Do poziomu najbardziej krzykliwych mediów zdążyłem już się przyzwyczaić, nie dziwią mnie więc ani jeremiady lisopodobne, ani bełkot Kuźniarczyka, ani krańcowe chamstwo i prymitywizm postaci wojewódzkocholicznych, nie dziwią mnie także białoruskie standardy programów informacyjnych, walka z kościołem, wyśmiewanie patriotyzmu i Polskości z jej historią i teraźniejszością.
Ot po prostu stare, zdawałoby się zjełczałe i grząskie, bolszewickie ułudy (które dzisiejszym medioróbcom tłuczono do głów na wieczorowych kursach) ustrojono w błyszczącą garnierkę, podgrzano i podaje się jako nowalijkę, produkt pierwszej świeżości.
Knajacką garkuchnię przedstawia się przy tym jako salon, a upudrowana kokotę jako wampa.
Osobiście nikogo do niczego już nie przekonuję, są miłośnicy kokot i śmieciowego żarcia, są zjadacze papki i nic się na to nie poradzi.
Jedyna rada, nie przebywać w pomieszczeniach gdzie pachnie ich wyziewami.
Bawi mnie jednak tzw „dyskusja” nad ewentualnym (wymodlononym przez postkomusze dewoty) rozłamem w Prawie i Sprawiedliwości.
Rechotam, bowiem żywię oparte na obserwacji realnej rzeczywistości przekonanie, że wcześniej świnia ujrzy skrawek wieczności, niż wielebny Michnik i jego ministranci (na starość nawet Walter - cygarko przywdział stosowną komżę) zobaczy eksplozję, implozję, czy coś jeszcze bardziej hekatombicznego w PiS.
Nie piszę tego wcale zdjęty jakąś nadzwyczajna emocją, PiS nie jest moją wymarzoną emanacją Polskości.
Cóż, kiedy owej wymarzonej emanacji, do czasu osobistych niebieskich rozrachunków, pewnie już nie doświadczę.
Mogę za to bawić się wesołym seansem, w czasie którego salonowe (garkuchniane jako się rzekło) dewoty piorunują wzrokiem, zaklinają i chuchają jak Kaszpirowski z Nowakeim „ręce, które leczą” do spółki, aby tylko wymarzone buuum na Nowogrodzkiej nastąpiło.
Przekora bechta mnie ku temu, aby ten, poniżający w istocie dla jego aktorów, spektakl obserwować z bliska. Przykro i przyjemnie jednocześnie (takie niemieckie schadenfreude), gdy spoglądam jak poddemenciali gwiazdorzy, artyści i kokoty zwane obecnie celebrysssami, po kolei i jak na komendę, publicznie (pardon) wypróżniają się ze swojej duchowej i umysłowej pustki.
No bo jaka temu towarzyszy głębsza analiza?
Oto delfin wbija nóż w plecy swojemu mistrzowi, czyli mówiąc bardziej po ludzku, Zbyszek Ziobro atakuje Kaczyńskiego, tworzy frondę, razem z Rydzykiem i kim jeszcze....? - Sakiewiczem? Rymkiewiczem, Ziemkiewiczem...? dąży do secesji, frondy, ...upragnionego rozbicia.
Brzmi to jak scenariusz do kolejnego odcinka kolumbijskiego tasiemca o miłości i wszystkim co się z nią licealistce kojarzy. Można spokojnie wyjechać na miesiąc i jak się wróci do oglądania, to właściwie nie zgubimy najmniejszego wątku.
Właściwie w tym momencie chyba trochę krzywdzę tasiemcowych scenarzystów.
Toż to się nawet opowiedzieć porządnie nie da.
Potem dziwimy się, że poziom naszej kinematografii (poza nielicznymi rodzynkami z zakalcu) jest ...cellulitowy
Szczują tedy Ziobrę na Kaczyńskiego i odwrotnie i jaki skutek? – trochę pianki u pani Moniki, jakieś „kanoniczne (czyli programowo wyprane ze zdrowego rozsądku)” teksty w „Polityce”, „Wprost”, „Przekroju” i innych miejscach, gdzie pan Najsztub pozostawia po sobie pisane znaki i nie sprząta.
To już nie zajmujemy się gilotynowaniem Schetyny przez Tuska, niekontrolowaną lawina publicznego zadłużenia, rzężącą PKP, wpychaniem na marszałkowski stołek pani Kopacz, która jak wiadomo odniosła w służbie zdrowia sukces na miarę Cezarego Baryki Grabarczyka, a do kierowania pracami parlamentu nadaje się podobnie jak ja do prelekcji o gender literaturze w Kole Gospodyń Wiejskich w Kąśnej Dolnej (pyszne pierożki tam wyrabiają – rączki całuje)???
Nie obchodzą nas podejrzane typki wślizgujące się do polskiego parlamentu za plecami świniobójcy z Lublina?
Nie zastanawia nas nagła recydywa kariery towarzysza Millera, który nigdy nie wytłumaczył się choćby z „moskiewskich pieniędzy”?
A zresztą, o tym wszystkim napisano już wszystko.
Jestem przekonany, że ani Ziobro nie dokona żadnej frondy, ani też Jarosław Kaczyński nie przejmie się przypisywana ZZ rolą niewdzięcznego i pysznego delfina.
Wynik wyborów jest jasny. PiS nie odniósł sukcesu – bo nie może przejąć władzy, ale jednocześnie PiS odniósł sukces – … tak, tak! - bo pokazał siłę i spójność pod zmasowana nawałą medialnych katiusz miotanych przez znanych nam ogniomistrzów.
Niech mi ktoś pokaże partię, która przetrwałaby tak totalną próbę wbicia w ziemię, rozdeptania i spotwarzenia jakiej doświadcza partia Jarosława Kaczyńskiego. Kiedy SLD garkuchniane media lekko przetrzepały skórę, to lamentom do dziś nie ma konca.
Medialny ostrzał ma jednak pewna korzystną właściwość – odstrzela karierowiczów, nie wytrzymują bezapelacyjnego zakazu wstępu do garkuchni. Tam wpuszcza się jedynie tych, którzy publicznie narobią prezesowi na głowę.
Ale cóż jaki „salon” taka bramka. Zapach też nie stanowi tam kryterium wiodącego. Wszak ostatnio w najbardziej oświetlonym miejscu garkuchni wywija swoje starcze hołubce sam mistrz – Jerzy Urban.
Mój zły charakter skłania mnie do złośliwego przypatrywania się podrygom garkuchnianej kapeli, co ruch słyszę bowiem fałszywe nuty i pijacko rozparzone arie – fakt, jest to trochę rozrywka z najniższej półki, rechotanie na widok czyjegoś nieuświadomionego nieszczęścia – cóż, jak powiedział uroczy amant z „Pół żartem pół serio” do swojej kobieco – męskiej (patrzcie jakie to było profetyczne) wybranki - „Nobody s perfect”.
Inne tematy w dziale Polityka