Gdy światłość zbyt rozproszona
We wszystkich oczach, uśmiechach, półcieniach
Tej iskry szukać wytrwale
Która każe żyć!
Walc martwy
Po sukniach
Odzieniach, majtkach
Przetoczył się
Walc martwy.
Tren współczesny
Po pustyni się tułam
Z rynsztoka śpiew wyławiam
Czasami znajdę kęs
Ja, lichy pies betonowy
Choć jeszcze człowiek...
Czasami słyszę rechot stalowy,
Czasami nikt nic nie powie
A bywa, że ktoś rękę poda
I wtedy nie wstydzę się siebie
I tren mej sukni podaję
Poszarpany.
Ciżba bezmiłosna
Czy te tłumy pijanych
I te zbrodni stosy
Są gościńcem do raju
Wymyślonych światów?
Czy po kłączach drzew
Dojdę Panie
Do nieb Twych
Jak nie mogłem
W świątynnej rozłące?
Jak nędznie i cicho
W tej spodlonej lepiance
Ciżbie bezmiłosnej
Wśród tylu głów dumnych
I tylu ołtarzy skalanych.
Czy dojrzę Twe światło
W mrocznym labiryncie
Kłamstwa?
Budzik
Ten skurwiel budzik
Kopie mnie co rano
Niewolnik czasu
Sługa chamów
W rynsztok wyrzuca
Ogłupiałych spojrzeń
Kiedyś też go kopnę
Przekręcę na amen...
Reprymenda
Nie przyoblekaj marzeń w szatę postną,
Bo życie stracisz
Snu nie łącz z jawą
Bo zawalisz cały swój świat
Będziesz się płaszczył jak flądra, padalec
W delirycznych mgłach.
Ognisty zachód słońca
Świątyni dach marmurowy
Zmiażdży ci twarz...
Ale się chwytaj tych rąk
Tych gałęzi
Co korzeniami w ziemi
A duszą jeszcze wyżej
Tylko wtedy
Olbrzym twój powstanie
I zostanie na wietrze
Wieczny, nienazwany kwiat.
Bądź porządny
Bądź porządny
Punktualny, zdyscyplinowany
Na głowie tarcza radarowa
Umysł pojemny jak sito
Uśmiech tępy,
Policyjny, głupi...
Służ!
Łapkami obiema
Pod sam szczyt
Ciemnoty.
Wiosna
Dzisiaj już wiosna -
Wszedłem w las bagnisty,
Żadnego cudu nie ujrzałem.
Pobite ptaki gdzieś
W chaszczach skomlały
Jak moja wolność nagle osaczona.
Marzanny zwłoki
Spłynęły rynsztokiem
Razem z tymi
Co na skraju stali
Z autowidolu balsamem.
Jeszcze okiem rzuciłem
Na siwe buki i brzozy lodowiec.
Odchodząc spływającym ściekiem
Ulicznymi murami pełzałem
Zamyślony nad każdą kałużą
I samochodu widokiem.
Ojciec wlókł się z córką debilką
Ból poczułem płaczu jego
Mijając jej nerwową głowę.
Nie spotkałem po drodze
Żadnej śnieżnej panny
Jedną tylko popielistą pudliczkę.
Rozpadł się światek pustej nirwany
Jeszcze tylko przeszedłem
Przez śmietnika podwórko
Do gara i ochłapów
Na potępienie...
Nikt
Opisać każdą drobinkę
Każdą krzewinkę
Byle dureń potrafi
Lecz siebie –
Siebie
Nikt nie umie.
Otucha
Idę w smutku bezradnym
W czczym rozdygotaniu
Przepitej nocy wiosennej
Widzę drzewo zielone
Wystrzelone nad chmury moje
Jeszcze się zachwycam?
To przecież niemolżliwe,
Konałem przed chwilą
A teraz nadzieja na jutro,
Że oprócz ludzkich
Są jeszcze inne istnienia
Tak potężne, tak szaleńczo piękne
Jak ten kasztan świecznikowy
Co mą lichość wyśmiewa
Że tak idę niewolniczo i chwiejnie
Chodnikowym wyłomem
Ja, żebrak ostatniej nocy
Poganin bez modlitwy
O wydrążonych piszczelach
Kompanion pijacki.
Nim wryję się w tę ziemię
Chce stanąć jak on właśnie!
Bryg “Bambury”
Dzisiaj nie idę spać do domu
Dzisiaj spierdalam do lasu
Tatuś ponury i bryg “Bambury”
Za dużo czynią hałasu
Za dużo chleba
Dupy za mało
I żadna Zośka Błękitna –
Szare papendekile.
Nie będę ojcem
Nie wiem nic o kile
Niewinny mój uśmiech szklany
Neocardiamid, Neocardiamid...
Hej, wy moje rury drewniane
Amen.
Niech nastanie święto
Kochajmy się -
Siebie nie potrafimy
Innych usidlić chcemy.
Nasze zmysłowe usta
Nasze pożądliwe oczy
Świecą bezwstydnie
Wiecznie łakniemy rozkoszy
Zmysłowych, trunkowych miraży...
Po rynsztokowej ślizgawce
Uczyńmy rozumny gest
Odmieńmy dekoracje naszego życia.
Od dawien, dawna
Znam imię kłamstwa
Swej niemocy sidła
I wieczne złożeczenia
Teatr papierowego dramatu
O szklanym sercu.
Powróćmy do źródeł
Gdzieś przecież śpią cudowne
Dziecięce kreatury -
Wolę Pigmeja z obrazka
I Pipi podnoszącą konia
Od stada cór żurnalu
Nakręcanych lal
Uśmiechniętych, aż do łez...
Wieje wokół mej głowy
Wiatr odmiany
I stało się to -
Widziałem żabę
Na dnie kanału zwiędłą
Nie ma na co czekać -
Po pianicznych szaleństwach
Tańcach nad przepaścią
Uczyńmy sobie święto
Czystości
I festiwal siły ducha ...
Zanim
Idę - choć bez kroków
Mówię, pustką słów
Istnieję, choć bez życia
Czy jest jeszcze we mnie
Mój Bóg?
Zanim skamienieję
Pośród ruin zwartych,
Zanim odejdę
W pustkę bezradną ciała,
Zanim mnie złamie
Mój pancerz potworny,
Czy siebie odnajdę
Na tej planecie?
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości