Waldenar Korczyński Waldenar Korczyński
102
BLOG

Elita pilnuje koryta, a lud czeka na cud

Waldenar Korczyński Waldenar Korczyński Społeczeństwo Obserwuj notkę 2
• Pojęcie elity nie oznacza dziś ludzi broniących interesu „suwerena”, który elitę wybrał, lecz interesu samej elity. Dla lepszego dbania o te interesy podzieliła się na korporacje z własnym etosem korporacyjnym. Elita ta wybiera się sama. • Elita manipuluje ludem i oszukuje go, a lud się tego właśnie domaga. Zmienić się tego w rozsądnej perspektywie nie da.

O czym to jest? Jednym z ważniejszych problemów współczesnych społeczeństw są dobre stosunki elity z ludem, który ja wybrał. Jeśli społeczeństwo traktować będziemy jako system, którego infrastrukturę tworzy prawo, a ludzie odpowiadają przemieszczającym się w nim obiektom, to zmiany (np. rozmaite „ulepszania systemu”) podzielić można na modyfikację prawa lub zachowań (np. poprzez edukację) ludzi. Pytanie o możliwość zmian poprzez wpływ na ludzkie zachowania podejmowane jest przez wiele systemów pedagogiki i m.in. ze względu na koneksje ideologiczne prowadzi do  kłopotliwych i trudnych rozważań światopoglądowych. W tekście rozważana jest pierwsza możliwość. Wydaje się otóż, że zmiany w jakimś sensie „zasadnicze” poprzez samo tylko poprawiania praw nie są możliwe, bo nie będą akceptowane ani przez „trzymająca władzę” elitę, ani przez podejrzliwy (i słusznie!) lud. W tym sensie poniższy tekst widzieć można jako „uzasadnienie” dla jego tytułu. Adresatami są głównie entuzjaści każdej maści wierzący kolejnym obiecywaczom szybkich sukcesów.

Czy elita to elita?
Słowo ”elita” pochodzi z francuskiego i oznacza „wybrani”. Wybrani przez kogoś „z zewnątrz”, spoza samej „elity”. Tym wyborcą był kiedyś tzw. suweren, posiadający jakąś władzę człowiek, potrzebujący elity do pomocy w realizacji swych celów (np. trzymania poddanych „za pysk”). Dwa podstawowe atrybuty członka tak rozumianej elity to wierność i sprawność w dbaniu o interes „suwerena”. Wzajemny stosunek suwerena i tak rozumianej elity można chyba widzieć podobnie jak stosunek suwerena i jego wasali w średniowiecznej Europie. Typowe przykłady takich, „klasycznych”, elit, to polityczne otoczenia rządzących; prezydentów, premierów, kanclerzy, itp.. Ten typ współczesnych elit zasługuje niewątpliwie na osobny opis, aby jednak nie wprowadzać zbyt wielu wątków groteskowych odłożymy  go na inną okazję.
Drugie, częściej dziś używane, znaczenie słowa „elita” różni się od „klasyki” pojęciem suwerena. Pojedynczego suwerena, np. króla zastępuje zwykle suweren „zbiorowy”, np. naród, którego interes trudny jest do zdefiniowania i zwykle jest pełen sprzeczności. W takiej sytuacji w miejsce wspomnianej sprawności w dbaniu o ten interes pojawia się wymóg sprawności rozumianej w jakimś sensie „abstrakcyjnie”, jako posiadanie umiejętności, które mogłyby być wykorzystane dla dobra suwerena. Mogłyby, ale nie muszą, bo dobro suwerena zastąpiono rozmaitymi „wartościami”; prawdą, pięknem, humanitaryzmem i diabli wiedzą czym jeszcze. O wierności nikt chyba dziś nawet nie wspomina; ostatnimi, którzy brali to serio byli chyba SS-mani (Meine Ehre heisst Treue) i ich japońscy odpowiednicy - samurajowie. No i trudno się dziwić, bo stare powiedzenie, że „Jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim (np. wszystkim Polakom, Niemcom czy inszym nacjom) dogodził” naprawdę wyraża bardzo głęboką mądrość ludową; wiernym wszystkim, w szczególności całemu narodowi, być się nie da. Elity wierne więc są (a przynajmniej wierne być mają) wartościom. Nikt, niestety, owych „wartości” jasno nie określił, ale generalnie przyjmuje się, że są to atrybuty jakiegoś „dobra”; stanu do którego trzeba dążyć i (w skrajnym przypadku), jeśli zajdzie taka potrzeba, ponieść w tym dążeniu jakieś ofiary (np. oddać życie). Kłopoty z określaniem tego, co dobre, a co złe widać już w biblijnej przypowieści o Ewie, którą wredny wąż namówił do zerwania jabłka w Raju. Przeciętny człek uznaje więc za elitę ludzi po prostu od siebie w jakimś sensie mądrzejszych (cwańszych), którzy o owych „wartościach”, gadać potrafią językiem używanym przez jakiś „autorytet”, który powiedział mu, że takim właśnie językiem gadają/przemawiają ludzie uczeni (prawi, moralni, niezłomni, etc.) czyli członkowie elit właśnie. I to dokładnie ten „autorytet” robi tak naprawdę za suwerena i wybiera elity. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, iż sam do owych elit należy. W tym sensie elity wybierają się same; widziany (przez siebie samego) jako suweren naród/lud robi tu za przygłupa, który nie kumając o co biega, uśmiecha się gdy śmieje się „autorytet” i wkurza gdy autorytet jest niezadowolony. Tak  - z wydatną pomocą władzy czwartej czyli mediów - działa oferująca zbyt wiele dowolności (wolności?) w myśleniu demokracja.
Podział elit Rosnąca z czasem liczebność, rozumianej jako zbiór ludzi „lepszych” od przeciętnego obywatela, elity generowała coraz większe kłopoty z określaniem interesu/dóbr, o który trzeba było dbać. Potrzeby ludzi są tak rożne jak oni sami i właściwie o niczym nie da się powiedzieć, ze jest dobre dla każdego członka odpowiednio dużej elity. Rozwiązywano to m.in. poprzez tworzenie tzw. korporacji, czyli mniej lub bardziej formalnych grup ludzi powiązanych w pewien naturalny sposób wspólnym celem, sposobem zarabiania na życie czy – znacznie rzadziej – uznawaniem tych samych wartości. Zazwyczaj każda z tych cech jest dla korporacji ważna, ale wzajemny stosunek ich znaczenia/wagi decyduje o tym jaką „łatkę” przypisze takiemu związkowi społeczeństwo; organizacja przestępcza, np. terrorystyczna (jeśli celem jest szkodzenie temu, co aktualnie lubimy), zawodowa, gdy jej członkowie w ten sam sposób zarabiają na życie, naukowa, gdy maja takie same – „naukowe” właśnie - pomysły na opisywanie świata itd.. Możliwości jest tu wiele, bo ludzie skupiać się mogą z wielu, bardzo niekiedy dziwnych, powodów.
Etos i władze korporacji Cechą wspólną większości (wszystkich?) korporacji jest tworzący się stopniowo etos; system wartościowania zachowań, często obejmujący też specyficzny dla rozmowy o wspólnych sprawach język. Etos ten bywa rozmaity; niektóre korporacje wpisywały do niego np. powiedzenie, że „szlachectwo  zobowiązuje”.  Było to bardzo dawno, dziś zastępowane jest coraz częściej przez zdanie „cel uświęca środki”. Większość współczesnych korporacji wprowadziło do swej etyki dwie ważne zasady „wynalezione” przez, nazwany późnej mafią, włoski, dokładniej sycylijski, ruch oporu; „cosa nostra” (nasza sprawa/rzecz; pilnuj zwartości szeregów, obcym dostęp do nich zabroniony) i „omerta” (milcz, nie zdradzaj naszych spraw/tajemnic). To podstawowe obowiązki członka korporacji. A ponieważ każda większa grupa ludzi musi jakoś rozstrzygać pojawiające się w niej konflikty, więc i korporacje dorabiają się zwykle jakichś władz, w tym rozmaitych form tzw. władzy sądowniczej nazywanej tu zwykle władzą (komisją, izbą, itp.) dyscyplinarną. Zadanie tej władzy jest teoretycznie bardzo podobne do roli sądu; ma oceniać czy członkowie korporacji przestrzegają przyjętych w niej zasad. Tak więc korporacja to takie „społeczeństwo w społeczeństwie” czy jak kto woli „państwo w państwie”. Teoretycznie określające to „państwo w państwie” reguły, czyli szumnie mówiąc „etos”, uwzględnia wszystkie prawa społeczeństwa, w którym funkcjonuje; każdy lekarz jest najpierw obywatelem, a dopiero potem lekarzem, sędzia/prawnik, budowlaniec, naukowiec czy urzędnik państwowy podobnie. Określające etos korporacji zasady są „nadpisane” na prawa społeczeństwa, w którym korporacja funkcjonuje. Taka jest teoria. Teoretycznie więc członkowie korporacji to tacy trochę lepsi (np. zawodowo, intelektualnie czy etycznie; w końcu oprócz „normalnych” muszą jeszcze przestrzegać wielu innych ograniczeń prawnych/etycznych) obywatele państwa, w którym żyją. Jak to wygląda w praktyce wiedzą ci, którzy mieli z członkiem korporacji konflikt; z lekarzem, gdy przed sądem wypowiedzieć się musi Izba Lekarska czy sędzią, gdzie najpierw korporacja musi wyrazić zgodę na pozbawienie go immunitetu. To samo dotyczy, oczywiście, członków korporacji polityków, np. parlamentarzystów. Tu nie ma miejsca na żadne wartości etyczne czy jakąś np. prawdę lub sprawiedliwość; wartością nadrzędną jest ochrona interesu członków korporacji. Pod hasłem dbania o dobro ludu, oczywiście, bo pochopne skrzywdzenie, np. poprzez wsadzenie do pierdla za zwykłą kradzież, członka korporacji pozbawiłoby lud osoby wielkiej wartości, która normalnie nic jeno o dobro tego ludu zabiega, a ukradła przez zwykły przypadek lub chwilową słabość. Podział tych „lepszych” współobywateli, czyli elity właśnie, na korporacje znakomicie takie podejście usprawiedliwia, bo łatwiej jest szaremu obywatelowi zaakceptować ważną społecznie rolę korporacji, np. naukowców, lekarzy czy sędziów, niż pojedynczego sędziego. Tak więc członek korporacji może spokojnie wygrzewać się w blasku jej (tj. korporacji) świetności wygenerowanej przez utrzymywany na właściwym poziomie widzenia rzeczywistości lud, który wątpiących w ową świetność współziomków potrafi bardzo niekiedy dotkliwie ukarać. Dobrym przykładem wydaje się być tu staruszka dorzucająca drewno na stos Husa (to stąd pochodzić ma powiedzenie o „świętej naiwności”). Korporacja zwykle broni każdego ze swych członków, ale nie wszystkich z taką samą determinacją. „Równiejsi” są wszędzie, więc podana definicja nie jest idealna, ale w realnym świecie ideałów nie ma, a na potrzeby tego teksty to określenie wystarcza. Tyle o elitach.

Lud. Co to takiego? Znaczeń słowa „lud” jest znacznie więcej niż słowa „elita”. I mają one rozmaite zabarwienia emocjonalne; od pejoratywnego „lud ciemny”, którego ambicje/wymagania (zob. Pan Zagłoba „ … chamy taki miód piją” czy Jakub Szela) znacznie przewyższają znaczenie społeczne, po najważniejszą, zdrową moralnie, część/klasę(?) społeczeństwa (zob. „lud pracujący” w niektórych ideologiach). W tym tekście przez „lud” rozumieć będziemy wszystkich obywateli nie należących do (podzielonej na broniące ich interesów korporacje) elity. Tak więc zapijaczony menel jest równie dobrym reprezentantem naszego ludu, co „niestowarzyszony” inteligent, np. znakomity programista czytający Dostojewskiego i słuchający Chopina. To, co ich łączy, to fakt, iż nie widać siły społecznej zainteresowanej ich obroną gdy zdarzy im się podpaść jakiemuś ważniakowi. Można dyskutować czy tzw. idole lub  celebryci należą do ludu czy elit; ja zaliczyłem ich do elit, bo w telewizji widzę ich częściej niż np. programistów, a „parcie na szkło”, to jeden z  niewymienionych wyżej (ale zob. niżej) atrybutów elity. Nie ma wprawdzie jak dotąd żadnej dobrze określonej korporacji celebrytów, ale ich interesy są skutecznie bronione przez inne korporacje. Gdyby porównać elitę społeczną do organizmu, to korporacje odpowiadałyby organom, a celebryci płynowi międzykomórkowemu. Elita potrzebuje ludu głównie, choć nie jedynie, po to by było komu pracować na chleb i np. produkować coraz lepsze samochody. Lud potrzebuje elity by miał kto nim (ludem) zarządzać (np. organizować pracę), rozstrzygać konflikty czy wskazywać wzorce zachowań i wspomnianych wyżej „wartości”. Lud narzeka, że elita go oszukuje; więcej zarabia (nie wiadomo dlaczego, jak żołądki mamy takie same), wykorzystuje swe możliwości do unikania odpowiedzialności czy nepotyzmu, czyli „ustawiania” swych krewnych i znajomych na  lukratywnych posadach (nb. wydaje mi, się, że nepotyzm bardziej drażni wspomnianego wyżej programistę, niż np. kiepsko zarabiająca ekspedientkę), że ludem pogardza i generalnie elity nie lubi głównie za to, że ma ona to, czego on (lud) nie posiada. Tak całkiem nawiasem mam nieprzyjemne odczucie, że, przynajmniej ta „gorzej ustawiona” część ludu,  bardziej tych „eliciarzy” nie lubi za ich przewagę intelektualna, niż finansową. Być może dlatego, że przy odrobinie szczęścia nawet matoł może się dorobić, a żadne szczęście nie pomoże mu przeistoczyć się w faceta/facetkę inteligentnego. Elita też za ludem nie przepada. Ta bardziej „intelektualna” jej część nie trawi prymitywnego w jej pojęciu sposobu myślenia, pojmowania świata, systemu wartości i wygenerowanych przezeń zachowań ludu („ryba zamiast wędki”, „sprawiedliwość musi być po naszej stronie”, „jak Kali ukraść to dobrze, jak ukraść Kalemu to źle”, itp.). Akceptując oficjalnie fakt, iż byt naprawdę określa świadomość ludzie ci wymagają od ludu bycia podobnymi do nich, „zapominając” przy okazji różnice w dostępie do wiedzy (na chleb lud pracować musi dłużej i nie ma czasu na „poszerzanie horyzontów”), wychowania („wydolność wychowawcza” rodziny rośnie z jej zamożnością), środowisku i podobnych duperelach. Bardziej „praktyczni” członkowie elit również nie lubią ludu; m.in. – choć nie tylko - dlatego, że sami się zeń często wywodzą i jak wszyscy nuworysze chętnie by o tym zapomnieli (I słusznie, bo niby po jaką cholerę byle gnój ma ich pytać skąd wzięli forsę na „wkupienie” się do elity).
Jak się elita z ludem układa czyli skąd ten tytuł. O dobrej, owocnej, koegzystencji ludu i elity poczytać można u Platona, ale wskazać takie zjawisko w jakimkolwiek społeczeństwie byłoby trudno; ja nie znam żadnego przykładu. Obie strony czują się jakoś pokrzywdzone, lud ma odczucie, że elita żyje „na jego koszt”, a elita widzi lud jako masę prymitywów czyhających na np. zagarnięcie nienależnych jej dóbr (należących do elity, oczywiście). To ostatnie uczucie staje się coraz bardziej „uzasadnione” przez znaczący wzrost udziału „pracy intelektualnej” (informatyzacja, robotyzacja, organizacja czy (pozytywnie rozumiana) wielkoskalowa spekulacja) w dochodzie narodowym. Ten trend wydaje się być nieodwracalny i generować będzie coraz to gorsze stosunki, miedzy ludem, a JEGO w końcu elitą. I, podobnie jak każdy normalny, przekonany o swej wartości, człowiek, elita bronić będzie tego - co słusznie, w jej pojęciu – posiada. Jeśli nazwiemy to „ludowo” korytem, to  mamy pierwszą część tytułu tego tekstu; elita broni koryta.
Lud próbował już wielokrotnie poprawiać swoje położenie poprzez eliminację elit. Były to rewolucje, które prowadziły zwykle do powstania jeszcze gorszych elit „ludowych” (np. Francuska – zob. Wandea, Październikowa – liczby ofiar nikt oszacować nawet dobrze nie potrafi czy powstanie i rozwój naszej PRL – zob. działalność i skład społeczny np. UB i SB). Było i tak, że zmiany poprawiając znacząco dolę ludu prowadziły go jednak w raczej niebezpieczne sytuacje (zob. np. faszyzm we Włoszech czy nazizm w Niemczech), w których trwał do tragicznego często końca oddając za elitę np., życie.
Rewolucje potrzebują zwykle swoich dobrze określonych wodzów; ludzi, którym lud ufa w zasadzie bezgranicznie. To niespotykane w innych sytuacjach zaufanie potrzebne jest głównie po to, by w przypadku – zawsze, oczywiście, chwilowych – niepowodzeń można było – podobnie jak kibic po przegranym meczu - powiedzieć „nic się nie stało”. I dalej wodzowi wierzyć. Wódz musi mieć czas. Bywa, że po jakimś ustabilizowaniu sytuacji w miejsce wodza wchodzi np. partia lub rząd. Oni też muszą mieć czas i zaufanie.
Zasadnicza różnica między elitą, a ludem pojawia się w sytuacjach krytycznych; tu elita kombinuje jakby tu wodza/rząd/partię wymienić na inny, sprawniejszy, egzemplarz, a lud trwa w swych przekonaniach i dalej wodzowi/rządowi/partii wierzy. Jeśli trzeba to walczy. I czeka. W sytuacjach beznadziejnych czeka na cud (np. na to, że elita w imię „solidarności” czy „sprawiedliwości” społecznej, dla dobra ludu zaniedba swoje interesy). To drugi człon tytułu tego tekstu. Ponieważ sytuacje krytyczne pojawiają się cyklicznie (choć mogą być rozmaitych rodzajów), więc w okresach „międzykryzysowch” tytuł tego tekstu wydaje się dość dobrze opisywać sytuację społeczną wielu grup/społeczeństw. Dla znakomitej większości ludzi życie  bez nadziei, wiary w możliwość poprawy swej sytuacji życiowej traci sens. Kłopot polega na tym, że oczekują oni, że  zrobią to (tzn. poprawią ich sytuację) za nich jacyś wyjątkowo uczciwi i prawi (choć nikt nie potrafi jasno powiedzieć co to znaczy) ludzie elity. Nigdy, nigdzie i nikomu nie udało się znaleźć wystarczającej liczby takich uczciwych, a równocześnie inteligentnych i sprawnych wspanialców; sprawiedliwych sędziów, rzetelnych naukowców, przedkładających dobro pacjenta nad forsę lekarzy czy empatycznych lecz przestrzegających prawa urzędników państwowych. Lud jednak wierzy, że akurat jego aktualnym wybrańcom ten numer się uda. Nieliczne, ale istniejące (w końcu  nie każdy naukowiec jest oszustem i nie każdy lekarz czy sędzia draniem), wyjątki „podpadają” zarówno elitom jak i samemu ludowi. Najlepiej chyba znanym przykładem był Chrystus i jego droga na Golgote, gdzie dokładnie ten lud, któremu chciał pomagać, potraktował go w znany nam sposób. O tym nieszczególnie chlubnym epizodzie lud szybko zapomniał, a powiedzenie, że „Każda władza pochodzi od Boga” było przez wieki uzasadnieniem  nie tylko „sprawiedliwych” rządów.
Smutna konkluzja. Używany w tym tekście podział członków społeczeństwa na elity i lud nie jest, oczywiście, idealny. Nie jest nawet powszechnie akceptowany. Idealne podziały występują jednak rzadko, najczęściej w matematyce, i ich praktyczne znaczenie jest zwykle wątpliwe. Uznanie za elitę osób, mających tzw. plecy, czyli takich w których obronie stanie jakaś znacząca społecznie grupa ludzi, np. korporacja nie dlatego, by ich (tych „zaatakowanych”) bronic z jakichkolwiek „normalnych” (np. uznania za niesłusznie oskarżonych, krzywdzonych przez wredną władzę czy podobnie duperelnych) powodów, ale dla własnego (tej korporacji) interesu budzić może opór (odrazę?) ludzi wrażliwych, którzy widzą elitę jako emanację jakiegoś społecznego dobra; mądrości, moralności, empatii itp.. Lud w takie szczegóły jednak nie wchodzi; hierarchię widzi jako kolejność dziobania. Jeśli osobnik A może dziobać osobnika B, a ten ostatni nie może się odwzajemnić, to A jest ważniejszy niż B. Porządek taki też nie jest najlepszy; może się zdarzyć, że zawierać będzie „pętle dziobania”; A może dziobać B, B może dziobać C, a ten ostatni dziobać może A. Matematycy przerabiają tę sytuację „wsadzając” wszystkich (tj. A, B i C) do jednego wora, i zamiast hierarchii pojedynczych osobników rozważa hierarchie takich właśnie „worów”, ale rzadko który obywatel robi podobnie. Tę kolejność dziobania akceptujemy zazwyczaj na zasadzie jakiejś, przekazywanej przez szkołę, rodzinę czy jakiekolwiek inne środowisko tradycji nie badając czy ma to sens czy nie (np. dlatego, że dawniej „człowiek honoru” przyłapany na szwindlu strzelał sobie w łeb, a dziś kombinuje jakby tu „uwalić” faceta, co szwindel ujawnił). Co więcej ekstrapolujemy naszą kolejność dziobania z jednej dziedziny na inne, uznając np. że znakomity naukowiec, powiedzmy noblista, w dziedzinie ekonomii ma również wysokie kwalifikacje etyczne. Jest to chyba najpowszechniejszy i najbardziej szkodliwy stereotyp (pop?)kulturowy. Najlepiej widać to w przypadku tzw. elit naukowych, gdzie Miłoszowe „ … na pomieszanie dobrego i złego … „ jest nagminne. Jeden z moich znajomych mawiał, że „Kanalizacja jest dobra, gdy woda płynie do góry, a gówno na dół, zła gdy jest odwrotnie i fatalna, gdy woda miesza się z gównem”. To mieszanie wody z gównem uprawiają ochoczo zarówno elity manipulując informacją, językiem jej przekazywania (emocje, zadęcie, „dopinanie się” do idei, których nie rozumieją, itp. ale zawsze z miną eksperta, omnibusa „od wszystkiego”), jak i lud domagający się rozwiązań prostych, „zrozumiałych”, a nade wszystko „dobrych i sprawiedliwych”. Pytającego o szczegóły tego jak to „dobro i sprawiedliwość” rozumieć lud uznaje za swego wroga i wyznacza mu rolę Sokratesa w sądzie skorupkowym. On też za dużo pytał i wprawiał rozmówców w zakłopotanie. Nie widać, niestety, żadnej możliwości zmiany tej sytuacji, bo większość ludu ma większe zaufanie do sprawności elity (w sensie możliwości wygenerowania pomysłów na zmianę) niż do współplemieńców i oczekuje, że wyłoni ona z siebie ludzi mądrych i sprawiedliwych, którzy dolę ludu poprawią. W tej sytuacji każda próba zastąpienia choćby części tych potencjalnych „świętych sprawiedliwych”, np. przez komputer czy jasno napisane, możliwe do skontrolowania przez szarego obywatela, prawo traktowana jest podejrzliwie i widziana jako kolejna próba zawłaszczenia kawałka demokracji. Ten spektakl (w wielu przypadkach rozumieć to można dosłownie, bo mnóstwo „eliciarzy”, nie tylko polityków, uwielbia prezentować w telewizorni swe zadęcie i mniej lub bardziej wyimaginowane walory estetyczne), gdzie elity robią za aktorów, a lud za klakierów trwa od zawsze. Być może zmieni go malejące gwałtownie zapotrzebowanie na „wykonywaczy” wielu zawodów (np. amerykańscy kierowcy ciężarówek już dziś czują się zagrożeni przez pojazdy autonomiczne) i powiększanie się tłumu ludzi nikomu niepotrzebnych, ale jest to (na szczęście) perspektywa wielu lat i ja już  tego nie obejrzę.


Tekst ten kilka miesięcy temu opublikowałem m.in. w "Studiu Opinii" oraz w "Aferach Prawa".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo