Media kolejny raz trąbią o aferze uczelni pt. Collegium Humanum. To co mnie dziwi, to totalne pomijanie przez wszystkich w zasadzie piszących najważniejszego chyba społecznie aspektu tej sprawy. Chodzi o znany od zawsze sposób ucieczki przed odpowiedzialnością. Umoczyć w "naszym" g*wnie osoby na tyle ważne, by nikt ie odważył się ich tknąć lub taka masę zwykłych ludzi/"osób prawnych" by próba ukarania winnych była społecznie nieopłacalna. Tak się składa, ze ja się o coś takiego kiedyś otarłem i wydaje mi się, że z tego tytułu łatwiej mi niektóre analogie zauważyć. nie pretendując do żadnej kompletności czy "ważności" poniższych przekrętów pozwolę sobie pokazać niektóre z tych analogii.
Media kolejny raz trąbią o aferze uczelni pt. Collegium Humanum. To co mnie dziwi, to totalne pomijanie przez wszystkich w zasadzie piszących najważniejszego chyba społecznie aspektu tej sprawy. Chodzi o znany od zawsze sposób ucieczki przed odpowiedzialnością. Umoczyć w "naszym" g*wnie osoby na tyle ważne, by nikt ie odważył się ich tknąć lub taka masę zwykłych ludzi/"osób prawnych" by próba ukarania winnych była społecznie nieopłacalna. Tak się składa, ze ja się o coś takiego kiedyś otarłem i wydaje mi się, że z tego tytułu łatwiej mi niektóre analogie zauważyć. nie pretendując do żadnej kompletności czy "ważności" poniższych przekrętów pozwolę sobie pokazać niektóre z tych analogii.
(1) W ostatnich latach PRL ówczesny rząd zafundował Polakom możliwość wykupienia zajmowanego mieszkania spółdzielczego po bardzo korzystnej cenie. Nie pamiętam szczegółów, ale z grubsza biorąc za tygodniówkę pensji w dobrej zagranicznej firmie (np. w USA czy Niemczech (ówczesnych "Zachodnich")) można było kupić ok 40 metrowe mieszkanie (wymieniając forse po kursie czarnorynkowym, oczywiście). Fajnie to wszystko było przedstawiane, ale najlepiej wychodzili na tym rozmaici bonzowie PZPR czy administracji kupujący w zasadzie za bezcen mieszkania w bardzo dobrych dzielnicach wielu polskich miast. "Przy okazji" skorzystało na tym wielu zwykłych obywateli, ale większości (może niewielkiej, ale jednak większości) nie było na to stać. A to właśnie oni ponieśli głownie koszt budowy tych "spółdzielczych" mieszkań, bo tak naprawdę były one budowane przez spółdzielnie mieszkaniowe i przedsiębiorstwa państwowe korzystające często (szczególnie w przypadku mieszkań dla wspomnianych bonzów otrzymujących lokale dużo szybciej niż "oszczędzający" na książaczce mieszkaniowej szary obywatel) z rozmaitych dotacji finansowanego przez tych obywateli budżetu Państwa.
(2) Niewiele później wybuchł boom na "wyższe wykształcenie". Wygenerowanie popytu polegało na zwykłym rozbuchaniu ustanowionego gdzieś we wczesnym PRL-u znaczenia dyplomu uczelni dal mozliwości zajmowania "forsodajnych" (również w sensie dochodów nieformalnych i nieewidencjonowanych - elegancko mówiąc). W PRL-u wybrany demokratycznie jakiś sekretarz czy inszy funkcjonariusz odpowiedniego szczebla załatwiał dyplom w zasadzie bezgotówkowo (i bezstresowo oraz bezwysiłkowo) poprzez rozmaite - często komiczne - "układy". Tych "załatwiaczy" nie było zbyt wielu, bo trza było być odpowiednio wysoko, aby sobie czy żonie/mężowi wykształcenie w krótkim czasie załatwić. Zwykły obywatel złapany z lipnym dyplomem na litość liczyć raczej nie mógł. Po wyprowadzeniu na polecenie Sekretarza Rakowskiego Sztandaru sytuacja uległa zmianie. Do objęcia było trochę ważnych stanowisk (np. umożliwiających większy udział w "prywatyzacji") na których wymagane było wspomniane "wyższe wykształcenie. No i w magiczny sposób rozmnożyła się nieliczna przed transformacją grupa "uczonych" o specjalizacjach związanych z praca na takich stanowiskach. Z dnia na dzień przybyło nam profesorów, habilitowanych doktorów i pomniejszych speców od kształcenia kadr kierowniczych. Odbyło się to kosztem znacznych ubytków speców od "naucznego komunizma", "historii ruchu robotniczego" czy "filozofii leninowsko - marksistowskiej". Gwoli sprawiedliwości trza tu przypomnieć, że ubyło nam tez sporo pedagogów, historyków inszych "humanistów". No i nasz nadzieją (na wielka forsę) podniecany orzeł oświatowy zawołał do władz i narodu, by zerwały kajdany rozsądku i podnosiły "stopień scholaryzacji", tj procent Polaków z wyższym wykształceniem". No i udało się. W kilkanaście lat dokonaliśmy edukacyjnego cudu; dziś mamy tych wykształconych blisko 50% (a jak policzyć i np. emerytów to będzie więcej). Wprawdzie większość magistrów (a bywa, że i doktorów) zarządzania, ekonomii czy politologi wykorzystuje swoja wiedze głownie na stanowiskach sprzedawców, kelnerek czy podobnych tuzów nowoczesnego kapitalizmu, ale ci "właściwi" zdążyli załapać się na odpowiednie miejsca i sobie oraz potomstwu dzięki temu "wykształceni' zapewnić odpowiednie do swych ambicji życie. Gwoli uczciwości trzeba tu jednak dodać, że wielu młodych ludzi rzeczywiście na tym edukacyjnym boomie skorzystało. Pozakładali własne firmy i ciężka pracą jakoś się dorobili. Studia (zwykle zaoczne) wspominają jako manewrowanie między uczestniczeniem w nielicznych zajęciach na których zdobywali - elementarna raczej -wiedzę o prowadzeniu firmy, a masą "społecznie ważnych" zajęć z filozofii, etyki (z rożnymi przymiotnikami), historii (w rozmaitych wydaniach) i podobnych przedmiotów nauczania niezbędnych dla właściciela firmy.
Miałem zamiar napisac jeszcze o kilku innych podobnych "wynalazkach" (m.in. podnoszeniu dzietności przez program 500+), ale tekst robi się coraz dłuższy, więc jeszcze tylko o tytułowym Collegium Humanum. To po prostu "odgrzanie" kotleta opisanego w punkcie (2). Rożnica polegała na tym tylko, że odziedziczony z PRL-u popyt na "wyższe wykształcenie" zastąpiono ustawowym wymogiem posiadania dyplomu MBA, który zrównano z raczej trudnym egzaminem państwowym. reszta poszła dokładnie tak samo.
Nie jest to jednak tak, że dorobek PRL został całkiem wyrzucony do kosza. Warto sprawdzić (jak się komuś chce, mnie to nudzi) ilu naszych polityków się "unaukowiło"; ilu ma doktoraty, habilitacje czy profesury, o magistrach nie wspominając. Osiągnięcia naukowe są niemierzalne; dorobku Riemanna z dorobkiem np. Nietschego porównać się nie da, ale ludzie (Amerykanie?) wykombinowali rozmaite kwantyfikacje prac naukowych (np. punktozy czy grantozy). Są one dziś bardziej obiektem drwin niż narzędziem ewaluacji uczonych czy uniwerków, ale jednak egzystują. No i z moich - absolutnie niepełnych, niepewnych i subiektywnych - informacji wynika, ze te upolitycznione profesory, doktory i magistry jakoś nisko się w tych ewaluacjach lokują. Jak ktoś zna wysokie pozycje naszych "unaukowionych" polityków, będę wdzięczny za informację. Jest jeszcze jedna ciekawa cecha wspólna tych naukowców spod znaku polityki oraz absolwentów Collegium Humanum. Ciężko doszukać się w tych grupach reprezentantów takich przyziemnych dziedzin jak fizyka,chemia, biologia czy (czort wie czy będąca w ogóle nauka) matematyka. Czemu oni tak tych dziedzin nie lubią?!!
Inne tematy w dziale Społeczeństwo