Syryjska wojna domowa w porównaniu z nadchodzącą to może być pikuś. Ogniska konfliktów w basenie Morza Śródziemnego wcale nie wygasają, a ewentualne klęska DAESZ doprowadzić może do odnowienie chwilowo zawieszonych sporów. Co gorsze w Waszyngtonie trwa dyskusja nad najlepszym kształtem polityki wobec konfliktów w regionie i wcale nie brak głosów nawołujących do redukcji zaangażowania. Europa nie ma żadnej polityki wobec tego regionu świata. Nudne moralizatorstwo nie pomoże w sytuacji, kiedy grozi jej kolejna, znacznie liczebniejsza fala uchodźców. A z taką będziemy mieli do czynienia, jeśli zamrożone konflikty wybuchną z nową siłą. Wycofanie się Ameryki, lub przyjęcie przez Waszyngton ponawianej regularnie przez Moskwę propozycji współpracy stawia Europę w jeszcze gorszym położeniu. Stanie się niemym i bezsilnym obserwatorem wydarzeń, na które nie ma wpływu, ale ze skutkami, których będzie musiała sobie radzić. Kilka faktów z ostatniego tygodnia.
Masoud Barzani, prezydent autonomii Kurdyjskiej w płn. Iraku w wywiadzie dla Foreign Policy powiedział, iż nadszedł czas na przeprowadzenie referendum w sprawie niepodległości jego kraju. Sam pomysł nie jest niczym nowym. Przeprowadzenie plebiscytu w tej kwestii planowano już w roku 2014, ale musiano go przełożyć, podobnie zresztą jak wybory prezydenckie, w związku z ofensywą Państwa Islamskiego. Teraz, po tym, jak się wydaje, kiedy siły DAESZ są znacznie osłabione kwestia powraca. Ale wcale nie jest prostsza niźli trzy lata temu. Barzani, w rozmowie sprawia wrażenie zdeterminowanego. Pytany o to jak jego kraj zareaguje na sytuację wprowadzenia ewentualnej blokady komunikacyjnej przez niezadowolonych z obrotu wydarzeń sąsiadów odpowiada, że jego naród prędzej wybierze śmierć z głodu niźli zrezygnuje z marzenia o niepodległości. Władzom Iraku proponuje pokojowy rozwód i dobrą współpracę, również w walce ze wspólnym wrogiem – terrorystami, ale gdyby te chciały nie dopuścić do usamodzielnienia się Kurdów w trybie interwencji zbrojnej, odpowiada, że nie zabraknie mu ani środków ani determinacji w walce o swoją sprawę. Zachodnim demokracjom, które tak jak niemiecka dyplomacja już wyraziły zaniepokojenie obrotem spraw, radzi powściągliwość i kierowanie się zasadami, które podobno, tak mówi, wyznają. Nie ulega wątpliwości, że Kurdowie w obliczu osłabienia DAESZ i zasileni dostawami amerykańskiego sprzętu wojskowego, dochodzą do wniosku, że teraz nadszedł czas realizacji swego dalekosiężnego celu, o który walczył jeszcze ojciec Barzaniego, legendarny przywódca kurdyjskiej walki o niepodległość Mustafa. Dla Iraku i Iranu, i oczywiście dla Turcji jest to wiadomość nie tylko nieprzyjemna, ale wręcz groźna. I to w tej kolejności. Analitycy prognozują, że secesja Kurdów uruchomi rozpad federacji irackiej. Po tym jak kilka lat temu władza w Bagdadzie przeszła w ręce Szyitów, następnymi kandydatami do usamodzielnienia się będą iraccy sunnici, którzy mogą chcieć utworzyć swój organizm państwowy. Tego rodzaju ruch w sposób zasadniczy może zmienić układ sił w tym rejonie świata. Wzmocnić może przede wszystkim ciążenie irackich szyitów w stronę Iranu, który i tak już dzisiaj kontroluje niemałą część irackich milicji szyickich. W Teheranie pojawić się może się pokusa przebicia korytarza lądowego przez Syrię i kontrolowaną przez sprzymierzoną z nim milicję Hezbollah część Libanu. Ale w wykrojeniu swojego kawałka z terytorium Syrii zainteresowani będą też Kurdowie i iraccy szyici. W Syrii stanowią oni zresztą większość, a alawicki reżim Asada (za czasów jego ojca partia Baas, rządziła zarówno w Syrii, jak i w Iraku i miała zdecydowanie świeckie oblicze) już dziś w obawie przed zamiarami szyickiej większości zjednoczył wokół siebie milicje religijne rozmaitych syryjskich grup religijnych. Zresztą kwestia postawy rozmaitych mniejszości religijnych stanowić może ognisko zapalne również w irackim Kurdystanie. I wreszcie Arabia Saudyjska oraz sprzymierzone z nią państwa, mające tworzyć lansowany ostatnio przez Waszyngton twór pod roboczą nazwą arabskiego NATO, z pewnością nie pogodzi się ze wzrostem znaczenia Iranu w regionie. Toczona w Jemenie proxy-wojna między obydwoma państwami może w takiej sytuacji tylko przybrać na sile.
W samym Waszyngtonie polityka wobec sytuacji w Syrii nie jest jeszcze ukształtowana. Część doradców prezydenta Trumpa, jak informuje Foreign Policy, opowiada się za zwiększeniem zaangażowania w południowej Syrii. Wsparcie milicji sunnickich i Kurdów miałoby nie tylko doprowadzić do znaczącego okrojenia terytorium kontrolowanego przez Damaszek, ale również do osłabienia wpływów Iranu. Póki, co Sekretarz Obrony James Mattis i inni wojskowi są temu przeciwni, ale nie wiadomo, jaką opcję wybierze Donald Trump. Tym bardziej, że Kongres uchwalając w minionym tygodniu ustawę zaostrzającą sankcje wobec Iranu i łącząc je z sankcjami wobec Rosji nie ułatwia Białemu Domowi życia. Ewentualne veto może pociągać za sobą oskarżenie o chęć sprzeniewierzenia interesów amerykańskich w imię „ukręcenia łba” sprawie powiązań sztabu wyborczego Trumpa z Rosjanami.
Ci ostatni wysuwają pod adresem Waszyngtonu mieszane sygnały. Z jednej strony pokazują siłę swojej militarnej obecności i deklarują, że nie mają zamiaru rezygnować ze swoich bliskowschodnich interesów. Pod koniec maja Rosjanie zaatakowali cele w okolicach syryjskiej Palmyry przy użyciu czterech rakiet skrzydlatych typu „Kaliber”. Według informacji rosyjskiego sztabu generalnego wszystkie one dosięgły celu. Zachodnie media całą akcję określiły mianem działania piarowskiego. Nawet, jeśli można ją tak ocenić to wiadomość jest ciekawa – Rosjanie są w stanie precyzyjnie uderzyć rakietami średniego zasięgu w cele położone na lądzie. Przy czym wykorzystują w tym celu jednostki znajdujące sią na Morzu Śródziemnym, zarówno nawodne jak i podwodne. A trzeba pamiętać, że wcześniej ostrzały rakietowe celów w Syrii prowadzili z akwenu Morza Kaspijskiego. I jak pisze rosyjski analityk cytowany przez Pravda.ru wystrzelone w kierunku Syrii rakiety mogłyby, w razie potrzeby, razić cele położone w Libii, lub na Bałkanach. Jednocześnie sztabowcy informowali, że o ataku wiedzieli wszyscy zainteresowani w tym Izrael, Jordania i Stany Zjednoczone.
Drugą wiadomość Rosjanie wysłali wczoraj. Otóż minister Szojgu powiedział, dodając przy tym, że informacje są jeszcze potwierdzane, że siły rosyjskie aktywne w Syrii przy pomocy ataku lotniczego zniszczyły zebranie dowództwa DAESZ, razem zgrupowanie liczące ok. 300 osób. Operację przygotowywano od kilku tygodni, kiedy pierwszy raz rosyjskie służby wywiadowcze otrzymały informacje o planowanym zebraniu kadry dowódczej państwa islamskiego, która miała opuścić obleganą przez siły kurdyjskie Rakkę. Rosjanie informują, że najprawdopodobniej w ataku zgładzony został nieformalny przywódca kalifatu Abu – bakr Al. Baghdadi. Amerykanie, którzy za jego głowę wyznaczyli nagrodę w wysokości 25 milionów dolarów, sceptycznie podchodzą do tych informacji. Ale gdyby okazały się one prawdziwe, to nie tylko prestiż Waszyngtonu doznałby ujmy. Rosjanie udowodniliby, że w sprawach bliskowschodnich są skuteczniejsi i być może Stany Zjednoczone z większą chęcią winny wsłuchiwać się w ich oceny i propozycje. Jak informuje rosyjska prasa, powołując się na przecieki z kręgów dyplomatycznych dziś główną przeszkodą we współpracy obydwu krajów w sprawach syryjskich i szerzej, bliskowschodnich, jest nieprzejednana postawa Waszyngtonu wobec perspektyw współpracy z Iranem. Ale niechęć amerykańskiej dyplomacji osłabić może blok państw islamskich wspierających Katar, który opowiada się za łagodniejszym stanowiskiem wobec Teheranu. W kończącym się tygodniu, jak informuje Reuters, amerykański minister obrony spotkał się z przedstawicielami Doha i w rezultacie postanowiono o tym, że Amerykanie sprzedadzą kolejną partię, tym razem 36, myśliwców F 15, o wartości 12 miliardów dolarów. To kolejna transakcja, po anonsowanej jesienią ubiegłego roku sprzedaży 72 myśliwców. Jednak w obecnej sytuacji, w jakiej znalazł się Katar, tego rodzaju informacja ma podwójną wagę – jest czytelnym sygnałem dla koalicji saudyjskiej, że Waszyngton nie popiera siłowej polityki wobec Dohy.
I wreszcie Libia. Na mocy amnestii ogłoszonej przez rząd rezydujący w Trypolisie więzienie opuścił Seif al-Islam Kaddafi, najstarszy syn Mu’ammara. Przy czym jurysdykcja rządu była czysto tytularna. Kaddafi znajdował się w rękach generała Haftara, kontrolującego wschód kraju i cieszącego się poparciem zarówno Egiptu jak i Rosji. Teraz został po prostu wypuszczony spod straży. Jak informują rosyjskie media zapowiedział, że „zadziwi świat” i udał się do Cyrenajki. Zdaniem obserwatorów wesprze on siły Haftara, który dzięki temu może przyciągnąć do swego obozu zwolenników i współpracowników obalonego dyktatora. W efekcie równowaga sił przesunie się na niekorzyść wspieranego przez Zachód rządu z Trypolisu. A dodatkowo, jak się spekuluje, syn Kaddafiego ujawnić może dokumenty o nielegalnym finansowaniu francuskich wyborów prezydenckich przez obalonego dyktatora. Coraz bardziej lekceważona w tym regionie świata Europa, w związku z zadrażnieniami na linii Berlin – Waszyngton, może nie być w stanie wypracować jakiegokolwiek spójnego i aktywnego stanowiska wobec faktu wznowienia działań wojennych w Libii na wielką skalę. Będzie tylko wzywała do rozmów, jak już to Berlin zrobił po niepodległościowych deklaracjach Kurdów oraz martwiła się o to, że wzrośnie strumień nielegalnych emigrantów lądujących we Włoszech. Ale jej głosu nie będzie słuchał już nikt.
W takiej sytuacji Waszyngton może zrewidować swoje stanowisko. Z geostrategicznego punktu widzenia region traci dla niego znaczenie. Ropa naftowa nie jest już kluczowym produktem a w obliczu topienia się lodowców atrakcyjną stać się może tzw. droga północna i kontrola nad Kanałem Sueskim przestanie już być tak istotną. Niektórzy analitycy, tacy jak George Friedman, jeszcze przed wizytą Trumpa na Bliskim Wschodzie, pisali, że Stany Zjednoczone powinny zacząć uprawiać politykę stopniowego redukowania swego zaangażowania w regionie. I jeżeli taki punkt widzenia zyska na popularności, to, co wtedy zrobi Europa? Tylko sama odbudowa Syrii, jeżeli w ogóle kiedykolwiek będzie możliwa, może kosztować nawet bilion dolarów. A inne kraje? I kto rozwiąże problemy tego przeludnionego regionu zamieszkiwanego dziś przez 350 mln ludzi? Regionu, w którym nie ma wody. Niech, zatem nikogo nie mylą jego rozmiary – terenów nadających się do zamieszkania jest tam jedynie 4,2 % całości. Co odpowiada powierzchni Hiszpanii. I dziwimy się, że emigranci stamtąd szturmują Europę? Europę, która zajęta własnymi sprawami nawet nie próbuje wypracować polityki wobec regionu
Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka