Dzisiaj, 1 maja parlament w Erywaniu głosował będzie nad kandydaturą nowego premiera. Jest nim lider protestów ulicznych Nikoł Paszynian z opozycyjnej dotychczas frakcji Ełk. Paszynian organizując protesty i demonstracje doprowadził przed tygodniem (23 kwietnia) do ustąpienia wieloletniego prezydenta Serża Sarkisjana. Ten ostatni spowodował, że Armenia nie podpisała umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską i wprowadził swój kraj do kontrolowanej przez Moskwę Unii Euroazjatyckiej w 2014 roku. Wówczas, kiedy w parlamencie akceptowano tę decyzję dzisiejszy kandydat na premiera Paszynian był jej przeciwnikiem i opowiadał się za utrzymaniem poprzedniego, to jest proeuropejskiego kursu Erywania, a jesienią ubiegłego roku jego frakcja parlamentarna przygotowała rezolucję, w której wzywała do wyjścia Armenii z rosyjskiej Unii Euroazjatyckiej.
I ta właśnie kwestia, – w którą stronę pójdzie Armenia, stanowiła jeden z zasadniczych tematów politycznych ostatnich dni. Przy czym trzeba pamiętać o kontekście – od trzydziestu lat tli się nierozstrzygnięta wojna o Górski Karabach i Erywań jest trzymany przez Moskwę w szachu. Przede wszystkim z tego względu, że jest krajem wielokrotnie słabszym, zarówno, jeśli idzie o liczbę ludności oraz siłę gospodarki od sąsiedniego Azerbejdżanu. Gdyby nie obecność rosyjskiej bazy wojskowej w Giurmi oraz dostawy taniej broni rosyjskiej, to Ormianie nie mieliby szans w starciu z sąsiadem, zwłaszcza, że ten wspierany jest przez Turcję. Bo trzeba pamiętać, że Ankara przed kilkunastoma laty zamknęła granicę z Armenią i nadal uprawia politykę izolacji tego niewielkiego (3 mln ludności) kaukaskiego kraju. Konflikt nie jest rozstrzygnięty a emocje nadal silne, nie tylko, dlatego, że Azerbejdżan, co jakiś czas (ostatnio w 2016 roku) próbuje zbrojnie sprawdzić czy szańce Ormian są dobrze bronione. Na rozładowanie nastrojów nie wpływają też wzmianki azerskich polityków wysokiego szczebla, że w gruncie rzeczy Erywań to stare miasto Azerów. Drugim elementem kontekstu politycznego jest sytuacja gospodarcza Armenii. Nazywając całą sprawę po imieniu należałoby powiedzieć, że Moskwa trzyma ją w garści. Przez lata rządów prezydenta Sarkisjana firmy rosyjskie przejęły w zamian za umorzenie zobowiązań właściwie całość tamtejszej infrastruktury – linie energetyczne, gazociągi, ważniejsze zakłady przemysłowe. To jedno z możliwych narzędzi nacisku. Drugie jest nie mniej istotne – to emigracja zarobkowa. Bez możliwości pracy w Rosji, bez transferów zarobionych tam pieniędzy Erywań nie mógłby funkcjonować. I wreszcie trzecie narzędzie wpływów Moskwy – bliskość kulturowa, bliskość wiary i rosyjskie programy telewizyjne.
Nikt rozsądny w Armenii nie oświadczy dziś publicznie, że chciałby poprowadzić kraj inną niźli były prezydent drogą. Mało, kto wierzy w to, że Unia Europejska odegra w tym rejonie jakąś większą rolę, tym bardziej, że już, co najmniej raz, w 2008 roku zostawiła Erywań samopas. Bo trzeba pamiętać, a w Polsce albo pamięć zawodzi, albo po prostu mało, kto o tym wie, że po wojnie Rosji z Gruzją, Moskwa doprowadziła też do zawarcia porozumienia Erywania z Baku (2008 rok), które daje jej de facto rolę rozjemcy w trwającym przez dziesięciolecia konflikcie.
Wróćmy jednak do sytuacji w Armenii. Zaraz po dymisji Sarkisjana przedstawiciele jego formacji politycznej skontaktowali się z Moskwą wysyłając tam specjalną delegację celem przeprowadzenia rozmów z urzędnikami aparatu Kremla. Niedługo potem, i jak można się domyślać w rezultacie spotkań, do pełniącego obowiązki, ale wywodzącego się z tej samej formacji, co były już premier, zadzwonił Władimir Putin. Jak publicznie poinformowano miał on wezwać Ormian do pokojowego rozstrzygnięcia konfliktów oraz przestrzeganie obowiązującego prawa i konstytucji. I ta właśnie deklaracja została odebrana w Erywaniu, jako dość jednoznaczne poparcie dla Partii Republikańskiej rządzącej dotychczas krajem i uchodzącej za ostoję wpływów Moskwy. Dlaczego? Przede wszystkim z powodu układu sił w tamtejszym parlamencie – większość – 58 mandatów (na 105 miejsc) mają w nim Republikanie. Ale lider protestów ulicznych i dziś jedyny kandydat na premiera Paszynian mówi publicznie, że poprzednie wybory nie były uczciwe – zdecydował w ich wyniku „resurs administracyjny” oraz liczne machinacje i lokalne układy, które kontroluje „partia elit”, czyli właśnie Republikanie. I zapowiada, że zaraz po tym jak zostanie nowym premierem, dodając przy tym, że władza potrzebna jest mu na czas przejściowy i właściwie tylko po to, doprowadzi do zmiany kodeksu wyborczego i przeprowadzenia w Armenii uczciwych wyborów. Bo jego zdaniem władze zastosowały w przeszłości chytry trick. W związku z wielką emigracją zarobkową Ormian do Rosji nikt właściwie, prócz władz, nie wie, kto z uprawnionych do głosowania jest akurat w kraju. I w takiej sytuacji dość łatwo jest oddać głos za pracującego np. w Moskwie gastarbeitera. A pamiętajmy, że emigrantów jest kilkaset tysięcy, a ludzi w Armenii 3 mln. I Paszynian chce to zmienić w dość prosty sposób. Jak mówi trzeba stworzyć dwa rejestry – wyborczy, w którym będą wpisani wszyscy uprawnieni do oddania głosów oraz rejestr wyjeżdżających za pracą. Jeżeli, ktoś opuszcza kraj, to jego zdaniem automatycznie winien zmienić swój status z aktywnego na pasywny w rejestrze uprawnionych do głosowania. Ale tych zmian nie można przeprowadzić nie trzymając władzy w ręku i nie kontrolując lokalnych układów.
Paszynian prowadził w ostatnich dniach rozmowy ze wszystkimi siłami politycznymi kraju, w tym z Republikanami, proponując powołanie tymczasowego rządu zgody narodowej. Na początku wydawało się, że część frakcji Republikanów, chodziło zwłaszcza o młodych posłów, poprze jego kandydaturę. Znakiem zmian miało być i to, że nie wystawili oni, mimo, że przecież mają w parlamencie większość, własnego kandydata. Ale wczoraj wieczorem Paszynian poinformował na swoim koncie w jednym z serwisów społecznościowych, że cała frakcja ma głosować przeciw niemu. Jednocześnie wezwał do kontynuowania demonstracji i wieców, będących formą nacisku na deputowanych. Jeśli taki scenariusz potwierdzą dzisiejsze głosowania, to dojść może do zaostrzenia sytuacji.
W ostatnich dniach kandydat na premiera składał też szereg deklaracji dotyczących geopolitycznej orientacji Erywania. Nie było w nich niczego zaskakującego – podkreślał chęć pozostania Armenii w rosyjskiej orbicie wpływów. Innych deklaracji, zwłaszcza w sytuacji trwających zabiegów o pozyskanie głosów prorosyjskich Republikanów trudno było się spodziewać. Ważne jest wszakże dość symptomatyczne rozłożenie akcentów w jego publicznych deklaracjach. Otóż niemal zawsze poruszając kwestię geopolitycznej orientacji Erywania mówi on o woli współpracy z Moskwą, z Unią Europejską i ze Stanami Zjednoczonymi. Mówi też o problemach, jakie jego kraj ma z Moskwą, które trzeba rozwiązać. Chodzi między innymi o dostawy rosyjskiej broni do Azerbejdżanu oraz siłę rosyjskich wpływów gospodarczych w jego kraju (np. wymuszone przed kilkoma laty prze rosyjski koncern podwyżki cen prądu doprowadziły do fali protestów). Przy czym trzeba dostrzec, że dba on o to, aby kontakty z Rosjanami równoważone były kontaktami z Amerykanami. Rozmawiał w ostatnich dniach z rosyjskim ambasadorem w Erywaniu i