1
„Dzień Świstaka” jest jednym z najdziwniejszych filmów, jakie zdarzyło mi się oglądać. Jego niezwykłość tłumaczyłem sobie z początku wyjątkowo dobrze przemyślaną strukturą fabularną, która mimo że wydaje się banalna, kryje w sobie nieoczekiwane głębie.
Na pierwszy rzut oka zaliczyć go można do komedii romantycznej, a więc do gatunku, który dla mnie mógłby nie istnieć. Jeśli czasami oglądam takie filmy, to robię to na ogół wbrew sobie – starając się nie tracić czasu, myśląc o czymś innym, wychodząc do kuchni albo łazienki i nie poświęcając większej uwagi temu, co się dzieje na ekranie.
„Groundhog Day” wtapia się z pozoru w ten nieciekawy krajobraz. Zdaje się hołdować trywialnym receptom, na których Hollywood od początku istnienia zbijał największe fortuny na najmniej wybrednej widowni.
Kina takiego nigdy nie traktowałem na serio i już się pewnie pod tym względem nie zmienię. W romantycznych komediach nie gustuje i staram się ich oglądać jak najmniej. No chyba że mam ochotę rozerwać się ich głupotą, jak niegdyś Salinger w „Buszującym w zbożu”.
Ale „Dzień świstaka” jest inny. Z jednej strony przypomina gniazdko uwite z tych samych igiełek, patyczków i gałązek, którymi wymoszczonych jest 99 procent miłosnych komedii i telenoweli, z drugiej zaś wytrąca widzów nieustannie ze stanu gnuśnej bezmyślności, w jaką wpadają oglądając takie filmy.
Początkowo nie odnotował sukcesu, ale i nie przyniósł strat producentom. Jego premiera w 1993 nie wzbudziła echa. Nie miał startu do sezonowych blockbusterów, takich jak „Lista Schindlera” albo „Ścigany” z Harrisonem Fordem, które zgarnęły wszystkie Oskary.
W porównaniu z nimi „świstak” walczył w wadze piórkowej, a mimo to po latach uchodzi za najlepszy film swojego rocznika. Jego triumfy na festiwalach przyszły później. Także pod tym względem był nietypowy. Nie wiem, czy w historii kina znane są podobne przypadki, aby film zarobił więcej na tantiemach z telewizji kablowej i w wypożyczalniach wideo, niż w ciągu trzech tygodni po premierze, kiedy o sukcesie kasowym przesądzają ogłupiające kampanie promocyjne.
2.
W przypadku „Dnia Świstaka” ważniejsza okazała się promocja szeptana. Z czasem zaczęto o nim pisać, cytować jego dialogi, analizować sytuacje fabularne i odkrywać, że stale rośnie liczba jego wyznawców. Jego sukces pozwala uwierzyć, że istnieją jeszcze jakieś hierarchie i że jakość nie zawsze przegrywa z tandetą. Coraz więcej znawców zalicza go do klasyki kinematografii.
Niepostrzeżenie stał się arcydziełem. Hollywoodzki krytyk Stanley Fish umieścił go na ósmym miejscu najlepszych filmów wszechczasów. Odkryto, że bezpretensjonalna komedia jest parabolą i nawet czymś w rodzaju eseju filozoficznego. Porównywana jest z „Alicją w krainie czarów” i „Faustem”, który podobnie jak bohater „Dnia świstaka” mierzył się z metafizyką ludzkiego istnienia dokonując wyboru między diabłem i Bogiem.
Przesłania ukryte w fabule „świstaka” interesują teologów. Do swoich ulubionych filmów zaliczył go podobno Dalai Lama. Obok buddystów powołują się na niego chasydzi, jezuici i inne orientacje religijne, które próbują go zawłaszczyć. W Rosji jest kultem. Od dziesięciu lat „Dzień świstaka” pokazuje zawsze punktualnie drugiego lutego jeden z kanałów telewizji. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku promując sesję filmową o Bogu ukrytym rozpoczęło przegląd od „Dnia świstaka” .
Sam zwrot „dzień świstaka” zadomowił się na dobre w angielszczyźnie. Stał się metaforą uporczywie powracającego deja vu, od którego nie ma ucieczki. O „dniu świstaka” mówił w 1996 Clinton odnosząc się do nastrojów amerykańskich żołnierzy w Bośni. W Woodstock w stanie Illinois, gdzie „świstaka” kręcono od grudnia 1991 do marca 1992, urządzane są co roku festyny dla uczczenia tego wydarzenia. Od 27 stycznia do 2 lutego, mieszkańcy miasteczka – w przeważającej większości potomkowie niemieckich osadników – przebierają się za aktorów i członków ekipy filmowej. Nie bacząc na mróz tańczą na ulicach pensylwańską polkę i upamiętniają sceny, które w 1992 rozgrywały się za kulisami produkcji tego kultowego filmu.
Kultem i obiektem pielgrzymek stało się też samo miasteczko. Na obchody „dnia świstaka” do Woodstock zjeżdżają się tysiące turystów. Czterokrotnie więcej niż do oddalonego o 600 mil Punxsutawney w Pensylwanii, gdzie film miał być kręcony pierwotnie i gdzie ze względu na świętowany tam od 1887 obrządek „świstaka” umiejscowiona jest jego akcja.
3.
Muszę przyznać, że odkryłem „świstaka” z dużym opóźnieniem. Zwróciłem na niego uwagę przypadkiem. Niemiecki tytuł „Und täglich grüßt das Murmeltier” raczej odstraszał mnie, niż zachęcał. W poszukiwaniu czegoś wartego obejrzenia przeskakiwałem któregoś wieczora z kanału na kanał i parę razy otarłem się o początkowe sceny filmu. Szczęśliwie nie znalazłem niczego lepszego i zdecydowałem się obejrzeć tę, jak mi się wydawało – bzdurną komedyjkę dla idiotów.
Wytrwałem do końca. Na pewno przyczynił się do tego odtwórca głównej roli Bill Murray, którego lubię. Ale bardziej wciągnęła mnie fabule „świstaka”. Nie było w niej ani jednego dialogu, bądź sceny, którą mógłbym uznać za nieudaną. Mimo banalnych sztafaży romantycznej komedii jej autorzy dali mistrzowski popis zabawy z widzem. W filmie nie dopatrzyłem się ani jednego pustego miejsca…
Wiadomo, że wielcy rzemiosła meblarskiego z końca XVIII wieku doprowadzili swój kunszt do poziomu dziś nieosiągalnego. Bywało, że praca nad sekretarzykiem albo biurkiem z ukrytymi w najmniej spodziewanych miejscach schowkami i miniaturowymi szufladami zajmowała mistrzowi stolarskiemu całe życie. Pokazywano mi kiedyś taki sekretarzyk w berlińskim zamku królewskim Schloss Charlotenburg.
Podobne wrażenie zrobił na mnie „Dzień świstaka”. Wszystkie delikatne sprężyny, kółka zębate, tryby i trybiki pasowały w nim do siebie jak w szwajcarskim zegarku i mimo to nieustanne zwroty i zakręty fabuły były do końca zagadką.
Wtedy uznałem film za wyjątek potwierdzający regułę. Za demonstrację prawdziwego mistrzostwa, co przecież zdarza się czasami oglądać w kinie. To, że mogło w nim chodzić o coś więcej, uświadomiłem sobie nieco później po spotkaniu w knajpie z moim znajomym.
Kiedyś był dziennikarzem i recenzentem filmowym, teraz jest satyrykiem. Dysponuje niebagatelną wiedzą o kinie, za którą go cenię. Mamy zbliżone upodobania. Zdarza się, że o filmach wczesnego Felliniego, Viscontiego, Hitchcocka i Fritza Langa albo o kinie czeskim lat sześćdziesiątych debatujemy przy piwie godzinami.
Nie pamiętam, kto pierwszy wspomniał wtedy o „Dniu świstaka”, ale kiedy padł ten tytuł, wszystko zeszło na bok. „Romantyczna komedyjka” nie dała nam spokoju. Mój znajomy wiedział o niej więcej i wciąż wysuwał nieznane mi wcześniej szuflady. Przy stoliku siedziało jeszcze parę osób. Z otwartymi ustami słuchały naszej rozmowy, która do trzeciej nad ranem kręciła się wokół szalonych przygód bohatera „Dnia świstaka”, Phila Connorsa.
4
Poprzysiągłem sobie wtedy, że muszę zobaczyć go ponownie. Taka okazja w końcu się nadarzyła. Przypomniała go niedawno niemiecka telewizja Kabel 1. Przed jego obejrzeniem miałem jednak wątpliwości. Być może zapamiętałem inny film? Z biegiem czasu mogłem zacząć go upiększać, co często przydarza się czcicielom. Pamięć, szczególnie ta oparta na obrazach, lubi wypaczać to, co oglądało się naprawdę.
Oś fabuły „Dnia świstaka” oparta jest na pętli czasu. Miałem więc prawo nie pamiętać, czy reżyser nie poszedł na łatwiznę i nie wykorzystywał po kilkakroć tych samych ujęć, czego bym mu nie wybaczył.
Obawy te nie potwierdziły się dzięki Bogu. Film okazał się nawet lepszy od tego, który miałem w pamięci. Nie było w nim powtórzeń, ponieważ wszystkie ujęcia, w tym nawet te najkrótsze, trwające nie dłużej niż sekundę, były kręcone w osobnych wersjach montażowych. Podobnie jak robił to Polański, który wymieniał w „Lokatorze” podobnych do siebie aktorów i każąc im odgrywać te same role wprowadzał widzów w schizofreniczne nastroje monsieur Trelkowskiego.
Centralną figurą „Dnia świstaka” jest Phil Connors, egocentryk i nieudacznik w kryzysie wieku średniego, który wmawia sobie, że wszystkie drzwi stoją jeszcze przed nim otworem, mimo że jego kariera zawodowa – tak jak on sam – kręci się w martwym punkcie.
Phil zapowiada pogodę w lokalnej stacji w telewizyjnej w Pittsburgu. Jest rozpoznawalny i pewnie dlatego karmi się złudzeniami, że jest kimś w rodzaju prominenta. Z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że samo przesuwanie zimnych i ciepłych frontów powietrza na mapie pogody, to trochę mało jak na spełnienie życiowych oczekiwań.
W pierwszej scenie filmu Bill Murray podmuchuje w blue boksie na wirtualne chmury, które przemieszczają się na ekranie monitora kontrolnego. Jest jednak wystarczająco inteligentny, żeby wiedzieć, że byle żółtodziób (albo żółtodzióbka) jest w stanie opanować tajniki jego warsztatu w piętnaście minut.
Kimś takim mogłaby być jego młodsza koleżanka Rita, z którą wyjeżdża wieczorem pierwszego lutego do Punxsutawney na tradycyjne obchody „dnia świstaka”. Wszystkie okoliczne ośrodki telewizyjne urządzają tam co roku zjazd takich jak on „wybitnych” reporterów, którzy na żywo relacjonują miejscowy obrządek. Obyczaj wywodzi się od święta Matki Boskiej Gromnicznej, które przypada na drugiego lutego. Jeśli świstak wybudzony tego dnia ze snu zimowego dojrzy swój cień, to znaczy, że zima będzie dłuższa o sześć tygodni.
Obchody święta nudzą i niepokoją Phila. Przypominają mu o stagnacji zawodowej i upływie czasu. O tym, jak niewiele dokonał i jak niepewna jest jego przyszłość. Swoje humory odreagowuje na Ricie i operatorze kamery Larrym, którzy odwzajemniają mu się pięknym za nadobne. Szczególnie Larry nie przepuszcza okazji, żeby dogryźć Philowi i ośmieszyć go w oczach Rity, którą gra Andie MacDowell.
Obydwaj konkurują o względy przystojnej koleżanki. Podczas kiedy Phil okazuje lekceważenie i wykręca się od jej zaproszenia na wspólną kolacje pod pretekstem, że jest zmęczony i chce poczytać książkę przed zaśnięciem, Larry odgrywa rolę jej kumpla. Pobyt w miasteczku jest dla całej trójki męczący. W małym hoteliku z sosnowymi boazeriami i czerwonymi dywanami nie ma ciepłej wody i wszystko wygląda, jak gdyby lata pięćdziesiąte nigdy nie miały się skończyć.
O szóstej Phila wyrywa ze snu radiowy budzik i przebrzmiały szlagier Sonny and Cher „I Got You, Babe” z 1965 roku. Para głupkowatych speakerów obwieszcza przekrzykując się, że jest drugi luty i że właśnie zaczął się… „dzień świstaka”.
5.
Phil i Rita są w stanie wojny. Każde z nich dociera po śniadaniu na własną rękę do wesołego miasteczka pod ratuszem, gdzie mają być filmowane uroczystości. Phil zostaje rozpoznany po drodze przez kolegę ze szkoły, Neda Ryersona, który wita go po dwudziestu latach niewidzenia z przesadną wylewnością. Prowincjonalny agent ubezpieczeniowy tuli się do prowincjonalnego reportera i odgrywa, jak nietrudno odgadnąć, nie po raz pierwszy wyuczoną na pamięć komedię.
Ociera łzy wzruszenia i próbuje sprzedać „najlepszemu kumplowi” ubezpieczenie na życie.
Phil nie ma czasu. Jest zajęty. A poza tym nie jest w nastroju, żeby słuchać śmiesznych anegdot i porzekadeł. Wyślizguje się z uścisków dawnego kolegi, który próbuje złapać go za rękaw. Ryerson chce ostrzec go przed wyrwą w jezdni z topniejącą wodą, ale Phil odpycha go i wpada w dziurę po kolana.
Wściekły i przemoknięty przychodzi pod ratusz, gdzie na rozpoczęcie uroczystości czekają wszystkie ekipy telewizyjne. Swój zły nastrój odreagowuje na Larrym. Jego komentarz do kamery jest pełen znaków zapytania i sceptycznych uwag na temat pogody i świstaka, który tak jak on dziwnym zbiegiem okoliczności nazywa się Phil. Zgodnie z jego przepowiednią zima przedłuży się o sześć tygodni.
Wczesnym popołudniem zdjęcia są już w kasecie i ekipa może opuścić mroźne Punxsutawney. Nadciąga śnieżyca i Phil, Larry i Rita niczego tak sobie nie życzą, jak szybkiego powrotu do domu. W samochodzie panuje niechętna cisza. Po przejechaniu paru kilometrów okazuje się, autostrada jest nieprzejezdna ze względu na opady mokrego śniegu. Phil musi to odreagować. Wyskakuje na zewnątrz w samej koszuli i brnie w śniegu w stronę policjanta. Wyżywa się na nim, jak gdyby to on był odpowiedzialny za śnieżycę, która miała być gdzie indziej.
Policjant też nie jest dobrze usposobiony. „Następnym razem zamiast się użalać, obejrzyj pan sobie prognozę pogody”, mówi i odwraca się plecami. „To ja zapowiadam pogodę!”, krzyczy Phil. „Zamieci miało nie być. Wczoraj mówiłem wyraźnie, że masy powietrza znad Pacyfiku odepchną ją w kierunku północno-wschodnim.”
Ale wczorajsza prognoza nie może odwołać dzisiejszej śnieżycy. Zawieja jest faktem i ekipa musi wracać na nocleg do Punxsutawney.
5.
Następny dzień zaczyna się tak jak poprzedni albo tak jak gdyby poprzedniego nigdy nie było. Phil znowu jest w marnym nastroju i znowu budzi go odgrzewany przebój i głupawy chórek speakerów z lokalnego radia, którzy oznajmiają, że właśnie zaczyna się „dzień świstaka”.
Phil nie wierzy uszom. „Chłopcy puścili wczorajszą taśmę”, mamrocze i biegnie do okna, jak gdyby tknięty złym przeczuciem, które go nie myli. Za oknem rozpościera się ten sam widok co wczoraj. Ta sama odwilż na chodnikach, te same samochody i ci sami przechodnie.
W jadalni spotyka tę samą właścicielkę hotelu, Mrs. Lancaster, która w ten sam sposób co wczoraj chce mu uprzyjemnić śniadanie. Poprzedniego dnia potraktował ją po chamsku sugerując głośno przy gościach, że w jadłospisie nie ma cappuccino i espresso, ponieważ w Punxsutawney nikt nie wie, jak to przeliterować. Teraz ponownie wyładowuje swoją złość na przemiłej kobiecie i pyta ją, czy ona też ma deja vu?
Zakłopotana Mrs. Lancaster odpowiada: „I’m afraid I don’t, but I could check in the kitchen”.
