Podziału Polaków na dwa co najmniej plemiona nikt chyba już nie kwestionuje. O szkodach wynikłych z destrukcji pozostałych po PRL-u i trochę odbudowanych resztek kapitału społecznego, głównie norm i zaufania napisze być może osobna notkę. Tu pozwolę sobie na kilka uwag nt. możliwości jakiegoś dogadywania się różnych sortów obywateli RP.
Autorytet vs. Racjonalność. Zacznijmy od – bardzo grubej – charakteryzacji dwóch najważniejszych sortów Polaków, poddanych i racjonalistów. Ci pierwsi do podjęcia (szczególnie jakoś „nietypowych”) działań potrzebują wezwania ich do tego przez autorytet, osobę uznawaną – z rożnych powodów – za mądrą i w stosunku do nich życzliwą, by nie powiedzieć „opiekuńczą”. Potrzebują więc nie lidera z którym mogliby ew. dyskutować, ale wodza, który powie im co dobre, a co złe i co robić mają. Najlepiej odpowiadając na pytanie „Łociec prać?”. Świat widza czarno – białym, a rozmowę – szczególnie wymagająca trzymania się jakichkolwiek reguł - uważają za stratę czasu. Ci drudzy autorytety zwykle olewają (choć dla picu udają często, że je szanują), sami artykułują swoje cele i kombinują jakby je osiągnąć. No i w tym przypadku dyskusja jest nie tylko możliwa, ale i konieczna, bo racjonalista wie, że zamykanie oczu w trakcie ostrej nawalanki skutkować może sporym guzem.
Podziały. Czystych poddanych i czystych racjonalistów jest niewielu; zwykle każdy z nas ma w sobie po trochu każdego z nich. Jeśli jednej z cech jest znacząco więcej „zapisuje się” do zwolenników/wyborców stosownej partii. Tak naprawdę, to o tym do której decydują chyba emocje i coś w rodzaju „genów”; bywa, że rozsądek (racjonalność) twardo mówi Niebiescy, a serce wybiera Czerwonych. Zarówno dla dotkniętego koniecznością wyboru osobnika jak i całej populacji Polski ważne jest pytanie o wynikające z tego wyboru frukta. Tu mamy następna zagwozdkę. Najczęściej postaci czy umierać za (swoje osobiste) przekonania czy kombinować jakby tu w tej powszechnej nawalance (najlepiej ze współobywatelami) przeżyć. Przykładem pierwszej postawy był nasz Beck w maju 1939, a drugiej Fin, Gustav Mannerheim podczas wojny zimowej i w 1944 roku. Wybory nie są proste; jeśli wybrany przez nas nasz wspaniały (najczęściej charyzmatyczny) wódz okaże się oszustem lub matołem, to opowiedzenie się po jego stronie może nas sporo kosztować. Nie tylko w sensie utraty jakichś dóbr, ale również (to jednak tylko w przypadku kierujących się emocjami racjonalistów) czegoś w rodzaju szacunku do siebie samego, gdy nieuczciwość/matołectwo naszego idola staje się ewidentne, a my zostajemy sami wobec np. wyrządzonych przez naszego wodza szkód. Dualnie jest w przypadku – spowodowanej np. światową koniunkturą - wygranej nieuczciwego/matołowatego wodza naszych antagonistów. Oni nie bawią się w zawiłości jakichkolwiek rozumowań i jednoznacznie oceniają nas jako wrogów ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Czy można coś z tym zrobić? Na dziś chyba nie. Wzajemne nieuznawanie racji, wartości czy choćby elementarnych praw ludzkich drugiej strony uniemożliwia jakakolwiek rozmowę. Mamy dwie „równoległe” Polski. Nie mamy już polskich instytucji; sadów, prokuratur, organów administracji, a nawet szkolnictwa. Wszystkie te instytucje stały się kilka lat temu partyjne (obecne próby zmiany tej sytuacji są z jednej strony niemrawe, z drugiej bywają przegięciem). Zaczęto w 2015 roku, kiedy to PiS chcąc wg starego góralskiego dowcipu koalicji PO-PSL „jesce winksy wstyd zrobić”, usunął z TK nie tylko źle mianowanych, ale wszystkich mianowanych przez poprzednią władzę w tym roku sędziów. Co było potem pamiętamy chyba wszyscy. Dziś nie bardzo można sobie wyobrazić rozwiązanie tego sporu naszymi własnymi środkami. PiS liczy na „siły zewnętrzne”. Nie wiem kto na tym wygra. Wiem jednak, że Polacy już przegrali.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo