Europa? Wybiera? Najnowszy tytuł debaty internetowej Warsztatów Analiz Socjologicznych - Europa Wybiera - kryje w sobie silne założenie, że wiemy czym jest i gdzie jest Europa. A co jeśli nie wiemy?
Dziś ta Europa ma wybierać swój własny parlament. Ale ów tytuł sugeruje, że to nie tylko wybory w 27 krajach członkowskich delegujących do wspólnego zgromadzenia swoich przedstawicieli, z reguły byłych premierów, niechcianych rywali politycznych i osobliwości publiczne. Uważny czytelnik ma prawo odnieść wrażenie, że istnieje już jakaś „Europa”, oczywiście w rozumieniu wykraczającym poza czysto geograficzny termin. Czy w ogóle można jednak mówić o jakiejś spójnej narracji o Europie, która pozwoliła by nam na tak jednoznaczny werdykt, że ona naprawdę istnieje i że wreszcie, jako ukonstytuowany podmiot mający swoją istotę i granice, może już coś wybierać?
W sferze politycznych deklaracji istnieje oczywiście projekt Europy, który jak każde przedsięwzięcie o śmiałym rozmachu, wiele obiecuje swoim zwolennikom – przede wszystkim ma być czymś wielkim, doniosłym, zapewniać postęp, bezpieczeństwo, pokój, dobrobyt. Jednak ciągle pojawiające się namacalne przeszkody w realizacji projektu integracji europejskiej nie wytrącają bynajmniej z dobrego samopoczucia jego zwolenników. Ich oczekiwania zdają się bowiem zupełnie przesłaniać im rzeczywistość, zaś pojawiające się głosy krytyczne – szczególnie w sprawach fundamentalnych – są przez nich całkowicie ignorowane. Europa – jako koncept, pojęcie, idea, ale przede wszystkim jako praktyka polityczna – stała się antyintelektualna. Szuka dziś przede wszystkim sposobów na ucieczkę od reżimu krytyki, chełpliwie przysłuchując się swoim apologetom i zarazem stygmatyzując euroobrazoburców. Istnieje kilka wymiarów tej antyintelektualności. Najważniejszy zarzut wobec „Europejczyków” odnosi się do sposobów prowadzenia przez nich debaty publicznej na temat Europy i wykluczenia z niej tych, którzy nie podzielają ich wiary w konieczność dziejową Europy – jej ostateczne zjednoczenie.
I. Debaty o Europie: Entuzjaści i sceptycy
Dwa bieguny europejskości są bowiem już od dawna wyznaczane przez intensywność emocji, a nie siłę argumentów czy racji. Decydujące znaczenie w „debacie” o Europie zyskuje natężenie entuzjazmu dla projektu integracji. Dla „Europejczyków” oznacza ono stopień zaangażowania emocji w sprawy Europy i przejawia się w euforycznym stanie wywoływanym przez dreszcze ekscytacji uczestnictwem w „historycznej” integracji lub „przełomowym” zdarzeniu wyznaczającym kolejny jej etap.
Entuzjazm gdzieniegdzie zaczyna jednak przygasać. Rozczarowanie wkrada się już bowiem także w szeregi zdeklarowanych „Europejczyków”. Znany entuzjasta Europy Jürgen Habermas – ogłosił niedawno pośmiertny bezwład Europy i na poważnie rozważa groźbę odwracania się procesu integracji europejskiej (Dziennik, „Europa”, nr 234, 27 września 2008 r.). Według Habermasa, Europa przestała już inspirować i pogrąża się sprzecznych interesach państw członkowskich UE. Nie zrodziła się żadna jednolita europejska tożsamość oraz, co ważniejsze, żadna bezsporna koncepcja europejskiego obywatelstwa. Nie ma też wspólnej sfery publicznej, o której z taką pasją marzył niemiecki filozof. Warto się zastanowić, czy jego symptomatyczna metamorfoza zapoczątkuje jakieś trwałe przegrupowanie ideowe w sprawach Europy, czy jest może to tylko wyraz chwilowej niewiary w moc projektu wyznaczony przez niekorzystną koniunkturę? Jednak, jak powszechnie wiadomo, niemiecki filozof jest orędownikiem konsensusu osiąganego w publicznej debacie przy pomocy formuły racjonalnej komunikacji. To racje i argumenty mają ostatecznie przekonywać i pokonywać różnice prowadząc do porozumienia i konsensusu . A jak jest w debacie o Europie?
Naprzeciwko entuzjastów usytuowani są sceptycy. W tej europejskiej debacie sceptycyzm ma oczywiście niewiele wspólnego ze starożytnym rozumieniem tego słowa. Sceptycy – przypomnijmy – mieli się wszak m.in. powstrzymywać od sądu na temat rzeczywistości – epoche. Oczywiście w najogólniejszym znaczeniu sceptycyzm oznacza wątpienie, ale także – nie zapominajmy – rozważanie. Tymczasem europejscy sceptycy wprawdzie śmiało formułują swoje sądy, ale spotykają się z istotnymi ograniczeniami swobody występowania ze swoim wątpieniem. Rzecz nie w tym co dokładnie mówią dziś sceptycy o Europie – to temat na oddzielny, i niekoniecznie pochlebny, esej. Najistotniejsze znaczenie ma jednak w tym miejscu sposób w jaki entuzjaści podważają prawomocność krytyków do zabierania głosu w sprawach Europy.
Budowanie szerokiego, autentycznie europejskiego konsensusu, tzn. takiego, który obejmował by wszystkie społeczeństwa państw UE i pochodził z poziomu społecznego, zostaje zatem zastąpione szukaniem jedności na poziomie politycznym. Najdobitniej świadczy o tym rewizja Traktatu Konstytucyjnego na Traktat Lizboński. Konsensus europejski miał być – co warto przypomnieć – wstępnym krokiem do wytworzenia się europejskiej sfery publicznej oraz formuły europejskiego obywatelstwa. Warto w tym miejscu przypomnieć, że to właśnie Habermas i Jacques Derrida triumfalnie ogłaszali powstanie europejskiej opinii publicznej w 2003 roku, gdy w kilku krajach europejskich protestowano masowo przeciwko interwencji amerykańskiej w Iraku. To miały być narodziny europejskiej tożsamości. Gdy okazało się, że nie są i że nie ma żadnego jednolitego zdania europejskich opinii publicznych, to właśnie Habermas – wielki zwolennik poszukiwań konsensusu – zaproponował razem z Derridą koncepcję „rdzenia Europy”. Koncepcję, która sama w sobie jest oczywistym zaprzeczenie szukania powszechnego konsensusu.
Dziś już nawet Habermas, który tak mocno w wierzył w powstanie europejskiej sfery debaty publicznej, porzucił tę nadzieję. Widać bowiem bardzo wyraźnie, że w obliczu bezradności wobec realiów „Europejczycy” zastępują konsensus narzuconym z góry porządkiem instytucjonalnym. Niezgoda krytyków, sceptyków i niepokornych narodów europejskich na taki porządek jest albo zmiękczana profitami ekonomicznymi (więcej dotacji) albo wymuszana szantażem ekonomicznym (mniej dotacji) albo szantażem politycznym (i tak się zintegrujemy, ale bez was, co przyjmowało właśnie postać propozycji „rdzenia Europy”, czy „Europy wielu prędkości” i w ostateczności sprowadzało się również do swoistych sankcji ekonomicznych; peryferia rdzenia nie zasługują bowiem na dotacje).
Według entuzjastów o Europie można więc debatować, ale wyłącznie w ramach schematów integracji. Sceptycy są zaś często przedstawiani przez „Europejczyków”, jako przeszkody, które zostaną jednak pokonane przez postępy integracji. Wbrew niekorzystnym wyrokom politycznej rzeczywistości entuzjaści deklarują bowiem wprost, że i tak zamierzają kontynuować proces integracji. W efekcie pole krytyki, w sensie intelektualnym, ale i politycznym, staje się coraz mniejsze. Mówienie o „awangardzie Europy” jest przede wszystkim samorodną pretensją, ale prowadzi też skutecznie do marginalizacji lub całkowitego lekceważenia głosów krytyków.
II. Wybiera? Historia zdecydowała...
W dyskursie europejskich entuzjastów realia polityczne i geograficzne tracą znaczenie. Projekt Europy nie obejmuje przecież całego kontynentu europejskiego. Stanowi wyłącznie zbiór wyobrażeń i marzeń, który ma odzwierciedlać istotę Europy. Myślenie o Europie ma więc charakter silnie esencjalistyczny. Naturalnym potencjałem Europy jest jej zjednoczenie. Ponadto, na przekór geografii i podążając za istotą Europy entuzjaści identyfikują Unię Europejską (geograficzną część Europy) z całą Europą (istota), co stanowi retoryczny zabieg przy pomocy figury zwanej synekdochą (synekdocha oznacza, że część reprezentuje całość).
Lecz nie tylko retoryka i przeświadczenie o naturze Europy ograniczają pole wyboru. Decydujące znaczenie ogrywa bowiem historia integracja i interpretacje entuzjastów doświadczenia historycznego. Należy zwrócić uwagę, że dzisiejsze cele polityczne zostają wkomponowane przez entuzjastów w przeszłość. Jak zauważa prof. Stanisław Filipowicz, europejskimi studiami dotyczącymi przeszłości rządzą intencje polityczne. Nie chodzi więc o lepsze rozumienie, ale wręcz odwrotnie, o zatamowanie rozumienia, o wytworzenie schematów fikcji; retrospekcja staje się w istocie projekcją politycznego dogmatu jedności. (Stanisław Filipowicz, Europa jako fikcja, w: Civitas nr 9, 2006, s.16).
Co więcej, polski entuzjasta Europy – prof. Jerzy Łukaszewski wprost twierdzi, że „przyszłości nie można oddzielić od przeszłości. Historia to proces ciągły. Jest jak rzeka, której górny bieg staje oddziałuje na dolny” (Jerzy Łukaszewski, Cel Europa, Warszawa, 2002, s.11). Ta imponująca poetycka metafora wyraźnie wskazuje, że mamy do czynienia z myśleniem w kategorii dziejowej konieczności. Łukaszewski ogłasza wprost, że kto nie zna tych źródeł nie jest w stanie zrozumieć teraźniejszości, ale co najważniejsze także perspektyw, nie wie dokąd powinien zmierzać. Tak historia pojmowana historia ma wskazywać, że od zawsze Europa chciała się integrować. Twierdzenie to jest jednak na gruncie historii czymś wysoce kontrowersyjnym Do celu dziejowego Europa zmierza etapami. Stąd, każde kolejne wydarzenie w procesie europejskiej integracji staje się „przełomowe”. Przekonanie o własnej wyjątkowości projektantów Europy uwidacznia się w ich powszechnym oczekiwaniu, że oto kronikarze Europy ruszą do pracy natychmiast po każdym kolejnym przełomie. Tak tworzy się historię integracji „na gorąco”.
Bezsprzeczne sukcesy pierwszych lat „integracji” – np. pojednanie niemiecko-francuskie bledną z biegiem lat. Dziś już nikt nie myśli na poważnie o wojnach, lecz siła wzajemnych uprzedzeń i stereotypów w Europie pozostaje nadal bardzo silna. Wprowadzenie wspólnej waluty jest traktowane w kategoriach utylitarnych, a brak granic wewnątrz UE jest okupiony budowaniem coraz wyższych zewnętrznych murów obronnych (twierdza Schengen).
Czy jednak mniejsze i większe sukcesy projektu Europy upoważniają nas do mówienia o Europie jako czymś trwałym? Jak zauważają redaktorzy pisma „Civitas” w numerze poświęconym Europie, staje się ona pokusą, pokusą, aby widzieć nieistniejące, aby wymyślić lepszy świat – uwodziła ona wielu intelektualistów przed nami, ale zwiodła chyba również niektórych współczesnych, pragnących nie tylko myśleć o tym, co jest, ale także nazywać to, co powstaje (Civitas nr 9, 2006). Przyszłość w marzeniach Europejczyków jest zawsze bezspornie pozytywna i świetlana. Entuzjaści traktują zjednoczenie Europy, jako rzecz przesądzoną, a zjednoczona Europa stanowi rodzaj świeckiej wizji zbawienia. Zbawienia, które jest już blisko, które staje się prawie namacalne wraz z kolejnymi etapami integracji. Trudno jednak o bardziej naiwną wizję, ale najwidoczniej poddają się jej wielkie rzesze zaangażowanych w sprawy Europy.
Badania historii integracji europejskiej zapewniają Europejczykom potrzebę pewności, ale nie odpowiadają jednak potrzeby mądrości. Krytyka staje się zupełnie niepotrzebna, bezużyteczna, czasem wręcz groźna. Taka postawa zaprzecza jednak samej istocie Europy, o której z taką pasją marzą entuzjaści. Prawdziwie europejski intelektualista prof. Zygmunt Bauman twierdzi, że Europa stanowiła jedyny byt społeczny, który nie tylko był cywilizacją, ale także sam siebie nazywał cywilizacją i spoglądał na siebie jak na cywilizację, to znaczy efekt wyboru, projektu i realizacji – przekształcając tym samym wszystko, włącznie z sobą, w przedmiot z-zasady-niedokończony, przedmiot uważnej analizy, krytyki, a w miarę potrzeby także działań uzdrawiających i naprawczych (Zygmunt Bauman, Europa. Niedokończona przygoda. Kraków 2005, s.15). Należy poważnie zadać pytanie, czy Europa Unii Europejskiej nie zatraciła tej umiejętności analizy i krytyki siebie samej. Co zrobić, że Europa przestała być antyintelektualna?
Czy w takim klimacie eurowybory nie staną fikcją wyboru, albo wyborem mało istotnym. Stawiam to pytanie przewrotnie, ale i poważnie. Pozostajemy więc z dwoma znakami zapytania – czy Europa w ogóle istnieje oraz czy w Europie można już/jeszcze coś wybierać.
Jan Grzymski, politolog, doktorant na Uniwersytecie Warszawskim, współtwórca Warsztatów Analiz Socjologicznych
Komentarze
Pokaż komentarze (1)