Na ulicy znowu napastuje go Ned Ryerson robiąc głupie miny i wykrzykując, że nie widział go od dwudziestu lat. Phil opędza się od niego jak od brzęczącej muchy. Nie wdaje się w wymianę serdeczności i… wpada po kolana do dziury wypełnionej lodowatą wodą.
6.
Już wie, że jest w pętli czasu i że musi zaliczyć jeszcze raz „dzień świstaka”. Ale dociera też do niego, że ma pewną swobodę reakcji. Może decydować o tym, co mówi i robi. Jego analizy przepowiedni świstaka przed kamerą telewizyjną zmieniają się codziennie i stają się w miarę upływu filmu coraz bardziej opryskliwe. Pozwala sobie na chuligańskie zaczepki pod adresem urzędników z magistratu, którzy wybudzają gryzonia. Wymyśla im od skretyniałych idiotów. Wie już, że następnego dnia wszystko i tak będzie unieważnione i że w Punxsutawney jest na prawach błazna.
Następne dni są powtórzeniami poprzednich. Każdy zaczyna się od piosenki „I Got You, Babe”, radiowego chórku kretynów hałaśliwie anonsujących „dzień świstaka” i każdego dnia Phil staje się coraz bardziej wyzywający. Przychodzi na ceremonię do wesołego miasteczka w rozpiętej koszuli bez krawata. W następnych dniach w ogóle przestaje się golić, ma kaca i pozwala sobie na niepoważne wygłupy odwracając się tyłem do kamery albo oddając mikrofon Ricie, która musi improwizować i na żywo komentować przepowiednię gryzonia.
Phil przedrzeźnia ją i wyzywa wyfraczonych opiekunów świstaka od hipokrytów i czcicieli spasionego szczura. Jeden z jego komentarzy składa się z wypowiadanego w monotonnie „bla-bla-bla”. Swojego kolegę szkolnego Ryersona, który codziennie z taką samą radością rzuca mu się w ramiona, wita ciosem w zęby i niczym baletnica przeskakuje nad kałużą.
Bez względu na to, co zrobi lub nie, następny dzień zacznie się i tak, jak gdyby nigdy nie było poprzedniego. O szóstej rano znowu obudzi go radio z tym samym szlagierem i chórkiem speakerów obwieszczających nadejście dnia świstaka”.
7.
Drugi luty jest wiecznością zredukowaną do dwudziestu czterech godzin. Powtarza się bez końca jak pęknięta płyta. Każda pobudka w hotelu resetuje wydarzenia dnia poprzedniego. Phil może wymyślać codziennie nowe scenariusze, ale świat zapyziałego miasteczka Punxsutawney będzie kręcił się wciąż tymi samymi torami. Nawet jeśli pod wpływem jego coraz bardziej wyrafinowanych pomysłów uda mu się doprowadzić do zakłóceń, to i tak następnego dnia wszystko wpadnie w te same koleiny.
Jednodniowa wieczność zaczyna się w połowie przeboju Sonny and Cher „I Got You, Babe” w miejscy, w którym Sonny śpiewa „I hold your tiny hand in mine”…
Phil nie daje jednak za wygraną. Skoro jest tylko dzień dzisiejszy, to nie musi martwić się o jutro i może pozwolić sobie na wszystko. „Skoro nie ma Boga, to znaczy, że wszystko jest dozwolone”, zauważył już Dostojewski w „Biesach”.
A czymże jest powtarzający się w kółko ten sam dzień bez następstw i bez jutra, jeśli nie ostatecznym dowodem na nieistnienie Boga?
Do takich wniosków dochodzi Phil. Może teraz palić do woli papierosy, objadać się słodyczami bez lęku o poziom cholesterolu i upijać się do utraty przytomności. Po co ma dbać o zdrowie, jeśli następnego dnia wszystko i tak samo się unieważni?
W przeświadczeniu o swojej nieograniczonej wolności siada któregoś wieczora pijany za kierownicą i ucieka po torach kolejowych przed policyjnym radiowozem. Taranuje po drodze inne radiowozy zakładając słusznie, że jemu nic się nie stanie. Mimo że wieczór kończy się w areszcie, rano budzi się w hotelu. Wita go ten sam szlagier w rytm walczyka i chóralne wiwaty na cześć „dnia świstaka”.
Phil znalazł się w świecie bez konsekwencji.
Codziennie o szóstej rano chłopcy puszczają „wczorajszą taśmę” i pętla zaczyna obracać się na nowo. Dzięki niej Phil staje się kimś w rodzaju supermana. Nie dotyczą go żadne konsekwencje. Z góry wie, że ich nie będzie. Mało tego – tylko on ma możliwość poznania następstw tego, co robią inni. Może z nimi rozmawiać, obserwować ich nawyki i wyciągać swoje wnioski, które przynoszą mu korzyści. Może ich oszukiwać i wykorzystywać ich naiwność: znając ich błędy z wczoraj wie, jakie popełnią jutro.
8.
Na ulicy przed bankiem obok hotelu codziennie zatrzymuje się samochód z transportem pieniędzy. Phil dawno już wyliczył, że przez dziesięć sekund, kiedy jeden z konwojentów schyla się do ziemi, żeby podnieść portmonetkę, która wypadła z torebki przechodzącej kobiecie, a drugi odwraca się do stojącego obok policjanta, nikt nie ma w polu widzenia otwartych drzwi samochodu. A widać w nich kuszący zarys wielkiej skórzanej torby wyładowanej po brzegi pieniędzmi.
Któregoś ranka Phil dokonuje kradzieży doskonałej. Bez pośpiechu zachodzi od tyłu schylonego konwojenta i odliczając każdą sekundę zabiera torbę jak gdyby była jego własnością, czego nikt nie zauważa.
Stać go na kupno luksusowego mercedesa i wystawne życie bawidamka. W barze hotelowym zwraca uwagę na kobietę, która go pociąga. Udaje mu się dowiedzieć, że nazywa się Nancy Taylor i że chodziła do liceum w Pittsburgu. Następnego dnia spotyka ją w wesołym miasteczku koło karuzeli, gdzie jak każdego dnia odprawiany jest rytuał świstaka.
Najodpowiedniejsze miejsce do zabawy w kotka i myszkę.
Wmawia jej, że był z nią w tej samej klasie. „Nazywam się Phil Connors, nie pamiętasz mnie?”. Nancy jest zaskoczona. Nie może go pamiętać, ale boi się przyznać, że mogła go zapomnieć. „Byłem wtedy bardzo niski, ale mi przeszło”, dowcipkuje Phil. Dla uwiarygodnienia tego, co mówi, wymienia nazwisko nauczycielki angielskiego. Poprzedniego dnia dowiedział się go od Nancy, z czego ona oczywiście nie zdaje sobie sprawy.
Nancy unosi brwi i nagle go rozpoznaje, jak gdyby się znali rzeczywiście. „To ty, Phil? Naprawdę ty?”, wykrzykuje i rzuca się mu w ramiona. „Poczekasz tu na mnie?”, pyta Phil. „Tylko pięć minut. Muszę nagrać komentarz dla telewizji”. „Wow! Pracujesz jako reporter w telewizji?”, rozpromienia się Nancy. On zaś wcielając się w księcia z bajki uwodzi ją jeszcze tej samej nocy. Musi się śpieszyć, ponieważ wie, że jutro Nancy o nim zapomni.
Phil Connors góruje nie tylko nad Nancy. Ma przewagę nad wszystkimi bez wyjątku mieszkańcami Punxsutawney. Tylko on może poznać ich sekrety i robić z nich użytek. Wie o nich więcej niż oni. W odróżnieniu od nich jego wiedza nie odnosi się tylko do tego, co dzieje się teraz, lecz także do przeszłości. Poznaje ją coraz lepiej i dlatego może przynajmniej w skali jednego dnia manipulować przyszłością. Jak w swoim studio telewizyjnym, gdzie dmuchał na posłuszne mu chmury, może przepowiadać z coraz większą precyzją, co będzie juto… Bez obawy, że jakiś front ciepłego albo zimnego powietrza znad Pacyfiku postawi wszystko na głowie.
On jeden w całym miasteczku zna prognozę i potrafi dostosowywać do niej bieg każdego wydarzenia. Może złamać serce każdej kobiecie. Sypiać z nią, a potem ją zdradzać. Poniżyć każdego, kto mu się nie spodoba, uciekać przed policją, okradać banki, nawet wyskoczyć przez okno i zmartwychwstać następnego dnia rano. Pętla czasu, w jakiej się znalazł, pozwala mu na zaspokojenie najbardziej szalonych życzeń.
Tylko po co?
8.
Bill Murray wykorzystuje swoją wszechwiedzę, ale nie jest z tego powodu szczęśliwy. Dzień drugiego lutego jest dla niego mimo wszystko pułapką. Będąc w łóżku z Nancy jest rozkojarzony i mówi do niej Rita. Nancy staje się podejrzliwa i zarzuca mu nieuczciwe zamiary. „Nancy, przecież kocham ciebie. Właśnie dzisiaj chciałem ci się oświadczyć…”, szepcze jej do ucha. Nancy przestaje się gniewać, ale kiedy znowu przytula się do niego, znowu nazywa ją Ritą. „Phil! Nazywam się Nancy, nie Rita!”.
„Whatever…Rita or Nancy" mruczy Phil i całuje ją ponownie.
Wie, że następnego dnia Nancy nic nie będzie pamiętać, a on i tak będzie miał jeszcze niejedną okazję do lepszego odegrania roli jej wymarzonego księcia. Może pozwolić sobie na każde faux pas i jeśli zechce, dopiąć swego.
Ale nie chce mu się. Nancy przestaje go interesować.
Czuje przesyt. Jedyną osobą, która nie jest mu obojętna, jest Rita. Ta sama antypatyczna Rita, która od pierwszej sceny filmu działa mu na nerwy i która także jego nie znosi. Z tą różnicą, że Rita jeszcze nie wie, że jest w pętli czasu. Phil chce wykorzystać swoją przewagę, tak jak robił to z Nancy. Zaprasza ją do nocnego barku i wiedząc, jaki jest jej ulubiony drink (wyciągnął to od niej wczoraj) zamawia z kamienną twarzą taki sam dla siebie.
Rita jest mile zaskoczona. „To jest też mój ulubiony drink!”, wykrzykuje. „ Za co wzniesiemy toast?”. „Za świstaka”, żartuje Phil, lecz Rita nie śmieje się. „Zawsze kiedy wznoszę toast, myślę o zwycięstwie pokoju na świecie”, mówi. Następnego dnia sytuacja wraca do tego samego punktu. Ale kiedy Rita znowu pyta go, jaki proponuje toast, Phil marszczy brwi.
„Odmówmy najpierw modlitwę za pokój światowy i potem wznieśmy toast”, chrząka.
Roztaczana przez niego pajęczyna pochlebstw jest coraz bardziej wyrafinowana i jego stosunki z Ritą coraz lepsze. Tym bardziej, że może korygować każde swoje potknięcie w nieskończoność. Za pierwszym razem, kiedy Rita mówi mu, że kierunkiem jej studiów była liryka francuska XIX wieku, Phil wybucha śmiechem, który zamiera mu w tej samej chwil w gardle. Rita unicestwia go swoim spojrzeniem. Następnego dnia wszystko wygląda inaczej. Jest zachwycony, że poznał kogoś o tak subtelnej duszy i w łamanej francuszczyźnie recytuje… Baudelaire’a.
„Znasz francuski?”, pyta go Rita niedowierzając. „Oui”, odpowiada Phil skromnie.
Rita jest pod wrażeniem jego szerokich zainteresowań, ale w odróżnieniu od Nancy ma zasady i z nikim nie idzie do łóżka pierwszego wieczoru. Phil wyłazi ze skóry, ale jako więzień pętli czasu ma tylko 24 godziny. Mimo że gra znaczonymi kartami, jego starania skazane są z góry na przegraną.
9.
Wie, że jego zabiegi są daremne i jest zniechęcony. Powtarzalność świata, w jakim się znalazł, objawia mu bezsens i szarość życia. Ofiarami jego dekadenckich nastrojów padają jednak inni. Znowu nokautuje Ryersona i gniewnie odtrąca na ulicy bezdomnego żebraka. Pod ratuszem wygłasza swoją najbardziej nienawistną filipikę na świstaka i jego czcicieli, po czym go porywa.
Chce rozerwać pętle czasu w jej najsłabszym punkcie.
Nie zwracając uwagi na przechodniów porywa świstaka i wrzuca go do samochodu. Znowu ścigają go radiowozy, ale tym razem Phil idzie na całość. Jego zamiary są mordercze. Dociska pedał gazu do oporu i niczym kamikaze spada z tulącym się do niego świstakiem w przepaść. Samochód staje w płomieniach.
Nazajutrz budzi go w łóżku kretyniczny chórek speakerów radiowych, którzy ogłaszają nadejście „dnia świstaka”. Phil podejmuje jeszcze kilka prób samobójczych. Wyskakuje z wieży kościelnej, zabiega drogę pędzącej ciężarówce i wchodzi do wanny wrzucając do niej toster pod napięciem, który zabrał wcześniej Mrs. Lancaster z jadalni.
Wszystko kręci się jednak, tak jak się kręciło do tej pory – czyli bez konsekwencji. Phil nie może odebrać sobie życia, tak jak już nie może obudzić się trzeciego lutego. Bez względu na to, co zrobi, bądź nie – każdego dnia będzie i tak przeżywać ponownie „dzień świstaka”.
10
W końcu spotyka się z Ritą w kawiarni, żeby odbyć z nią ostateczną rozmowę. Chce wytłumaczyć jej, w jakiej sytuacji także ona się znalazła. Nie rozumie go. Jej pętla jest ślepa. Nie ma możliwości wejrzenia w logikę wydarzeń, o których opowiada jej Phil, ponieważ zawsze następnego dnia zapomina o tym, co było wczoraj i „dzień świstaka” – czyli czas teraźniejszy – przeżywa znowu po raz pierwszy.
W jakimś momencie Phil traci cierpliwość i mówi jej, że jest Bogiem. „No, może nie tym Bogiem, tylko innym rodzajem Boga. Kimś, podobnie jak on wszechwiedzącym”, poprawia się. „Uważasz się za Boga, ponieważ przeżyłeś wypadek samochodowy?”, kpi z niego Rita.
„Przeżyłem nie tylko wypadek samochodowy wczoraj, ale byłem w poprzednich dniach zastrzelony, spalony w płomieniach, zasztyletowany, otruty, zamrożony na śmierć i wysadzony w powietrze. I zawsze budziłem się następnego dnia w swoim łóżku bez jednego draśnięcia. Jestem także jak Bóg… nieśmiertelny”.
„Dlaczego mi o to mówisz?”, złości się Rita. „Ponieważ chcę, żebyś uwierzyła we mnie”.
„Nie jesteś Bogiem, uwierz mi na słowo. Dwanaście lat chodziłam do katolickiej szkoły”. „Skąd wiesz, że nie jestem Bogiem? Skąd masz pewność, że tak nie jest?”, krzyczy nie zwracając uwagi na spojrzenia innych Phil.
„Ponieważ jest to niemożliwe!”, odpowiada Rita.
„Niemożliwe?”, mówi Phil. Wstaje i bierze pod rękę kelnerkę, czterdziestoletnią blondynkę, która czeka przy ich stoliku na zamówienie. „Poznajcie się. To jest Doris. Ma brata, który nazywa się Harold. W wieku siedemnastu lat uciekła z domu i o niczym tak nie marzy jak o zobaczeniu rodziców przed śmiercią”.
Po wyrazie twarzy Doris widać, że Phil mówi prawdę. Prowadzi Ritę do stolika obok i przedstawia jej parę zakochanych. „To jest Debbie Kayser i jej narzeczony Fred. Mieli się pobrać dzisiaj, ale Debbie zgubiła obrączki”. Potem przedstawia Ritę Gusowi, który marzy o tym, żeby zostać marynarzem i Billowi - dwudziestolatkowi, który mieszka w Punxsutawney od trzech lat, chętnie bawi się ołowianymi żołnierzykami i jest gejem. „Zgadza się”, mówi zaskoczony Bill.
Phil zna wszystkich mieszkańców Punxsutawney i wszystkie ich sekrety. Jego wiedza o każdym z nich jest wielostronna, jak gdyby byli jego najbliższą rodziną. O ich prywatnych sprawach mówi jak reżyser, który objaśniaaktorom w teatrzeich role.
Rita jednak mu nie wierzy. „To są jakieś sztuczki. Ty się z nimi umówiłeś. Powiedz coś o nim”, pokazuje na mężczyznę siedzącego w grupie podobnych do niego zwalistych facetów.
„To jest Tom”, mówi Phil, „pracuje w kopalni węgla za miastem”. Tom uśmiecha się do Rity i mając usta pełne jedzenia kiwa potakująco głową. „A ona?”, Rita podchodzi do zażywnej kelnerki. „To jest Alice. Przyjechała do Punxsutawney z Irlandii jako dziecko. Spędziła tu całe życie…”
Rita wpija mu paznokcie w rękę. Jest wzburzona. „Skąd to wiesz?”. „Już ci mówiłem. Wiem wszystko”, odpowiada Phil. „Wiem, że za pięć sekund kelner potknie się o krzesło na drugim końcu sali i stłucze naczynia na tacy. Pięć, cztery, trzy, dwa…”, odlicza beznamiętnie i kiedy dochodzi do jedynki, Rita słyszy brzęk tłuczonego szkła i wybuch śmiechu rozbawionych gości.
„Ale skąd? Nie powiedziałeś mi, skąd o tym wiesz?”, odciąga go na stronę. „Już ci mówiłem.”, mówi Phil. „Codziennie budzę się tutaj, w Punxsutawney i zawsze jest drugi luty i w żaden sposób nie mogę tego zmienić. Jeśli mi nadal nie wierzysz, to posłuchaj. Za dziesięć sekund przez te drzwi wejdzie Larry. Będzie chciał cię zabrać do Pittsburga, ale ty nie powinnaś się na to zgodzić.”
Wyciąga kartkę papieru, coś na niej zapisuje i podaje ją Ricie. Do stolika podchodzi Larry. Mówi to, co Rita widzi przed sobą na kartce: „Jesteście gotowi? Z wyjazdem lepiej nie czekać. Wygląda, że pogoda będzie do dupy”.
11.
W odróżnieniu od wcześniejszych prób zbliżenia się do Rity Phil jest prawie u celu. Tym razem jest najwyraźniej przejęta jego opowieściami. Wierzy mu. Po raz pierwszy ulega jego namowom i zgadza się spędzić z nim wieczór w pokoju hotelowym. Dzieje się tak pewnie dlatego, że Phil jest szczery. Wyznaje jej miłość i swoje obsesje związane z lękiem, że następnego dnia nie będzie pamiętać, o czym mówi jej dzisiaj. Przez pół nocy do trzeciej nad ranem wyznają sobie wszystkie tajemnice, rozmawiają o sensie życia i francuskich poetach. Zasypiają obok siebie, ale kiedy o szóstej rano słychać chłopców, „którzy puścili wczorajszą taśmę”, Phil jest w łóżku sam.
Bohater „Dnia świstaka” powinien załamać się ostatecznie. Jednak tak się nie dzieje. Świadomość, że będzie musiał powtarzać w nieskończoność te same sytuacje, spotykać się z tymi samymi ludźmi i wysłuchiwać tego, co i tak zna na pamięć, zmienia jego stosunek do świata, który był do tej pory dla niego pułapką.
Po raz pierwszy zatrzymuje się przy sędziwym żebraku. Wdaje się z nim w rozmowę, pochyla się nad nim i daje mu duży banknot. Kiedy spotyka Ryersona, rzuca się mu w ramiona: „Stary, dwadzieścia lat! Nie masz pojęcia, jak mi ciebie brakowało!”, wykrzykuje. Do wesołego miasteczka przychodzi uśmiechnięty niosąc tacę. Są na niej dwa kubki z kawą i ciastka. Nie bacząc na osłupiałe twarze Rity i Larry’ego częstuje ich mówiąc, że na pewno zmarźli. Larry jest oniemiały i kiedy z niepewnym uśmiechem bierze od niego kawę, Phil odciąga go na bok i mówi: „Tak długo pracujemy razem, Larry, a prawie cię nie znam. Nigdy cię nawet nie zapytałem, czy masz dzieci…”
Phil zmienia się w innego człowieka. Odkrywa pociąg do rzeźbienia w lodzie. Godzinami doskonali swój talent z piłą mechaniczną w ręku. Wokół jego rzeźby tworzy się małe zbiegowisko. Któregoś dnia zatrzymują się tam także Rita i Larry. Nigdy nie sądzili, że Phil potrafi robić takie rzeczy.
Jego komentarze do przepowiedni świstaka też się zmieniają. Zwracają na siebie uwagę innych stacji telewizyjnych. Dochodzi do tego, że obok Larry’ego przed Philem zbiera się pokaźny tłum dziennikarzy i operatorów. Wszyscy chcą nagrać i zapisać to, co ma im do powiedzenia. Kiedy kończy, na wielu twarzach widać wzruszenie i słychać brawa.
W swoim najważniejszym komentarzu Phil przywołuje Czechowa, który pisał o smętku i beznadziei, które ogarniają Rosjan zimową porą. „My jednak spróbujmy dostrzec w tej długiej i mroźnej zimie naszą niepowtarzalną szansę. Cieszymy się z tego, że w tym roku przedłuży się o sześć tygodni. Dzięki niej będziemy mogli przybliżać się do siebie i czuć ciepło, które nosimy w sobie. Jestem przekonany, że dzięki gorącym sercom obywateli Punxsutawney ta zima stanie się najpiękniejszą porą roku. I oby trwała jak najdłużej… Z Punxsutawney mówił Phil Connors”.
12.
Szczególnie Rita jest rozanielona jego komentarzem. Chce namówić go na wspólną kawę, ale Phil nie ma czasu. Została mu niecała minuta, żeby dobiec do drzewa w parku, z którego zaraz spadnie dziesięcioletni chłopiec. Phil łapie go w ostatniej sekundzie. Potem śpieszy się na lekcję gry na fortepianie. Jego nauczycielka nie może pojąć, jakim cudem u tego faceta w średnim wieku znalazło się tyle talentu. „Nigdy nie miałam jeszcze ucznia, który robiłby takie postępy już na pierwszej lekcji”, chwali go.
„Mój ojciec miał firmę, która zajmowała się transportem fortepianów. To pewnie dlatego…”, zamyśla się Phil.
Staje się dobrym duchem miasteczka. Pomaga trzem staruszkom, które zawsze w tym samym miejscu łapią oponę. Czeka na ich samochód z lewarkiem i zapasowym kołem, a one nie wiedzą, jak dziękować temu wspaniałemu młodzieńcowi z „automobilclubu”. W restauracji ratuje życie codziennie o tej samej godzinie ojcu rodziny, który zakrztusza się kawałkiem steka. Zawsze pojawia się na czas, żeby uderzyć go w plecy i równie szybko znika w drzwiach wyjściowych przypalając po drodze papierosa kobiecie przy sąsiednim stoliku.
Tylko bezdomnego nie udaje mu się uratować. Któregoś wieczora znajduje go leżącego w zaspie i pomaga mu dojść do szpitala, ale stary człowiek schodzi z tego świata w parę minut później. Phil nie chce w to uwierzyć. Odpycha na bok pielęgniarkę i biegnie do łóżka, w którym leży zmarły. „Był już stary. Każdy musi kiedyś umrzeć”, mówi pielęgniarka.
„Ale nie dzisiaj!”, wykrzykuje Phil.
Następnego dnia prowadzi przemarzniętego bezdomnego do baru i stawia mu obiad. Pilnuje, żeby zjadł dymiącą zupę i podsuwa mu coraz to nowe talerze. Starzec jest mu serdecznie wdzięczny, ale na ulicy potyka się o pryzmę śniegu i znowu ma atak duszności. Phil klęka przy nim. Robi mu sztuczne oddychanie usta-usta, ale jego wysiłki są daremne. Żebrak, obok którego przechodził zawsze obojętnie, jest jedynym mieszkańcem Punxsutowney, który narusza harmonię „dnia świstaka”.
13.
Mimo to Phil nie przestaje czuwać nad przebiegiem codziennych wydarzeń w miasteczku. Nie tylko zdążył poznać wszystkich, ale wszyscy znają już jego. Wszędzie spotyka ludzi, którzy chcą się mu odwdzięczyć. Widzi to także Rita. Mimo że i tak zapomina o tym następnego dnia, coś jednak zostaje w jej pamięci. Nie może byćobojętna na aurę, która wokół siebie roztacza.
Przychodzi dzień, w którym wszystkie nitki dobrych uczynków Phila spotykają się w jednym miejscu. Ilość pochwał, zachwytów i podziękowań kierowanych pod jego adresem osiąga punkt krytyczny. W Ricie utrwala się przekonanie, że jej kolega Phil jest kimś niezwykłym.
Tego dnia Larry namawia ją na zabawę w hotelowej restauracji. Do tańca przygrywać ma grupa jazzowa „Świstaki”. Rita i Larry odkrywają na plakacie napisane wielkimi literami nazwisko solisty Phila Connorsa.
I rzeczywiście, kiedy wchodzą na wypełnioną ludźmi salę, widzą Phila w ciemnych okularach za fortepianem. Pozdrawia ich uśmiechem gwiazdora i przerywa grę specjalnie na ich przyjście. Wita ich paroma jazzowymi pasażami, które wykonuje z brawurą wirtuoza. „Nie wiedziałam, że Phil tak wspaniale gra”, zdumiewa się Rita. „To mój najlepszy uczeń”, chwali się stojąca obok niej nauczycielka gry na fortepianie, „ma nieprawdopodobny talent…”
Serce Rity topnieje. Widać to po jej oczach. Po zabawie Phil pokazuje jej rzeźbę z lodu, w której utrwalił przynajmniej na okres mrozów jej piękno. Objęci wracają do hotelu i spędzają wspólną noc. O szóstej rano w pokoju hotelowym włącza się jednak jak zwykle przebój „I Got You, Babe”. Kamera szwenkuje z budzika na zrezygnowaną twarz Phila. Jest przekonany, że wszystko znowu zaczyna się powtarzać. Jest sam.
W tym momencie jednak koło jego ramienia wysuwa się spod kołdry kobieca ręka, która szybkim ruchem wyłącza radio.
Widzi obok siebie głowę Rity. „Daj mi się wyspać. Dlaczego nastawiłeś budzik na tak wczesną godzinę?”, skarży się. Phil jest poruszony. Zrywa się z łóżka i biegnie do okna. „Coś się stało?”, pyta go Rita.
„Nie wiem. Ale dzisiaj wszystko jest jakby inaczej, a to znaczy, że... jest dobrze”. I rzeczywiście. Za oknem jest zupełnie inny widok. Zamiast odwilży i ludzi śpieszących na obchody dnia świstaka Phil ma przed sobą pustą ulicę pokrytą białym śniegiem. „Mamy trzeciego lutego!”, wykrzykuje ogarnięty szałem prawdziwej radości.
Udało im się pokonać pętlę czasu. Wychodzą na niedzielny spacer po zaśnieżonym Punxsutowney i są szczęśliwi. Postanawiają, że już nigdy stąd nie wyjadą. Odkryli najpiękniejsze miejsce na świecie.
Inne tematy w dziale Kultura