przedstawicielami dość licznej delegacji rosyjskiej Dumy, która zaraz po dymisji Sarkisjana udała się do Armenii. Ale jednocześnie prowadził rozmowy z dyplomatycznym przedstawicielem Stanów Zjednoczonych, a wczoraj telefonicznie rozmawiał z Wessem Mitchelem, zastępcą szefa Departamentu Stanu nadzorującym Europę Środkową i państwa post-sowieckie. Rosyjskie media, przynajmniej te silnie kontrolowane przez Kreml nie są Paszynianowi przychylne. Padają zarzuty, że organizowane przez niego protesty to „koronkowa robota” wrogich rosyjskim wpływom zachodnich specjalistów od kolorowych rewolucji. Można te głosy potraktować, jako przejaw obsesji, ale warto zauważyć, że w jego bezpośrednim zapleczu są ludzie uchodzący za zwolenników reorientacji Armenii na Zachód, wstąpienia do NATO i generalnie chcący wzorować się na działaniach Michaiła Saakaszwili w sąsiedniej Gruzji. Pisząc o reorientacji na Zachód mam na myśli przede wszystkim Stany Zjednoczone a nie Unię. Oczywiście z Europą Erywań chce i będzie współpracował, ale postawa unijnej dyplomacji w ostatnich dniach jest zastanawiająco pasywna. Pani Mogherini jest właściwie nieobecna. Głos Unii nie pada, ani w Armenii, ani w Rosji nie piszę się o tym wcale. To desinteressement jest dość symptomatyczne, podobnie zresztą jak wcześniejsze uznanie dla przeprowadzonych przez ekipę byłego prezydento-premiera Sarkisjana zmian w konstytucji i w prawie wyborczym. Mimo, że w sposób oczywisty były one niedemokratyczne, bo zmierzały do utrwalenia władzy rządzącego układu, dyplomacja Unijna przyjęła je z uznaniem. Winienem jeszcze napisać, ale to chyba oczywistość, że z uznaniem o tych zmianach, wypowiedziała się słynna Komisja Wenecka.
Obserwatorzy zwracają też uwagę na powściągliwe stanowisko Moskwy. Zarysowały się przy tym dwie linie interpretacji takiej polityki. Pierwsza, którą sformułował wpływowy rosyjski analityk z Klubu Wałdajskiego Fiodor Łukianow. Otóż jego zdaniem Moskwa nie interweniuje, bo skończył się czas zaniepokojenia Kremla tym, w którą stronę przeorientują swą politykę jej sojusznicy, jeżeli w ogóle zdecydują się na to. Przede wszystkim z tego powodu, że Moskwa zrealizowała w kwestiach międzynarodowych właściwie wszystkie swoje cele – zablokowała rozszerzanie NATO na Wschód, jej głos liczy się na Bliskim Wschodzie, przeorientowała się na sojusz z Chinami. Ma, co prawda konflikt ze Stanami Zjednoczonymi, ale jest na to przygotowana. Będzie w najbliższym czasie rozgrywać Europę. A Armenia, jego zdaniem nie ma innej drogi niźli sojusz z Rosją, bo NATO to wroga jej Turcja. I dlatego Moskwa nic nie musi robić, może spokojnie patrzeć jak rozwija się sytuacja.
Ale jest też drugi pogląd. Otóż Moskwa nie może dopuścić, aby w jej strefie wpływów ulica, a nie kontrolowane przez nią lokalne elity, decydowała o tym, kto będzie rządził. Bo taki rozwój wydarzeń jest groźny. Zaraza się rozprzestrzenia i nawet, jeśli Armenia nie ma innej geopolitycznej opcji, to np. jeśliby Białorusini uwierzyli, że są w stanie obalić Łukaszenkę to może być groźnie. Zrozumiał to zresztą białoruski prezydent, bo właśnie zapowiedział, że jednak nie przeprowadzi wzorowanej na Armenii reformy konstytucji. I gdyby taki pogląd w Moskwie przeważył, to będzie ona stawiać na dotychczas rządząca Partię Republikańską, a dotychczasowa powściągliwość to tylko taktyka. Zablokuje wybór premiera, zablokuje reformy i doprowadzi do przedterminowych wyborów parlamentarnych, ale przeprowadzonych przez tych samych, co ostatnio ludzi i na podstawie tego samego prawa wyborczego. Takie wybory, nawet mimo mobilizacji Ormian, mogą niczego w układzie władzy nie zmienić. Protesty uliczne albo ucichną, albo zostaną siłą stłumione. I to jest drugi moskiewski scenariusz. Jeżeli on będzie realizowany, to sytuacja się zaostrzy a antyrosyjskie nastroje zaczną w Armenii silniej się zaznaczać. A wówczas możliwe jest powtórzenie scenariusza gruzińskiej Rewolucji Róż, lub nawet ukraińskiego Majdanu. Sporo zależy od inicjatywy Zachodu. Tylko na razie jej brak.
Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka