Jest rok 1986, w Dreźnie odbywaja się pierwsze „spontaniczne” spotkania oficerów służb specjalnych ZSRR i Niemiec. Trwają targi nad nowym obliczem Europy.
Po kilku miesiącach nieformalnym gospodarzem tych spotkań staje się niepozorny – wzrostem i stopniem – oficer KGB mówiący doskonale po niemiecku, jednak z nieco śmiesznym akcentem, Nikt wtedy jeszcze nie zwraca uwagi na niejakiego W.W. Putina.
Potem następuje „spontaniczny” szturm ludu berlińskiego na siedzibę enerdowskiej policji politycznej – STASI. Przypadkowo większość szturmujacych siedzibę służby pana Mielke „rewolucjonistów” zna się jeszcze z czasów służby w armii NRD. No, ale wtedy – w czasie sławetnego szturmu - byli w cywilnych ciuchach...
W tym czasie trwają gorączkowe prace nad finalizowaniem zakladania nowych spółek, sztaby prawników piszą nowe umowy pomiędzy – z pozoru – prywatnymi podmiotami gospodarczymi a duzymi zachodnimi koncernami.
Spotkania odbywają się aż do 1999 roku. Podobno otwarcie mówi się tam, o przestrzeganiu warunków wcześniejszej umowy – żadnych instalacji militarnych NATO na terenie Polski, na tych terenach powoli ma też zamierać wielkoprzemysłowa produkcja.
„W latach 80 – tych, gdy Putin rozpoczynał swoją karierę w służbach i pracował w Dreźnie, powstawały tam pierwsze pomysły o zakończeniu „żywota” ZSRR. Jelcyn, Janajew, byli w to wtajemniczeni, tylko Gorbaczow oficjalnie nic nie wiedział. W tamtym też czasie Putin „za zasługi” mógł sobie wybrać co chce (…) wybrał Petersburg...” - to fragment jednego z raportów, jaki dość dawno trafił do siedziby Wojskowych Służb Informacyjnych w Warszawie.
Potem „kwity”, zdobyte podczas „szturmu” na budynek STASI (akta wydziału XVIII Marcusa Wolfa były już w tym czasie w siedzibie CIA), służyły do przeprowadzania wielu ważnych „wydarzeń politycznych” na kontynencie europejskim, windowały wiele karier i łamały inne.
Kanclerze Niemiec, po Kohlu, byli już nadzwyczaj przyjaźni wobec Moskwy.
Po co o tym wszystkim dziś piszę?
Mógłbym się wywinąć od rzetelnej odpowiedzi i stwierdzić, że opowiadam wam osnowę mojej nowej powieści – trzeciej części trylogii o przygodach Andrzeja Brennera – ale nie będzie to odpowiedź w pełni szczera.
Piszę o tym, bowiem siedzę jeszcze z opadniętą szczęką i oglądam tryumfalny pochód Donalda Tuska na europejskie salony.
Jaka jest sprężyna takiego zdarzenia?
Odpowiedź brzmi: akcja pani kanclerz Anieli Merkel, która wszelkimi siłami stara się uchronić PO i Tuska osobiście od nadchodzącej klęski wyborczej.
Najpierw – w okresie popularności walki na Majdanie – nakazała swojej kukiełce, panu Kliczce ekspresowy przyjazd z Kijowa do Warszawy na jakiś tam konwentykl Platformy Obywatelskiej. Kliczko pomógł jednak tyle co umarłemu kadzidło. Cóż zatem pani kanclerz zostało?
Trzeba mianować pana Tuska (w wielu cechach politycznego bliźniaka pana Kliczko) na jakąś funkcję w Unii Europejskiej.
I tak nic od niego nie będzie zależeć, ale zakompleksieni zwolennicy PO wpadną w nabożny zachwyt i nabiorą nowego ducha. Ot taki polityczny sterydzik podany karłowaciejącej ekspozyturze.
Pan Tusk został „prezydentem” Europy, kiedy jednak patrzę na miny poważnych polityków, reprezentujących poważne europejskie kraje, widzę ledwo skrywane uśmiechy politowania.
Oni znakomicie czytają reguły tej maskarady. Herr Tusk spełni swoje zadanie, a nawet zum befehl nauczy się języka francuskiego, bo angielski od dawna już wkuwał pogoniony do tego przez panią Merkel.
Nikt z szanujących się premierów na takie stanowisko nie dybał, wycofała się nawet pani z niewielkiej Danii.
„Wielki sukces”, podarowany jak dłoń wyciągnięta ku tonącemu przez kancelrz Niemiec, nie wzmocni spójności Europy.
Dominacja niemiecka zaczyna bowiem doskwierać nie tylko w Londynie, (Niemcy rozszarpały Ukrainę i nie potrafia teraz tej dziury zaklajstrować) Nawet w Madrycie i Lizbonie powoli zaczyna się przejadać.
Operetkowe „władze Europy” będą mogły towarzyszyć Pani Kanclerz w jej podróżach do Moskwy, ale tylko wtedy, gdy pani Merkel będzie to na rękę.
Tak patrzę na tego poubieranego w „europejskie szaty” Tuska i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tajne pakty zawierane w Dreźnie, od połoty lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, do dziś odbijają się na kontynencie całkiem realną czkawką.
Tak jak do dziś nikt nie odpowiedział jasno na pytanie kim był, działający w szeregach gdańskiej opozycji, agent STASI o pseudonimie „Oscar”.
Inne tematy w dziale Polityka