"Gdy większość uczniów będzie matematycznymi głąbami, to minister Barbara Nowacka dostosuje poziom szkoły do tych najgłupszych i wszyscy będą szczęśliwi.
Sprawa jest głośna od lat, ale dopiero tekst Magdaleny Warchali-Kopeć w katowickiej „Gazecie Wyborczej” z 15 stycznia 2025 r. dowodzi, jak bardzo jest aktualna. Okazuje się, że szkoła truje dzieci. A trucizna jest podstępna i bardzo skuteczna. Trucizna nazywa się matematyka. Anna Dróżdż, „psycholożka i mama uczennicy szkoły średniej”, w „Gazecie Wyborczej” zdemaskowała jedną z odmian matematycznej trucizny – maturalną. I poszła ostro: „Matura z matematyki to narzędzie do segregacji i eliminacji, a nie wyrównywania szans”. To Anna Dróżdż skierowała do Sejmu RP petycję o zniesienie obowiązkowego pisemnego egzaminu z matematyki.
Jednym z argumentów przeciw matematycznej truciźnie maturalnej ma być to, że „przez 27 lat nie było matury z matematyki i nikt nie ucierpiał. W latach 1982-2009 matematyka nie była na maturze obowiązkowa, powróciła dopiero w maju 2010 roku, za rządów ministry edukacji Katarzyny Hall. Bez zdawania matury na matematyce wykształciło się zatem aż 27 roczników polskiej młodzieży”. I podobno wcale nie widać negatywnych skutków tego odtrucia maturzystów. O tym, czy to prawda, będzie później.
Gdy matematyka wróciła na maturę, zadbano o to, by truciznę maksymalnie rozcieńczyć. Aby „nie wywołać niechęci do egzaminu z tego przedmiotu i poczucia krzywdy u pierwszego rocznika go zdającego. Dlatego arkusze nie były trudne, a pierwszy po latach egzamin maturalny z matematyki zaliczyło ponad 87 proc. zdających. Rok później na matematyce poległ już jednak co czwarty maturzysta, a w kolejnych latach bywało jeszcze gorzej”. A w 2025 r. gdy maturzyści nie będą już traktowani ulgowo, jak to było w czasie pandemii, „może być jeszcze gorzej”.
Trucizna robi tak wielkie spustoszenie, że „ponad 92 proc. uczniów doświadcza lęku matematycznego”. Konkretnie chodzi o 92,7 proc., a wynika to z Ogólnopolskiego Badania Postrzegania Matematyki, które zrealizowano w ramach projektu EduNav: „Wpływ lęku matematycznego na uczniów i rodziców w Polsce”. Im uczeń starszy, tym bardziej podatny na truciznę matematyczną: „Lęk matematyczny jest zauważalny od klas 2-3, a następnie stopniowo narasta w kolejnych latach. Lęk matematyczny blokuje motywację do regularnej nauki. Wzrost poziomu lęku w wyższych klasach, w których matematyka staje się coraz bardziej skomplikowana, to duże niebezpieczeństwo. Gdy uczeń nie ćwiczy systematycznie, jego trudności w nauce się pogłębiają, a co za tym idzie, zwiększa się również lęk. Może on skutkować nie tylko niechęcią do matematyki, ale również somatycznymi objawami (nudnościami, bólami głowy, złym samopoczuciem psychofizycznym)”. No, zgroza.
Trucizna matematyczna dlatego jest podstępna, że u „37,7% uczniów występuje stres związany ze sprawdzianami pisanymi na ocenę, a 34,6% badanych zaznaczyło, że oceny stresują je bardzo”. Wnioski są takie, że „z uwagi na dużą ilość materiału, uczniowie nie mają wystarczająco dużo czasu na trenowanie zdobytej na lekcji wiedzy”. Zapewne dlatego minister Barbara Nowacka zlikwidowała zadania domowe. Uczniowie czasu na ćwiczenia mają jeszcze mniej, ale za to nie będą się stresować, choć będą matematycznymi głąbami.
Lęk matematyczny „obniża motywację do nauki, więc dziecko nie wykonuje odpowiedniej liczby ćwiczeń, opanowuje je w małym stopniu, trudności się pogłębiają, pojawia się jeszcze silniejszy lęk, a po nim – dalsze obniżenie motywacji. (…) Lęk przed matematyką oddziałuje również na procesy poznawcze. Powoduje obniżenie pojemności pamięci roboczej – struktury pamięciowej odpowiedzialnej za chwilowe przechowywanie i przetwarzanie informacji. Jej sprawność ma kluczowe znaczenie podczas rozwiązywania zadań, które wymaga dokonywania obliczeń, pamiętania cząstkowych wyników i jednocześnie umiejętnego stosowania dopuszczalnych reguł przekształceń, na przykład dotyczących kolejności działań”. Lepiej być nieukiem i mieć te wszystkie problemy z głowy, co zdaje się być podstawowym celem minister Barbary Nowackiej.
Zamiast się matematyki nauczyć, lepiej znaleźć odpowiedni rodzaj zaburzeń, takich jak „FAS, dyskalkulia, zakłócenia orientacji w schemacie relacji przestrzennych, zakłócenia w wyobraźni przestrzennej, trudności w rozpoznawaniu i używaniu symboli, problemy z kopiowaniem liczb i obliczeń, problemy z zastosowaniem matematyki w zadaniach praktycznych, sztywność myślenia – niemożność wybrania właściwej strategii w rozwiązywaniu problemu i w zamianie strategii na inną, abstrakcyjność myślenia, czy spektrum autyzmu” (to fragment petycji do Sejmu). Jak się znajdzie stosowne zaburzenie, uczyć się nie trzeba.
Kiedyś było tak, że gdy ktoś gryzmolił, to musiał się nauczyć czytelnego sposobu pisania. Teraz przymuszanie do tego jest opresją, a u piszącego jak kura pazurem odkrywa się po prostu dysgrafię i luzik. Tak samo było z błędami ortograficznymi. Trzeba było ćwiczyć do skutku. A teraz mamy dysortografię na kwicie od fachowca i można błędy robić do woli. Już więcej niż połowa dzieciaków chodzi z zaświadczeniami o dysleksji (trudności w czytaniu i pisaniu), a za chwilę 80 proc. przyniesie kwity, że mają dyskalkulię, czyli nie potrafią rozwiązać nawet prostego zadania.
Podpieranie się kwitami stwierdzającymi, że ktoś czegoś nie umie, bo znaleziono na to stosowną dysfunkcję, jest bezczelnym premiowaniem matołectwa i lenistwa. Nie tylko w sferze umysłowej. Oto masa dzieciaków przynosi do szkoły papiery, że nie może ćwiczyć na zajęciach z wf-u. No i nie ćwiczą, stając się stuprocentowymi cherlakami. Kwity na te wszystkie dysfunkcje i niemożności są prostą drogą do stworzenia społeczeństwa totalnych nieudaczników, którzy nie pokonują trudności, tylko znajdują usprawiedliwienie dla dziadostwa. Daleko z tym zajdziemy. Anna Dróżdż, autorka petycji do Sejmu, idzie głąbom na rękę, a to dlatego, że „młodzież, zamiast skupić się na tym, co lubi, męczy się z tym czego nie znosi”. Proste jak trzonek od szpadla.
Najzabawniejsze, choć jednocześnie przerażające jest to, że w 2019 r. Najwyższa Izba Kontroli wydała rekomendację dotyczącą zawieszenia obowiązkowej matury z matematyki oraz zmiany podstawy programowej i metod nauczania matematyki. Zdaniem NIK źródłem problemów jest sam proces nauczania. Dlatego, że „obowiązkowa matura z matematyki nie stanowi ‘wartości dodanej w procesie nauczania w szkołach ponadpodstawowych’, a wręcz przeciwnie, jest istotnym obciążeniem (czas i koszty korepetycji, stres) dla prawie jednej trzeciej osób kończących ten typ szkoły”. No to wyobraźmy sobie NIK bez pracowników niebędących matematycznymi głąbami. Można NIK zamknąć. Zresztą, co tę instytucję obchodzi nauczanie matematyki?
Żeby było jeszcze straszniej, dr Aleksandra Lewandowska, krajowa konsultant ds. psychiatrii dzieci i młodzieży, wypaliła, że „brak odpowiedniego podejścia [do matematyki] to oczywiście znacznie wyższe ryzyko współwystępujących zaburzeń psychicznych czy zachowań samobójczych”. Stąd petycja do Sejmu w sprawie usunięcia matematyki z matury, którą podpisało dotychczas ponad 15,5 tys. osób. Ku ogromnemu zdziwieniu także minister Nowacka nie zdecydowała się jeszcze na to, żeby matematyka przestała być przedmiotem obowiązkowym na egzaminie maturalnym. Powód może być taki, że w szkole Nowackiej wymaganymi kompetencjami matematycznymi będą dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzielenie, ale tylko liczb naturalnych. Stresu i lęku nie powinno więc być. Bez matematyki będziemy mieli szczęśliwe społeczeństwo Elojów (z „Wehikułu czasu” Herberta George’a Wellsa) – biernych, durnych i nieświadomych zagrożeń ludzi będących w istocie paszą dla wojowniczych Morloków.
Teraz wróćmy do tego, czy nie ma negatywnych skutków matematycznej ciemnoty czy choćby braku matematyki na maturze. Najlepiej to widać po współczesnych „elitach” rządzących, których znaczna część zapewne nie miała obowiązkowej matury z matematyki.
Co się rzuca w oczy? Skrajny infantylizm wielu publicznych wystąpień, na przykład Donalda Tuska czy Rafała Trzaskowskiego, o Klaudii Jachirze nie wspominając. Ci mocarze umysłów uznali, że z Polakami, czyli ludźmi poważnymi, zapracowanymi, mającymi wiele problemów i w ogromnej większości niełatwe życie, powinno się rozmawiać na zasadzie: „Ti, ti, ti, tia, tia, tia, tiu, tiu, trala bum, i koci łapci”.
Jest w tym coś wyjątkowo obelżywego. I jednocześnie to strasznie żenujące, że formalnie elita sprowadza się do poziomu Pepika, Skocz No! z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, który tylko beczał i podskakiwał. Codziennie obniża się poziom przekazu w polityce (kampanii wyborczej) i wzrasta dawka oburzającej głupoty lejącej się z prorządowych telewizji, stacji radiowych, gazet i portali. Tak jakby trwał wyścig o najbardziej denne, obrażające inteligencję oraz zdrowy rozsądek powiedzonko, stanowisko, porównanie czy ripostę.
Zobaczcie, jacy jesteśmy uroczo i bezpretensjonalnie beznadziejni oraz głupi, ale jesteśmy tacy dla was, bo nic innego byście nie zrozumieli – zdają się mówić rządzące „elity” i ich medialni funkcjonariusze.
Nie ma nic bardziej obraźliwego, podłego, oburzającego i żałosnego niż takie traktowanie własnych dobroczyńców, a po w wyborach – pracodawców. Oni otwarcie mówią Polakom, że muszą ich traktować jak idiotów, bo tylko tak Trzaskowski wygra wybory. I miliony zwolenników obecnej władzy to upokarzające i obraźliwe traktowanie przyjmują. A jeśli ta strategia zapewniłaby zwycięstwo w wyborach prezydenckich w maju i czerwcu 2025 r., byłyby to pierwsze w historii III RP wybory, w których głupota i infantylizm okażą się filarem sukcesu."