„Kamienie na szaniec” są filmem, jak na polską kinematografię nienajgorszym: dobrze zrobione, zmontowane, dobrze zagrane. Ekranizacja książki o Rudym, Alku i Zośce ma jednak jeden znaczny defekt – jest zaprzeczeniem wartości, o których pisał harcmistrz Aleksander Kamiński.
Robert Gliński, brat kandydata PiS na stanowisko premiera technicznego – prof. Piotra Glińskiego, kręcił do tej pory firmy o marginesie społecznym. „Cześć, Tereska” jest filmem o młodej parze żyjącej w zakazanym związku, mających nieślubne dziecko, mamy też dwa filmy o homoseksualizmie: „Świnki” (tu w dodatku homoseksualna prostytucja) oraz dokumentalny „homo.pl”. Z tej społecznej piwnicy reżyser zapragnął wdrapać się na szczyt bohaterstwa i na zwieńczenie polskich realiów w etosie patriotyzmu i męstwa. I nikt nie powinien domagać się literalnego naśladownictwa fabuły z książki Aleksandra Kamińskiego, wszak licentia poetica to prawo do przesuwania granic dosłowności.
Ale Gliński odstępuje od treści „Kamieni na szaniec” właściwie zawsze w tym samym. Tam gdzie pojawia się prawdziwy patriotyzm, tam film cichnie. Reżyser powtarza, że to film o „młodości i przyjaźni”, jednak warunki, w których te wartości poddano próbie były tak specyficzne, że grzechem by było je pominąć. A jednak Gliński to zrobił. Wojna z Niemcami to w filmie tylko okrucieństwo, spłycone do krwi, przelewanej właściwie nie wiadomo za co. Oto czego przestraszył się reżyser u trzech chłopców z okupowanej, tego nie dowiemy się z filmu:
1. Nie poznajemy chłopaków sprzed wojny. Nie tyle ich dobre wyniki na maturze są nam potrzebne, ale Rudy, Alek i Zośka to byli przecież prymusi, zdyscyplinowani, uczący się jak na elitę przystało, w szkołach dobrych, w rodzinach kochających i pobożnych. Na scenę srebrnego ekranu wchodzą chłopcy odważni, roześmiani i beztroscy. Młodzież nie dowie się, że ma do czynienia z rzetelnymi obywatelami, którzy także w czasach pokoju walczyli o swoją ukochaną ojczyznę.
2. Nie poznajemy religijności chłopaków. A przecież nawet w tak intymnej korespondencji jak listy miłosne Alka i Basi, dwojga zakochanych, mamy wielokrotnie wspomniane modlitwy, radość z przeżywania Świąt Wielkanocy i Bożego Narodzenia. Nieskończonego Miłosierdzia Bożego w filmie nie ma, jakby nie przystawało do współczesnej młodzieży. Może nie przystaje, fakt, ale jakież to przygnębiające, że zamiast dzisiejszym dwudziestolatkom pokazać klasę pokolenia Kolumbów, pokazuje się im format Szarych Szeregów w pomniejszeniu, jakby tylko taki można było przełknąć.
3. Nie poznajemy wagi „Małego Sabotażu”. Nikt już nie policzy ilu chłopców odeszło z tego świata za namalowanie kotwicy na warszawskich murach, ile „żółwi” (symbol powolnej pracy w niemieckich zakładach pracy) rysowanych kredą w zmyślnie sprawny sposób, wywoływało pogonie niemieckich żandarmów za uczniakami walczącymi z nazizmem kredą i farbą. Brak w filmie akcji „Wawra”(organizacja będąca częścią Szarych Szeregów) polegających na leczeniu Polaków z postaw konformistycznych i kolaboranckich. Na ekran nie trafił więc restaurator Paprocki, który nie tylko reklamował i ogłaszał się w „Der Sturmer”, ale też i prowadził prenumeratę niemieckiej gadzinówki. „Mały Sabotaż” chłopakom z filmu nie wystarcza – narzekają, chcą więcej, w ramach tych akcji jakby się nie mieścili. Mało tego – ukazane akcje, tj. gazowanie sal kinowych i słynna na całą Polskę akcja odkręcenia niemieckiej tablicy z pomniku Kopernika są przedstawione w filmie jako… zabawa. Tak! Dynamiczna muzyka współczesna, chłopaki jakby grali w berka z Hitlerjugend, kopali się z nimi jak na szkolnym boisku. Oj, nie na tym polegała konspiracja, gdzie za zdjęcie flagi nazistowskiej groziła ołowiana kulka.
4. Nie poznajemy też wagi Wielkiej Dywersji. Poza szkoleniami nie widzimy jak pod starannie zaplanowanymi akcjami Szarych Szeregów wywracały się niemieckie pociągi z uzbrojeniem jadącym na wschodni front. Ileż dyscypliny emocjonalnej wymagało wyjście z rodzinnego domu, w którym niewiele o działalności chłopaków wiedziano, wyjazd z miasta w las, w którym dokonywały się czyny heroiczne, a później powrót i udawanie jak gdyby nic się tego dnia nie wydarzyło. Gliński przestraszył się prostej prawdy, ściśle opartej na faktach, że Polskie Państwo Podziemne było najprężniejszym ruchem oporu w Europie. Brać film o wielkich i czynić z nich takich zwyczajnych, pomijać ich heroizm – po co?
5. Nie poznajemy w filmie polityki. Jedyny tekst światopoglądowy wyraża Heniek, który jest socjalistą i gardzi piciem herbaty z filiżanek zamiast ze szklanek. Ot, starcie postępowych lub konserwatywnych poglądów sprowadzone do ciepłego napoju. Znów się Gliński boi. Bo Rudy ponoć działał w ONR, ale ten Rudy z książki Kamińskiego przynajmniej był zaangażowany w dyskusje, Zośka był wrażliwy społecznie, Alek religijnie. A tutaj cicho sza, tutaj znów z ekranów wyłazi dwudziestolatek jakby z III RP, polityką się nie interesujący.
6. Nie zaznamy w filmie patosu. Wiem, że to stan dziś wyśmiewany i przyoblekany w szydercze barwy, ale przecież czasy były patetyczne. Ludzie ginęli z okrzykami „Polska” na ustach, dla tej Polski wyrzekali się wygód i błogiej bierności. Scena przysięgi AK-owskiej jest u Glińskiego po prostu kpiną. Nawet tak niekwestionowanej legendy się bać, jak Armia Krajowa? Harcerze stoją w lesie, flaga przed nimi, palce składają do przysięgi (jeden z nich rękę trzyma nieprawidłowo – trzy palce to dzisiejsze pozdrowienia skautowe, a nie polskie ślubowanie). Nagle ich oczom ukazuje się trójka niemieckich żołnierzy z koszykami na grzyby. Przerwa w przysiędze, znowu zabawa w berka, łapanie Niemców, nowoczesna muzyka. Czy Gliński naprawdę uważa, że konspiracja była zabawą? Że nie było wart, obstawy? Że chłopcy się na przysięgach nie wzruszali? Nie – bo młodzież dzisiejsza tego nie zrozumie, więc Gliński i w tamtą młodzież wsadził współczesną sobie (a może wymarzoną?) ignorancję.
7. Nie dowiemy się z filmu co chłopców skłaniało do takiej determinacji w walce. Czym dla nich był sabotaż, dywersja, akcje zbrojne, przygotowania do Powstania. Jak ważna była przysięga na „ptaka i dwa kolory”. Nawet Zośka zdaje się szydzić, gdy po śmierci Rudego cedzi przez zęby: „Ku chwale ojczyzny”. Tutaj Gliński przestraszył się tego, czego boi się redakcja z Czerskiej, studio telewizyjne na Wiertniczej, a nawet panowie z Wiejskiej. Bo chłopcy spod znaku Polski Walczącej byli zanurzeni w tematyce polskości niezwykle mocno – rzec można, że politykowali aż za bardzo, wypowiadając się np. na łamach prasy konspiracyjnej na temat nacjonalizacji wielkiego przemysłu czy kształtu powojennych granic. Wtedy wielu dwudziestolatków potrafiło argumentować o przyłączeniu Kamieńca Podolskiego czy Wrocławia do nowej Polski, dziś młodzież potrafi wskazać tylko, że Jarosław Kaczyński to straszne zło. A więc znowu Gliński wybiera swojego płytkiego widza, porzucając głębie przedstawianych bohaterów.
U Gnińskiego wszystkie zmiany wymowy „Kamieni na szaniec” dążą w jednym kierunku. Reżyser złapał herosów polskiego Podziemia za kołnierze i podjął próbę skrojenia ich na miarę współczesnej młodzieży – mało dojrzałej, porywczej, niezbyt patriotycznej nawet. I oto wyobraźmy sobie, że Hoffman kręci „Potop”, w którym Zagłoba i Wołodyjowski na widok księcia Janusza Radziwiłła w Kiejdanach składającego przysięgę na wierność szwedzkiemu królowi, zamiast krzyczeć „Hańba”, krzyczą „Vivat!”. Ot, drobna zmiana. Jakże dzisiejszym Polakom by się spodobała! Zamiast walki, zamiast wysiłku, zamiast wierności wybraliby na ekranie wygodny koniunkturalizm. Gliński skroił garnitury trójce dzielnych chłopaków jakby byli dzisiejszymi bywalcami galerii handlowych w wełnianych szaliczkach i włosach postawionych na żel. Reżyser zapragnął chyba pokazać nie Rudego i Zośkę (Alka w filmie prawie nie ma), ale pokazać dzisiejszą młodzież, wrzuconą w kocioł II wojny światowej.
Zapomnijcie Polacy o wielkości swoich przodków, zwykli jesteście, zwykłymi pozostańcie! Nie zapoznawajcie się z prawdziwym „Pokoleniem Kolumbów”! Nie traćcie okazji, aby siedzieć cicho!
Inne tematy w dziale Kultura