Są już znane pierwsze efekty wizyty Petera Altmaiera, niemieckiego ministra gospodarki w Moskwie. Niewątpliwie zarówno przyjazd jego, jak i nieco wcześniejszy, szefa dyplomacji Maasa, miały za cel przygotowanie piątkowego spotkanie niemiecko – rosyjskiego na szczycie, czyli spotkania Merkel – Putin w Soczi. I patrząc na to z tego punktu widzenia, Polska, postawiona została w trudnej, jeśli nie beznadziejnej sytuacji.
O co chodzi? Otóż, jak wiadomo od miesięcy, jeśli nie lat, polska dyplomacja, ale również główne osoby w państwie, argumentują, że sztandarowy rosyjski projekt North Stream jest przedsięwzięciem politycznym, formalnie tylko mającym związek z gospodarką. Niemcy są innego zdania, ale my trwamy przy naszych racjach. Mówimy, że jego realizacja zwiększa uzależnienie Europy od jednego a przy tym niebudzącego zaufania dostawcy. O tym, że Moskwa ma skłonność i wielokrotnie to już w przeszłości robiła, do wykorzystywania swych przewag na tym polu po to, aby wymuszać korzystne ze swego punktu widzenia zachowania polityczne. Czyli, że jednym słowem rosyjski rurociąg jest z ekonomicznego punktu widzenia wątpliwy, a z politycznego ryzykowny. I wydawać by się mogło, że nasz, ale również prezentowany przez Bałtów punkt widzenia powoli przebija się do świadomości niemieckiej klasy politycznej. Świadczyć by o tym miało chociażby ostatnie wspólne wystąpienie kanclerz Merkel i prezydenta Poroszenki, kiedy ta pierwsza przyznała, że North Stream jest projektem politycznym. I niemiecka dyplomacja przystąpiła do działania. Altmeier uzyskał w Kijowie deklarację, że z punktu widzenia Ukrainy najistotniejsze jest utrzymanie tranzytu rosyjskiego gazu przez jej terytorium. Określono nawet minimalny jego poziom – 40 mld m³. O uzależnieniu politycznym trudno mówić w sytuacji, kiedy Ukraina świętuje właśnie 900 dni bez dostaw gazu z Rosji, a nikt nie zarzuca obecnej władzy w Kijowie, że idzie na ustępstwa wobec Kremla. I efekty rozmów w Kijowie to pierwszy sukces niemieckiej dyplomacji, bo takie ustępstwo ze strony Kijowa nie jest bez znaczenia. Dziś przez Ukrainę przepływa ok. 90 mld m³ rosyjskiego gazu i gdyby do tej wielkości dodać łączne zdolności przesyłowe obydwu północnych potoków, wynoszące ok. 110 mld m³, to taką ilość rosyjskiego gazu trudno byłoby w Europie sprzedać.
Po wczorajszych spotkaniach w Moskwie, w których obok niemieckiego ministra uczestniczyli również jego rosyjski odpowiednik Nowak oraz premier Miedwiediew wygląda na to, że kompromis został osiągnięty. Jego kształt zostanie najprawdopodobniej ogłoszony w piątek po spotkani Putin – Merkel, ale już dziś minister Nowak oświadczył, że „rozwiązanie będzie znalezione”. Zaś sądząc po dobrym humorze przedstawiciela niemieckiego rządu tranzyt rosyjskiego gazu po 2021 roku, czyli po oddaniu do eksploatacji drugiej nitki rosyjskiego gazociągu North Stream, zostanie utrzymany. Ukraina zachowa przynajmniej połowę dochodów z opłat tranzytowych, chyba, że nowe stawki, które niedługo będą negocjowane, jak sądzę przy udziale dyplomacji Niemiec, okażą się dla Kijowa korzystniejsze. Może nawet niemiecki kapitał wejdzie do ukraińskich firmy obsługującej rurociąg o prywatyzacji, której mówi się od lat.
O co gra Rosja jest dość jasne. Liczy na to, że popyt na gaz w Unii Europejskiej będzie w najbliższych dziesięcioleciach rósł. I w związku z tym nie można dopuścić do tego, aby z powodów technologicznych na ten najbardziej lukratywny rynek wszedł inny gracz, czytaj Amerykanie. Bo Rosjanie przespali światową rewolucję LNG, nie zbudowali w niezbędnej liczbie instalacji do skraplania gazu ziemnego, stawiając wszystko na jedną kartę – tj. transportu paliwa za pośrednictwem rur. Tylko, że takie inwestycje nie tylko sporo kosztują, ale są niezmiernie, jak dowiódł to North Stream 2, czasochłonne. I mogłoby się okazać, że popyt w Europie rósłby szybciej niźli Rosja byłaby go w stanie zaspokoić, tym bardziej, że z eksploatacji wychodzą złoża na Morzu Północnym. I dlatego Rosjanie grają va banque – ciągną rurę nawet mimo wyższych, bo związanych z amerykańskimi sankcjami, kosztów jej finansowania. Są nawet w stanie gwarantować tranzyt przez Ukrainę, bo lepiej ich zdaniem mieć rurociąg nawet nie całkowicie wypełniony gazem niźli nie mieć go wcale. Minie trochę czasu i przyjdą lepsze czasy. Bo trzeba pamiętać, że Nort Stream nr 1, przez długie lata w związku z recesją w Europie nie był w pełni wykorzystywany. Ostatnie dwa lata to już zupełnie inna historia – rosyjski eksport gazu bije historyczne rekordy. I Moskwa liczy na to, że tak będzie w przyszłości a w związku ze wzrostem cen ropy naftowej w efekcie światowych niepokojów politycznych, ceny sprzedawanego w Europie gazu będą na tyle wysokie, że pozwolą na sfinansowanie wyższych kosztów budowy, wyższych cen zaciągniętych kredytów a nawet tego, że rurociągi nie będą w pełni wypełnione. Oczywiście zakładając dobrą wolę Kremla, a z tym trzeba ostrożnie. Bo warto pamiętać, że kiedy zaczęła się światowe recesja Gazprom miał kontrakty na zakup właściwie całego wydobycia tego surowca przez środkowoazjatycki Turkmenistan. Ale były to kontrakty drogie i z tego punktu widzenia dość ciążące Moskwie. I co się wówczas stało? Nieznani sprawcy podłożyli ładunki wybuchowe pod gazociąg transportujący paliwo z Azji Środkowej do Rosji, dostawy wstrzymano, a w tej sytuacji rosyjski monopolista zerwał umowę. Czy taki scenariusz nie jest możliwy na Ukrainie? Wszyscy, w tym i Niemcy wiedzą, że jest możliwy, a nawet bardzo prawdopodobny. W co zatem gra Berlin? Wbrew rozpowszechnionemu w Polsce a dość jednak powierzchownemu sądowi, celem ich działania nie jest zadowolenie za wszelką cenę lokatora Kremla. Nie kierują się też podświadomą miłością do Wschodu, czy jak bardzo głupio mówił minister spraw zagranicznych rządu poprzedniej koalicji nie planują zrealizowania powtórki z traktatu Ribbentrop – Mołotow. Im chodzi o coś zupełnie innego. Otóż doskonale wiedzą, że Stany Zjednoczone, ale również, a może przede wszystkim Katar planują w najbliższych latach znaczący wzrost wydobycia i co za tym idzie eksportu gazu. Również i z ich punktu widzenia rynek europejski jest niezwykle interesujący, ważny i dochodowy. I nie zmieni to fakt, iż póki, co amerykańscy producenci wysyłają swój gaz skroplony głównie do Azji, bo robią tak, dlatego, że tam dziś mogą zrealizować wyższą marżę. Ale trzeba zapytać, dlaczego tak jest? Może z tego powodu, że dostawy za pośrednictwem transportu rurowego nie są tam możliwe, bo takich instalacji, poza kilkoma wyjątkami tam brak, a zapotrzebowanie rośnie na tyle dynamicznie, że nie sposób go zaspokoić. W podobnej sytuacji jest Ameryka Łacińska, główny rynek zbytu amerykańskiego LNG. Ale ta podaż przesunie się z czasem, wraz ze wzrostem wydobycia, do Europy. I Niemcy chcą być na to przygotowani. Mają instalacje do przyjmowania gazu skroplonego, jego uwadniania i przesyłania dalej. I chcą, aby końcówki rosyjskich rur gazowych były również u nich. Bo tylko wówczas będą w stanie zarabiać zarówno na jego tranzycie jak i na odsprzedawaniu paliwa innym państwom, takim jak Ukraina, ale również Polska. Bo trzeba pamiętać, że póki, co, czyli dopóty nie mamy rury z Morza Północnego, polityka uniezależniania się od rosyjskiego gazu w wydaniu PGNiG polega na kupowaniu rosyjskiego gazu, tyle, że od niemieckich, holenderskich, generalnie zachodnioeuropejskich pośredników. Czy sprzedają nam rosyjski gaz bez marży? Chyba jednak nie. Wracając jednak do strategii Berlina. Taka kontrola nad dostępem do zaopatrzenia rynku europejskiego w gaz umożliwi im w przyszłości również prowadzenie arbitrażu cenowego, czyli dbanie o to, aby Rosjanie, ale również Amerykanie czy Katarczycy nie chcieli za swój surowiec zbyt drogo. I to jest polityka jasna, zrozumiała i leżąca w interesie Niemiec.
W tej sytuacji zasadnym wydaje się pytanie o polską strategię wobec North Stream 2. Przy czym nie idzie mi o to, czy warto się godzić na jego zbudowanie. Z naszego, polskiego punktu widzenia polityka polskiego rządu jest dziś jasna, zrozumiała i dla nas korzystna. Oczywiście, jeśli będzie skuteczna. Bo jeśli North Stream 2 nie powstanie to my nie tylko zachowamy opłaty tranzytowe, ale lepiej będziemy wykorzystywać nasze instalacje do odbioru LNG. Ale jaki jest scenariusz zapasowy? Co zrobimy, jeśli jednak rura powstanie i Ukraina się na taki scenariusz zgodzi. Czy mamy jakąś alternatywę? I nie chodzi o alternatywę polityczną wobec Rosji, ale wobec Niemiec. Bo dziś stawiamy wszystko na jedną kartę oskarżając Berlin o to, że łamie solidarność europejską, uzależnia Unię od Rosji, nie liczy się ze swoimi wschodnimi sojusznikami. Tylko, że to jak widać nie działa. I jeśli North Stream 2 powstanie, to, co? Obrazimy się na Berlin i zabierzemy swoje zabawki do innej piaskownicy?
Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka