
Czy można było nie lubić porucznika Columbo? Rozkojarzonego kulawego policjanta ze szklanym okiem i ćmiącym cygarem w niemiłosiernie wygniecionym prochowcu ?
Długo żaden serial nie miał i chyba nie będzie mieć takiego powodzenia. Nie tylko pod względem ilości odcinków, ale także przedłużania umów związanych z realizacją projektu, które ciągnęło się z przerwami przez trzy dekady. Podobno o technice śledczej inspektora Columbo „z miejscowej policji” powstawały prace naukowe, a na niektórych akademiach policyjnych studenci muszą ją wkuwać do egzaminów.
Technika Columbo polega na fraternizowaniu się oficera śledczego z domniemanym sprawcą. Niewinnymi pogawędki usypia czujność podejrzanego wciągając go w rozważania, kto i w jakim celu jego zdaniem mógł dopuścić się zbrodni.
Oficer zdaje się oczekiwać pomocy od podejrzanego w rozwiązaniu zagadki kryminalnej. Udaje głupszego niż jest i wabi swoją ofiarę perspektywą, że ona także mógłaby wywierać wpływ na przebieg dochodzenia.
„Metoda porucznika Columbo” jest miękka i zarazem okrutna, do pewnego stopnia nawet bezwzględna. Opiera się na podstępnym nękaniu podejrzanego, który nawet kiedy gubi się w zeznaniach, nadal wierzy, że wykręci się kolejnym kłamstwem z kręgu podejrzanych.
Columbo przywodzi na pamięć Porfirego i jego nieprzejrzyste rozmowy z Raskolnikowem. Ich pokrętna wielowątkowość tak skołowała bohatera "Zbrodni i kary", że w końcu sam z wlasnej i nieprzymuszonej woli przyznał się do zamordowania lichwiarki. Nigdy nie miałem wątpliwości co do tego, że autorzy serialu Levinson i Link wzorowali się na Dostojewskim.
Urzędnik z posterunku policji w Petersburgu przypominający z wyglądu „wiejską babę” prowadził śledztwo lekceważąc swoją instytucję i pozycję społeczną. Był takim samym abnegatem jak Columbo. Przesadnie uprzejmym łysawym niedorajdą w poplamionym surducie, który nie bacząc na powagę urzędu wyciągał z kieszeni ciasto albo kanapki ze śledziem dolewając sobie herbaty z samowara stojącego na biurku.
Columbo łysawy nie był. Dzięki czuprynie mógł nawet sprawiać wrażenie przystojnego. Był jednak zupełną odwrotnością kokietujacych widza swoją fizyczną sprawnością i elegancją tropicieli zbrodni z telewizyjnych seriali lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku takich jak Magnum, Quincy albo Simon Templer.
Tym bardziej zaskakująca jest jego popularność. Od emisji pierwszego odcinka Columbo stał się obiektem kultu. Wyznawcy porucznika kolekcjonowali jego powiedzonka i przyzwyczajenia niczym relikwie. Wiedzieli wszystko o jego ekscentrycznych nawykach, o przymałym Peugeocie 403, o jego psie i „specjałach” kulinarnych, o kuzynach i szwagrach oraz słabościach jego otoczonej mgłą tajemnicy żony, którą parę razy przyłapano na kradzieży popielniczek w kawiarniach i której być może z tego powodu autorzy serialu nigdy nie odważyli się pokazać na ekranie.
Nawet sam Columbo pozostał poniekąd anonimowy. Jego fani nigdy nie dowiedzieli się i nie dowiedzą się, jak miał na imię. Najwidoczniej nie było mu potrzebne. Tylko w jednym odcinku, w którym wypełniał formularz recepcji hotelowej, wpisał na kategoryczne żądanie recepcjonisty do rubryki „imię”… „lieutenant”.
Choć rzeczywistą tajemnicą nie malejącego do dzisiaj powodzenia serialu jest kontrast między osobą niepoważnego inspektora i grubymi rybami z wielkiego świata, przeciwko którym prowadzi swoje drobiazgowe śledztwa.
Porucznik z „miejscowej policji” doprowadza ten świat do stanu ciągłej irytacji. Wywołuje tąpnięcia, które zapowiadają trzęsienie ziemi. Samym swoim wyglądem podważa porządek tego świata najwyraźniej kpiąc sobie z jego filarów.
Za każdym razem kiedy pojawia się na ekranie, sprawia wrażenie kogoś, kto nie ma cienia szansy w starciu ze swoimi przeciwnikami z upper middle class – przerastającymi go o kilka głów gigantami inteligencji, wpływowymi sędziami, politykami, gwiazdami ekranu, autorami bestsellerów, dyrygentami, posiadaczami pałacowych rezydencji i najwspanialszych samochodów, o których każdy widz wie jednak po pięciu minutach każdego odcinka serialu, że są pozbawionymi skrupułów mordercami.
W ich otoczeniu Columbo przypomina boksera wagi piórkowej, który prowokuje do wymiany ciosów Mike'a Tysona. Nikt jednak nie opanował lepiej od niego sztuki zapędzania potężnych przeciwników do rogu.
Walczy z nimi bijąc pokłony i wystawiając ich na próbę swoją gadatliwością. Przeciąga każdą rozmowę. Wychodzi, żeby zaraz wrócić dopraszając się o recepty kulinarne, o lekcje golfa dla siostrzenicy albo o zdjęcia pamiątkowe z autografami dla żony. Sławi ich talenty i feudalny przepych ich posiadłości. Umacnia ich w poczuciu przewagi godząc się na rolę nierozgarniętego wasala. Drażni ich celowo. Jakby sprawiało mu przyjemność, że budzi ich lekceważenie.
Nawet szeregowi policjanci patrzą z wyższością na tego cudaka i na wrak jego samochodu, którego nie wstydzi się parkować przed rezydencjami milionerów. Jest mniejszy, niezdarniejszy i pozoru głupszy od każdego z nich. W jednym z odcinków jego policyjni koledzy biorą go za menela. Musi się tłumaczyć nawet przed pałacowymi pokojówkami, które używają sobie na poruczniku dlatego, że wygrzebał z kosza w łazience jakiś mokry ręcznik, albo że zgasił cygaro w srebrnej wazie biorąc ją za popielniczkę
.
Columbo znosi te upokorzenia z zastanawiającą pokorą. Nie wiadomo, czy jest ich w ogóle świadom. Jest przedstawicielem władzy uzbrojonym we wszystkie możliwe uprawnienia, ale najwyraźniej nie lubi o tym przypominać. Do ostatniego kadru każdego odcinka wszystkim prawi komplementy. Jest uprzejmy i zawsze pogodnie nastrojony.
Nie dba o to, co myślą o nim inni. Na bal dyplomatów w arabskim konsulacie przychodzi w zwisającym fraku i zawiniętych u dołu przydługich spodniach, które pożyczył mu szwagier, kelner z hotelowej restauracji. Kiedy wyjaśnia to konsulowi, widz może się zawahać, czy robi to na serio, czy też chce sobie z niego zakpić. Dopiero kiedy Columbo pochyla się i zdejmuje czarne półbuty wymieniając nazwę powszechnie znanego salonu obuwniczego, gdzie kupił je po okazyjnej cenie za 17 dolarów i 95 centów, sprawa staje się oczywista.
To nie jakość zagadek kryminalnych, ani szczególnie skomplikowanych, ani zaskakujących (pomijając, że ich rozwiązanie znane jest już na początku każdego odcinka) zadecydowały o popularności tego serialu.
Chodziło o coś innego. Porucznik Columbo był mistrzem szyderstwa, który jak mało kto ośmieszał możnych tego świata. Kompromitował ich i wystawiał na próby, w których kocha się publiczność pod każdą szerokością geograficzną. Najważniejszą tajemnicą jego popularności było coś, co nazwać by można – subtelną aurą konfliktu klasowego oraz towarzyszące jej napięcie.
Każdy z odcinków był inną wersją tej samej opowieści z tym samym misterium stosunków łączących biednych z bogatymi. Opowieści o tych, którzy mają więcej niż potrzebują i tych, którzy muszą dwa razy obracać każdy grosz w kieszeni. O tych, którzy chcą dowiedzieć się dałej prawdy i o bufonach, którzy nie dopuszczają do jej ujawnienia. O skazanych na ochłapy z pańskiego stołu i sybarytach, którzy najadają się przy nim do woli i którym wydaje się, że właśnie dlatego są bezkarni.
Świat, w którym byliby pociągnięci do odpowiedzialności, nie mieści się w ich wyobraźni. Dlatego czują się bezpieczni i okazują lekceważenie inspektorowi z „miejscowej policji”. On zaś jest na tyle chytry, żeby nie wyprowadzać ich z błędu.
Columbo był niski, ale często pochylał się jeszcze niżej. Garbił się, jakby chcąc dodatkowo podkreślić lichość swojej osoby. W drugim odcinku „Ransom for a Dead Man” (okup za zabitego) z 1971 roku zanim pojawia się na ekranie, słychać najpierw podejrzane szmery.
Dobiegają od strony drzwi rezydencji właścicielki kancelarii adwokackiej, pani Williams, która poprzedniego dnia uśmierciła swojego małzonka i jest w trakcie budowy misternej sieci pozorów mających uwiarygodnić wersję o jego porwaniu.
Jest u niej kilku wpływowych oficerów śledczych, ważne szychy z działu kidnapingu policji w Los Angeles. Uzgadnia z nimi szczegóły przekazania okupu porywaczom, których nie ma.
Właśnie wtedy od strony drzwi dochodzi podejrzane skrobanie. Jeden z gości Mrs Williams radzi się nim nie przejmować. Pewnie przy wejściu pałęta się jakiś bezdomny pies albo kojot. Pani Williams biegnie jednak do drzwi, otwiera je raptownie i widzi wstającego z kolan, pełzającego niemal po ziemi osobnika w wygniecionym płaszczu, który przedstawia się jako porucznik „z miejscowej policji”.
Columbo patrzy na nią mrużąc niepewnie oczy. Przypomina zająca oślepionego reflektorem albo ucznia przyłapanego w przerwie między lekcjami na papierosie w ubikacji. Tłumaczy wytwornej gospodyni, że chciał pociągnąć za dzwonek, ale nie mógł go znaleźć i wtedy wyleciał mu z kieszeni długopis, którego teraz szuka…
.
Wbrew panującemu przekonaniu Peter Falk, odtwórca roli inspektora Columbo, nie był potomkiem włoskich imigrantów. Jego matka pochodziła z Warszawy. Do Nowego Jorku przyjechała jako nastolatka i tam wyszła za mąż za Żyda z Rosji. W taki to sposób w roku 1927 na świat przyszedł porucznik Columbo. Kiedy miał trzy lata, stwierdzono u niego nowotwór lewego oka, które potem zostało usunięte przez chirurga. Szklane oko stało się nieodłącznym elementem jego tożsamości, co pewnie z góry wykluczyło inne role, niż inspektora z „miejscowej policji”.
Jako dorastający chłopak marzył o przygodach i próbował rożnych zawodów. W czasie wojny zgłosił się na ochotnika do marynarki. Nie przyjęto go jednak z powodu oka. Odrzucono także jego podanie do CIA, gdzie chciał się zapisać na szkolenie dla agentów. Tym razem powodem odmowy nie było oko, tylko jego paromiesięczny pobyt w komunistycznej Jugosławii w 1953 roku.
Przez 18 miesięcy pływał po morzach jako kucharz na statku handlowym. Wtedy odkrył w sobie pociąg do literatury. Po powrocie do Nowego Jorku mimo że miał już po trzydziestce, zapisał się na studia uniwersyteckie. Nosił się z zamiarem pisania sztuk teatralnych i z tą myślą wstąpił do studenckiego teatrzyku. Okazało się, że na scenie radzi sobie lepiej od innych, ale w otrzymaniu znaczącej roli zawsze przeszkadzał mu brak oka.
Jako aktorowi wiodło mu się z początku gorzej niż marnie. Przez długie lata klepał biedę. W porucznika Columbo wcielił się przypadkiem, choć pewnie w tym przypadku nie był to przypadek. W 1968 rolę miał dostać w adaptacji sztuki teatralnej „Prescription: Murder” (recepta: morderstwo) Bing Crosby, który się wycofał.
Nikomu nieznany Peter Falk dał się poznać od najlepszej strony. Wypadł w filmie tak rewelacyjnie, że stacja NBC podpisała z nim umowę potem wielokrotnie przedłużaną. Dostał główną rolę w serialu, który przeszedł do historii i do dzisiaj osiąga najwyższe kwoty oglądalności.
I tak już pewnie zostanie.
Inne tematy w dziale Kultura