waw75 waw75
2865
BLOG

„Resortowe dzieci” – ostatni akt lustracji w Polsce

waw75 waw75 Polityka Obserwuj notkę 64

To było mniej więcej dziesięć lat temu. Siedziałem w jednej z tarnowskich restauracji. Przy sąsiednim stoliku siedziało dwóch facetów: ojciec i syn. Ojciec pewnie koło siedemdziesiątki, syn jak dziś wspominam, trochę po czterdziestce. Ich rozmowy po prostu nie dało się puścić mimo uszu. Ojciec, jak wywnioskowałem, były żołnierz KBW albo funkcjonariusz MO opowiadał synowi jak w latach czterdziestych, na Podhalu, zapobiegał temu żeby żołnierze Armii Krajowej , którzy zostali wcieleni do nowej milicji nie wyprzedali, za wódkę i pieniądze, wszystkich archiwów polskiej administracji i państwa podziemnego w ręce NKWD. Po prostu trzeba ich było wszystkich wyłapać bo szabrowali, pili i kradli.

 
Nie wiem czy ten facet okłamywał własnego syna świadomie czy po latach wyparł z siebie rzeczywistość – to zadanie dla psychologa. Po pierwszym zaskoczeniu nastąpiło jednak kolejne. Otóż chciałem po prostu wstać, podejść do gościa i powiedzieć mu że kłamie. Uważałem to nawet za powinność. I wiecie Państwo co mnie powstrzymało? – najprostsze na świecie pytanie: po co? Miałem powiedzieć czterdziestoletniemu facetowi: „nie wierz własnemu ojcu! To kłamca i zbrodniarz!” Czy bym go przekonał? Co by mi to dało? Satysfakcję że komuś poderżnąłem korzenie? Satysfakcję ze ktoś być może wyprze się własnego ojca?
 
Syn tego człowieka to samo przekaże swojemu synowi. Dziadek będzie bohaterem. Jak to dziadek ... . I trzeba się z tym po prostu pogodzić. Na to nie ma żadnej rady – w żadnym kraju, po obojętnej transformacji. Rozmowy podobne do tej którą ja usłyszałem w tamtej knajpie, toczyły się pewnie w większości „resortowych” domów i nic na to nie poradzimy. Bo czy tego chcemy czy nie zawsze będziemy szukali racji i zrozumienia w poglądach naszych rodziców – nawet jeśli nie będziemy się do końca zgadzali. To nie spisek – to humanitaryzm i instynkt samozachowawczy. A może ... Dekalog ... ?
 
Ale domyślam się że Autorom „Resortowych dzieci” nie chodziło o to żeby „osierocić emocjonalnie” dzisiejszych ludzi mediów, którzy wychowywali się w „resortowych” rodzinach, ale żeby pokazać podstawy światopoglądowe przekazywanych przez nich treści. Także na bieżące tematy. Żeby zakwestionować ich wiarygodność, żeby odkłamać sofizmaty.
Obawiam się jednak, że książka ta może podważyć wiarygodność tych ludzi, jedynie wśród odbiorców, którzy już od bardzo dawna nie ufali w żadne słowo tych dziennikarzy. Będzie więc raczej potwierdzeniem typu: „Wiedziałem że coś jest na rzeczy!”
 
Nie można zapobiec temu żeby dzieci funkcjonariuszy przekazywały – jak sądzę ze szczerym przekonaniem o słuszności - narracji swoich „resortowych” rodziców. Mógłby być na to tylko jeden skuteczny sposób: przeforsować ustawę zabraniającą dzieciom i wnukom dawnych aparatczyków zajmowania opiniotwórczych i decyzyjnych stanowisk w szeroko rozumianej przestrzeni publicznej – w publicznych i prywatnych mediach. Co oczywiście jest kompletnie niemożliwe – i tego ta książka na pewno nie spowoduje. W wielu przypadkach było by to też pewnie cholernie niesprawiedliwe, a różnica miedzy niesprawiedliwością a nieuczciwością leży wyłącznie w motywacji działania. A tu czystości intencji nie da się zagwarantować.
 
W początku lat 90-tych nie udało się przeprowadzić skutecznej lustracji odcinającej nawet byłym pracownikom i współpracownikom Służby Bezpieczeństwa, dostępu do publicznych stanowisk. I dziś po 25 latach naprawdę nie ma znaczenia czy po raz pierwszy czy też tysiąc pierwszy uznamy że to był gigantyczny błąd i szkoda dla państwa, albo kto będzie tym najbardziej oburzony.
Dzika lustracja wynikająca w dużej mierze z fikcyjnej tajności akt Bezpieki została przecięta przez Bronisława Wildsteina, który po prostu ujawnił całą listę nazwisk – „żonglowanie” nazwiskiem nie było już możliwe bo samo nazwisko na liście przestało być „hakiem” – żeby komuś podważyć wiarygodność trzeba było zrobić głębszą kwerendę ... czyli rzetelną lustrację. A jednak jak wiemy i tak nie spowodowało to ani powstania ustawy blokującej dostęp dawnych współpracowników SB do publicznych stanowisk, ani nawet podważenia ich wiarygodności w oczach większości Polaków. Czy więc Kani, Targalskiemu i Maroszowi uda się to dziś po dwudziestu pięciu latach?
 
Kiedy w 1997 roku udało się wreszcie opracować pierwszą, okrojoną ale realną do przeforsowania Ustawę Lustracyjną, to od przełomu 89 roku minęło już zbyt wiele czasu, i jedyną sensowną formą lustracji mogło być już tylko obowiązkowe oświadczenie lustracyjne – społeczeństwo zaś – przy urnach wyborczych czy komisjach kwalifikacyjnych np. w samorządach, czy szefostwach mediów - samo miało ocenić czy osoba ta przez lata po transformacji ustrojowej zasłużyła na rehabilitację czy też nie, i zbadać jak wyglądała dawna współpraca delikwenta z „resortem”. Przy wszystkich mankamentach trudno odebrać takiemu rozwiązaniu sensu i logiki – szczególnie że lada dzień strzeli nam jak z bicza ćwierć wieku od czasu jak ludzie dawnej opozycji – w bardziej lub mniej udolny sposób – przejęli władzę w państwie.
Co ciekawe choć w 2006 roku Ustawę Lustracyjną w dużej mierze nowelizowano – rozszerzając ją między innymi na środowiska dziennikarskie – to tej odgórnej zasady nie zmieniono: nadal sam fakt współpracy nie odbiera dostępu do zajmowania stanowiska – ale bezwarunkowo o fakcie współpracy trzeba poinformować publicznie w oświadczeniu lustracyjnym.
 
Może czas najwyższy zdać sobie wreszcie sprawę z tego że jutro mamy 2014 rok! Jakie ma znaczenie że ktoś 30 czy 40 lat temu raz, dwa, czy trzy spotkał się z zakapiorami z SB i podpisał lojalkę? Piętnaście – dwadzieścia lat temu było to sprawą fundamentalną – ale dziś czas już chyba studzić emocje. Jasne – rozumiem doskonale, że inną sprawą jest wieloletnia współpraca – pobierane wynagrodzenie, donoszenie na znajomych itd. Ale my dziś zaczynamy znów szukać choćby śladu – choćby jednego podpisu sprzed trzydziestu czy czterdziestu lat, żeby przekreślić ostatnie 30 lat czyjegoś życia i dorobku.
 
Przyznam bez ogródek, że kiedy przeczytałem w którymś numerze GPC, że jedną z „czarnych” bohaterek „Resortowych dzieci” jest Krystyna Kurczab – Redlich to szlag mnie po prostu trafił!
Czy szanowni Autorzy na pewno wiedzą o co im chodziło w swojej książce? Czy o dekomunizację, czy może o lustrację, czy może dezubekizację, czy może jeszcze o coś innego. Bo jak sądzę, celem naczelnym był przyczynek do uzdrowienia polskich mediów ze szkodliwej i nieuczciwej indoktrynacji, fałszowania faktów, prowadzenia nieuczciwej propagandy i pozbawiania społeczeństwa dostępu do części informacji. A kluczem tej patologii, wirusem który zainfekował mentalność tych ludzi, według Autorów są rodzinne korzenie w „resortach” służby bezpieczeństwa. Co więc u licha robi na łamach tej książki dziennikarka która od ćwierć wieku opisuje zbrodnie sowieckiego systemu, KGB-wskie mechanizmy funkcjonowania „putinowskiej” Rosji czy z narażeniem życia wyciąga na światło dzienne rosyjskie zbrodnie w Czeczenii?   
 
 
Ze dwadzieścia lat temu mój znajomy przyniósł mi do domu „Listę Żydów polskich”. „Sensacyjna” lista, została pieczołowicie sporządzona przez którąś z kolejnych organizacji Bolesława Tejkowskiego. Ach, kogóż tam nie było – sami złoczyńcy: od Geremka, przez ... Lecha i Jarosława Kaczyńskich, do arcybiskupa Gulbinowicza. Kluczem zaś do obnażenia niecnej roli owych ancymonów, było nie to co robili albo kim byli, ale ich rzekomo żydowskie korzenie. Wszyscy w jednym kotle. Inna sprawa, że wielu z „bohaterów” owej listy faktycznie było Żydami, tylko że pochodzenie było po prostu kompletnie fałszywym kluczem do „obligatoryjnego” zdiagnozowania patologii ówczesnego państwa.
Porównywanie „Resortowych dzieci” do niegdysiejszego leksykonu Tejkowskiego było by retoryką grubo nieuczciwą – ale użyłem tego mocnego przykładu, aby pokazać do czego może doprowadzić błąd w ustaleniu wspólnego klucza dla wielowątkowej patologii państwa przy jednoczesnym tak skrajnie silnym natężeniu emocjonalnym. Po prostu ... nie ma rozmowy. 
I kiedy wczoraj wieczorem przeczytałem tekst redaktor Janiny Jankowskiej pt: „KONIEC – nie ma rozmowy”, to odniosłem wrażenie, że nie tylko ja mam podobne odczucia. A opisywanie w tym samym szeregu Krystyny Kurczab – Redlich, razem Jackiem Żakowskim czy Adamem Michnikiem dokładnie do tego doprowadzi. Jeśli po 25 latach od zmiany systemu w Polsce „resortowe dzieci” mają wciąż tak duży posłuch wśród czytelników, telewidzów czy słuchaczy to nie dlatego że społeczeństwo nie wiedziało dotąd o ich rodzinnych korzeniach – ale dlatego że ... byli bardziej przekonywujący. Z wielu powodów.
 
Tej książki i tak nie udało by się uniknąć. Tej i pozostałych z zapowiadanego cyklu. Brak lustracji w latach 90-tych, dziwne i uderzająco częste powiązania „resortowe” rodzin dziennikarzy ze zbliżonych do siebie poglądowo środowisk, też były od lat „tykającą bombą”. Zapalnikiem który ją detonował była niewątpliwie postawa tych ludzi wobec śledztwa i sposobu wyjaśniania katastrofy smoleńskiej. I myślę że trzeba było społeczeństwo raz na zawsze o tym poinformować. Może choćby dla jakiejś dziejowej sprawiedliwości. 
Ale „Resortowe dzieci” nie przekonają nie przekonanych. I – choć książka podobno bije rekordy zamówień, to sięgną po nią wyłącznie albo ci którzy i tak od lat mają na ten temat wyrobione zdanie, albo ci którzy będą chcieli sprawdzić czy nie są jej bohaterami. Zasadniczym pytaniem jest też dla kogo własciwie miala być ta książka? Dla władz SDP, dla środowiska dziennikarskiego? Dla spoleczeństwa?
 
Moim zdaniem ta książka – a nawet cała zapowiadana seria – zakończy w Polsce dwudziestopięcioletni proces lustracji. Dlaczego zakończy? – bo albo ją skompromituje z powodu braku jakiegokolwiek zwrotu w reakcji społecznej przy urnach wyborczych albo zakończy ją właśnie poprzez odebranie poparcia każdej partii i środowisku z którym będą się utożsamiać niechlubni bohaterowie książki Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza.
Choć stawiam jednak na pierwszy wariant.

 

waw75
O mnie waw75

po prostu chcę rozumieć

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (64)

Inne tematy w dziale Polityka