grishyn grishyn
1146
BLOG

Dlaczego niektórzy decydują się na pogrzeb bez księdza?

grishyn grishyn Kościół Obserwuj temat Obserwuj notkę 30

Po niedawnym pogrzebie aktora Ryszarda Kotysa,  w mediach rozgorzała dyskusja nad jego skromnym pogrzebem bez asysty księdza. 

Nie chciałbym w notce wchodzić w polemikę z krytykami osobistej decyzji szanowanego aktora. 

Po prostu ją uszanujmy.

Przytoczę jednak pewną opowieść*, która myślącym pozwoli respektować osobisty wybór co do pochówku.

                                *****

NA POGRZEBIE MOJEJ BABCI NIE BYŁO KSIĘDZA 


Nie było go, bo moja babcia, Irena Szydłowska z domu Lewandowska, tuż przez swoją śmiercią powiedziała patrząc na mnie z łagodnym uśmiechem, że jeśli z zaświatów zobaczy jakiegoś klechę obok swojej trumny to zamieni się w demona i będzie nas straszyć przez kolejne 10 lat. 


Stało się tak jak chciała. Kilka dni później babcia zmarła i pochowaliśmy ją na suwalskim cmentarzu, zgodnie z jej wolą bez udziału księdza. Nad grobem pożegnała ją grupa przyjaciół i bliskiej rodzin, nie było modlitw i śpiewów. W prószącym śniegu, na skraju lasu, w zupełnej ciszy trębacz grał ulubione melodie babci Ireny...


Brak księdza na pogrzebie to nie była fanaberia, Irena mimo że była ciężko chora wiedziała co robi. Dlaczego tak postąpiła? Bo przedstawiciele kościoła skrzywdzili jedną z najbliższych jej osób, jeśli chcecie się Państwo dowiedzieć jak do tego doszło to posłuchajcie tej historii. 


Mała Irka urodziła się w katolickiej rodzinie 27 maja 1925 roku, jej ojciec a mój pradziadek Franciszek Lewandowski, był właścicielem nowoczesnego młyna motorowego, który znajduje się do dzisiaj przy skrzyżowaniu ulicy Poznańskiej i Kleczewskiej w Koninie. Franciszek był światłym człowiekiem, wynalazcą i podróżnikiem. 

Młyn wybudował za pieniądze, które zarobił w USA na początku XX wieku, gdzie pracując w fabryce Singera przy 149 Broadway w Nowym Jorku przez wiele lat był szefem jednego z działów udoskonalających i projektujących nowe urządzenia.  

Do Polski wrócił przywożąc ze sobą sporą fortunę i przekonanie, że wszyscy ludzie są równi i mają równe prawa. W takim duchu starał się wychowywać swoje dzieci. 


Może to te ideały wpojone małej Irence sprawiły, że gdy mając siedem lat poszła do szkoły powszechnej usiadła w jednej ławce z Żydówką. Od tej chwili dziewczynki stały się nierozłączne, przez kolejne lata spędzały ze sobą każdą wolną chwilę i wspierały się w nauce. 

Gdy w połowie lat 30- tych w Koninie nasiliły się prześladowania Żydów przez polskich narodowców, a w szkołach zaczęły pojawiać getta ławkowe jeden z nauczycieli próbował rozdzielić dziewczynki. Pewnego dnia oświadczył, że dzieci żydowskie od teraz będą zajmowały ostatnie ławki, Irenę jako córkę szanowanego polskiego przedsiębiorcy przesadził do pierwszej ławki. To wtedy mała Irenka zaprotestował po raz pierwszy, mimo sprzeciwu nauczyciela zebrała swoje książki i bez słowa usiadła w ostatniej ławce razem ze swoją żydowską przyjaciółką. 


Za swoją przyjaźń dziewczyny płaciły wysoką cenę, były wyśmiewane, popychane i przezywane, w Wielkopolsce narastał terror narodowców, którzy niszczyli żydowskie stragany, rozbijali szyby w żydowskich sklepach i atakowali żydowskie dzieci i samotne dziewczyny oblewając je cuchnącymi substancjami. 


W 1939 roku, gdy dziewczynki miały 14 lat, wybuchła wojna. Niemcy wjechali do Konina i sąsiednich miasteczek na rowerach, zajmowali kolejne urzędy często bez jednego wystrzału. Żydów poniżali dla zabawy, często bijąc i upokarzając zaganiali ich do bezsensownych prac, które miały ich poniżyć. W tych działaniach wspierały ich osoby narodowości niemieckiej mieszkające w Wielkopolsce, czasem polscy narodowcy. 


Szkoły zostały zamknięte, a przyjaciółki zostały rozdzielone, gdy Niemcy utworzyli getta dla Żydów. Młyn motorowy wybudowany kilkanaście lat wcześniej przez mojego pradziadka został zarekwirowany przez okupantów, a jego właściciel zredukowany do pozycji robotnika, pozwolono jednak rodzinie Lewandowskich zostać w jednym z pomieszczeń. 

Znając rozkład przedsiębiorstwa i wszystkie przejścia Irena przez kolejne dwa lata dostarczała co tydzień worek mąki i chleba rodzinie swojej żydowskiej przyjaciółki. 


Jednak w październiku 1941 roku naziści przystąpili do całkowitej likwidacji gett w Koninie i okolicach. Gdy 16 letnia Irena kolejny raz poszła zanieść worek chleba, zobaczyła scenę której nie zapomni do końca życia. 


Niemcy zebrali na placu wszystkich Żydów i zapowiedzieli im, że zostaną wywiezieni do innego kraju, w którym będą mogli mieszkać i spokojnie żyć. Przed wyjazdem nakazali jednak wniesienie opłaty za każdą osobę oraz przekazanie do depozytu wszelkich kosztowności. 

Przez wiele godzin setkom ludzi kazano stać na małym placu, naziści zabronili podawać im wodę i jedzenie, ogłosili że każdy Polak który poda im pożywienie zostanie na miejscu rozstrzelany. 

Gdy zaczęło się ściemniać Irena zdecydował się wejść i podać swojej przyjaciółce worek z chlebem. Trzęsąc się cała minęła jednego z Niemców i podała pożywienie swojej przyjaciółce. Gdy to zrobiła Niemiec podniósł karabin i wycelował lufę w jej kierunku, przygotowując się do oddania strzału, po chwil jednak opuścił broń i ruchem ręki kazał jej się oddalić. 


To był ostatni moment, w którym moja babcia widziała swoją najlepszą przyjaciółkę, nigdy więcej nie dowiedziała się niczego o jej losie i losie jej rodziny. 


O tym co stało się z Żydami z Konina opowiedział potem jeden z Polaków, Mieczysław Sękiewicz, lekarz weterynarii z tego miasta: 


 „W połowie listopada 1941 roku, o czwartej nad ranem, do mojej celi

w więzieniu przyszli gestapowcy i kazali mi przygotować się do wyjazdu. Skuli mnie kajdankami i wsadzili do samochodu osobowego, w którym dostrzegłem również kilku innych kolegów z więzienia, towarzyszy niedoli. Siedzieli z tyłu samochodu, ręce i nogi mieli skute kajdanami. […] Usiadłem obok nich,

a gestapowcy również i mnie skuli nogi. Wsiedli do samochodu i odjechaliśmy. […] Za Kazimierzem Biskupim [8 km od Konina], kiedy wjechaliśmy do lasu, samochód skręcił w dróżkę leśną. […] W poprzek polany wykopano tam dwa doły. Pierwszy, znajdujący się bliżej dróżki, miał około ośmiu metrów długości

i sześciu szerokości, był głęboki na jakieś dwa metry. Po drugiej stronie polany, niemal równolegle do niego, znajdował się drugi dół, tej samej głębokości, długi na piętnaście metrów i szeroki na sześć. Pomiędzy dołami była wolna przestrzeń. […] Wokół polany […] stali lub siedzieli Żydzi. […] Nie potrafię powiedzieć, ilu ich było, częściowo zasłaniały ich drzewa. […]


W tłumie znajdowali się mężczyźni, kobiety i dzieci, również matki z dziećmi

na rękach. Nie wiem, czy byli to polscy Żydzi. Później powiedziano mi,

że pochodzili z Zagórowa [wioski położonej 25 km w dół biegu rzeki od Konina]. Rozpoznałem między nimi krawca i kupca z Konina, ale nie znam ich nazwisk. Ścieżki i polany pełne były Niemców. Poza nami trzema, przywiezionymi

z Konina, było tam również około trzydziestu innych Polaków. Nie wiem, skąd pochodzili. Na dnie większego dołu widziałem warstwę wapna. Nie wiem jak grubą. W mniejszym dole nie było wapna. Gestapowcy ostrzegli nas, że las

jest otoczony i dobrze pilnowany i jeśli spróbujemy uciec, to dostaniemy kulę

w łeb. Następnie kazali zgromadzonym Żydom zdjąć ubrania – najpierw tym, którzy znajdowali się przy większym dole. Potem kazali do niego wskakiwać rozebranym do naga ludziom. Brak mi słów, aby opisać rozlegające się jęki

i płacz. Niektórzy wskakiwali do dołu bez rozkazu; inni opierali się i byli bici

przez Niemców, po czym spychani do dołu. Niektóre matki wskakiwały do środka trzymając na rękach dzieci, niektóre wrzucały dzieci, inne odrzucały je na bok. Jeszcze inne spychały dzieci do dołu i wskakiwały za nimi. Kilka kobiet pełzało po ziemi, całując buty gestapowców i kolby ich karabinów. Kazano nam wejść między Żydów i zebrać odzież i buty. Kiedy zobaczyliśmy, że do stosu,

na który układaliśmy zegarki, pierścionki i inne kosztowności, podchodzili Niemcy i napychali sobie nimi kieszenie, zaczęliśmy odrzucać cenniejsze przedmioty

w głąb lasu.


W pewnym momencie Niemcy kazali Żydom przestać się rozbierać, dół był

już pełny. Było w nim widać jedynie ciasno upakowane głowy. Stojący

na zewnątrz Żydzi, którzy już się rozebrali, zostali popchnięci na głowy znajdujących się w dole. Cały czas zbieraliśmy ubrania, buty, pakunki, żywność, koce i inne rzeczy. Trwało to aż do południa, kiedy przyjechała ciężarówka

i zatrzymała się na dróżce przy polanie. Na ciężarówce znajdowały się cztery beczkowate pojemniki. Niemcy uruchomili mały silnik – była to zapewne pompa – i podłączyli wężami do jednego z pojemników, a dwóch żołnierzy przeciągnęło inne węże od pompy do dołu pełnego ludzi. Pompa zaczęła pracować

i gestapowcy polewali znajdujących się w dole ludzi wydobywającym się z węży płynem, była to chyba zwykła woda. Wąż podłączano po kolei do pozostałych pojemników. Wapno w dole zaczęło się lasować i ludzi po prostu gotowano żywcem. Krzyki były tak przeraźliwe, że zatykaliśmy sobie uszy leżącymi na stosie fragmentami ubrań. Oprócz cierpiących w dole, krzyczeli również Żydzi znajdujący się na zewnątrz i oczekujący na własną zagładę. Trwało to ze dwie godziny, może dłużej. Kiedy zrobiło się ciemno, poprowadzono nas do drogi,

na skraj lasu.


Dostaliśmy kawę i po ćwierć bochenka chleba każdy. Wzdłuż linii lasu stało sześć lub siedem ciężarówek okrytych plandekami. Stłoczono nas wewnątrz nich, tak że leżeliśmy koło siebie twarzami w dół i nie mogliśmy się ruszyć. Kazano nam spać w tej pozycji. Słyszałem jeszcze cały czas krzyki, ale byłem tak zmęczony, że szybko zapadłem w sen. Rano Niemcy kazali nam przysypać większy dół ziemią. Powierzchnia dołu wyglądała, jakby przysypano ją pyłem. Masa ciał ludzkich pod spodem skurczyła się i zapadła w głąb. Ciała były upakowane tak ciasno, że wyglądały jakby stały, jedynie głowy zwieszały

się w różne strony. Nie zdążyliśmy zasypać dołu dokładnie, miejscami spod ziemi wystawały ręce, ale przyjechały ciężarówki i kazano nam ładować

na nie zebrane na stosach rzeczy – oddzielnie ubrania, buty i wszystkie inne przedmioty."


Kilka dni po likwidacji i wymordowaniu wszystkich Żydów z Konina, moja babcia mając 16 lat poszła razem z rodzicami na niedzielne nabożeństwo do kościoła. 

Rodzina Lewandowskich siedziała zawsze w jednej z pierwszych ławek. Był słoneczny ale mroźny dzień, słońce wpadało przez okna do świątyni. 


Ksiądz który prowadził mszę przemówił do wiernych nawiązując do wywiezienia Żydów. Mówił najpierw, że stała się rzecz straszna i tragiczna, że tysiące ludzi musiało opuścić swoje domy ..a potem stwierdził, że ta sytuacja ma jednak swoje dobre strony. Że Żydzi sami sobie byli winni, że to co ich spotkało jest karą za ukrzyżowanie Jezusa. Że Niemcy wiedzą co robią, i że w końcu kraj oczyści się z żydostwa. 


Moja babcia po tych słowach wstała, wyszła z ławki i podeszła do księdza wchodząc na ołtarz, ludzie zgromadzeni w świątyni zamarli. Szesnastoletnia dziewczyna przez długi czas w zupełnej ciszy patrzyła mu prosto w oczy. Potem odwróciła się i powoli wyszła z kościoła, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. 


Nigdy już do kościoła nie wróciła.


Pamiętając o doświadczeniach moich dziadków, kilka lat temu zainicjowałem uruchomienie instytucji o nazwie Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych, jeśli Państwo jej nie znacie kliknijcie w link:


www.omzrik.pl 


Rafał Gaweł


Źródło: linkhttps://www.facebook.com/100034612523724/posts/463731164790630/

*) Niektórzy oskarżają autora wspomnień o konfabulację

grishyn
O mnie grishyn

Dociekam sedna.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (30)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo