Nigdy nie byłem zwolennikiem postawy: im gorzej tym lepiej i nigdy na złość mamie nie odmrażałem sobie uszu, przez ostatnie dni towarzyszy mi jednak wrażenie, że dawno już sport nie był tak upolityczniony jak teraźniejsza piłka nożna.
Dawno, w czasach komunistycznych, sukcesy sportowców potrzebne były aby wykazać nieomylną linię partii, dać do zrozumienia, że co prawda mamy jakieś przejściowe trudności, ale przecież budujemy lepsze jutro...
Od kilku dni starannie unikam programów informacyjnych, stronię od oficjalnych przekazów, mam bowiem niedobre uczucie deja vu – intensywność pobudzania „ogólnonarodowego ducha”, jednoczenia wokół jedynie słusznej wykładni stała się tak ekspansywna, że nawet dzieci w przedszkolu mówią o Euro i śpiewają „Koko spoko”.
Cała Polska śpiewać ma narodowy hymn, ktoś sarknie że przecież ciągle o to właśnie mi chodzi, że ciągle patosowym głosem nawołuje do patriotyzmu, a jak już go mam, to grymaszę.
Nie wiem czy tylko ja jestem tak wyczulony, ale śpiewanie hymnu pod dyktando piwa „Warka”, śpiewanie w tłumie napitych piwskiem oglądaczy i pasjonatów haratania w gałę, nie bardzo mnie porywa, ba budzi to we mnie nawet poczucie kierowania patriotycznego wzmożenia w jakaś ślepą, skansenową uliczkę.
Oto z witryn sklepowych wysypują się białoczerwone flagi i proporczyki, czapeczki, szaliki, a ja z niesmakiem odwracam od tego spojrzenie, marudzę, ze to nie to. Nie o taki patriotyzm mi chodzi, nie o takie manifestowanie wspólnoty.
Patriotyzm z piwskiem w dłoni, z bekaniem po barach, gdzie transmitowane będą turniejowe mecze, patriotyzm z proporczykami na samochodach, wybaczcie, ale jest zbyt łatwy, zbyt nachalny i chwilowy. I właśnie siedzi mi na karku takie poczucie, że o tą chwilowość chodzi, o wywentylowanie emocji, odrobienie lekcji i uspokojenie sumienia.
Nie wiem czy pan Franciszek Smuda zdaje sobie sprawę z faktu, że nie odpowiada jedynie za swoją drużynę – tu chodzi o coś więcej, daleko więcej. Od niego wymaga się sukcesu za wszelką cenę, ten sukces ma właśnie udowodnić jak słuszna linię ma nasza partia. Ten sukces przyćmić ma wszelkie klęski w które obfitowała droga ekipy Donalda Tuska do Euro 2012. Nie zbudowane autostrady, niedotrzymane obietnice, bałagan na kolei, kłamstwa i bankructwa to wszystko furda, pod warunkiem jednak, że drużyna pana Smudy odniesie sukces!
Bardzo trudno będzie rządowym propagandzistom przekonywać naród, że kroczymy najlepsza z dróg, że przejściowe trudności nie mogą przysłonić świetlanej przyszłości w momencie gdy piłkarze Franciszka Smudy przegrają trzy eliminacyjne mecze i zostaną odprawieni z kwitkiem.
Wtedy ci sami rozentuzjazmowani kibice, których wzmożenie umiejętnie jest teraz rozbudzane, dojrzą, że wybudowano monstrualnie drogie stadiony, których przeznaczenie nie jest wiadome, przypomną sobie warunki w jakich podróżują po kraju, odczują malejącą ilość pieniędzy w kieszeniach, drożejące paliwo, butę lokalnych przedstawicieli władzy. Wtedy wszystko może stać się pretekstem do wybuchu niezadowolenia.
Pan premier i jego doradcy bardzo wiele postawili na jedną kartę, mając pewnie w świadomości cytat z pewnego niesłusznego klasyka mówiący o tym, że zwycięzców nikt nie sądzi.
Bardzo trudno jest znaleźć pole, na którym ekipa premiera Tuska odniosła dotąd jakieś znaczące zwycięstwo. Na pewno nie jest nim polityka zagraniczna – dawno już tak się nie kompromitowaliśmy się na międzynarodowej scenie jak czyni to obecny MSZ pod przewodnictwem pana Radosława Sikorskiego, świeża kompromitacja w korespondencji z Watykanem tylko pogłębia to wrażenie. No chyba, że za sukces uznamy osobiste wywalczenie przez pana ministra transmitowania polskiej telewizji w jednym z niemieckich hoteli.
Nadchodzi okres spłat odsetek od monstrualnej ilości polskich obligacji sprzedanych zachodnim inwestorom, słabnie bieżąca sprzedaż tych papierów, a dług publiczny jak wzrastał tak rośnie.
Strumień pieniędzy z Unii Europejskiej, z powodów grecko – hiszpańskich zaczyna drastycznie wysychać. Walka z korupcją przyniosła rezultaty, których omawiać nawet nie chcę, aby nie kopać leżącego (leżącą minister – szeryfa). Kompetencja ministry Muchy, wdzięk pani marszałek sejmu, sukcesy minister od reformowania nauczania historii, wdzięk w stosunkach z NSZZ „Solidarność”...tą listę można bardzo długo ciągnąć.
Na wszystko poradzić ma sukces naszych w kopaniu do celu.
Boiskowa perspektywa premiera Donalda Tuska nie jest oczywiście pozbawiona wdzięku, ale obawiam się, że w wypadku drastycznej porażki samo „haratanie w gałę” i haratanie przeciwników w zaprzyjaźnionych studiach telewizyjnych może już nie wystarczyć.
Ci sami, rozpromienieni dziś kibice mogą bowiem zauważyć, że premier od dawna stoi na spalonym.
A, tak sobie marudzę, piłkarski malkontent.
Inne tematy w dziale Polityka