Dyskusja, czy maseczki zmniejszają ilość zakażeń toczy się od samego początku covidowego świata. Jedni twierdzą, że są konieczne i bez nich byłoby znacznie więcej nowych przypadków zachorowań, inni uważają, że nie ma to żadnego znaczenia, a wręcz, że maseczki są szkodliwe, bo na przykład utrudniają oddychanie i skazują noszących na wdychanie różnych szkodliwych związków. Kolejnym argumentem na nieskuteczność maseczek jest to, że nie mają one możliwości zatrzymania wirusa, bo jest on zbyt mały i maseczka (taka zwykła, z byle jakiego materiału, a takich używa zdecydowana większość ludzi) nie stanowi dla niego żadnej przeszkody. Nie potrafię tego ocenić, nie znam się na tym i mogę jedynie wybrać komu bardziej wierzyć, tym, którzy mówią "noś", czy tym, którzy mówią "nie noś". Jest jednak jeden argument, mój własny, intuicyjny, przemawiający za noszeniem maseczek. Argument o którym nikt (ja przynajmniej nigdzie na taki nie trafiłem) nie wspomina. To czynnik psychologiczny. Po pierwsze, zakładając maseczkę, przed wyjściem z domu i widząc ją na większości twarzy, na każdym kroku jestem atakowany informacją - "uważaj covid". Widok maseczek nie pozwala mi o tym zapomnieć. Po drugie, chodzenie w maseczce jest na tyle niewygodne i nieprzyjemne, przynajmniej dla mnie, że staram się ograniczać ilość czasu w którym ją noszę. Ograniczenie tego czasu (zakładając, że jestem osobnikiem starającym się przestrzegać prawa) jest możliwe tylko na dwa sposoby. Pierwszy sposób to przebywanie jak najkrócej poza domem. Drugi sposób - jeżeli przebywać poza domem to w takich miejscach, gdzie maseczkę mogę zdjąć, bo nikogo nie ma nie tylko w pobliżu mnie, ale nawet w zasięgu wzroku. W każdym z tych dwóch przypadków zdecydowanie ograniczony jest czas, w którym narażam siebie lub innych.
Oczywiście, powyższe rozważania mają sens tylko wtedy, gdy przyjmiemy do wiadomości, że naprawdę na świecie szaleje jakiś wirus, który zagraża nam i naszej rodzinie, przyjaciołom, znajomym. Dla kogoś kto uważa inaczej powyższy wywód jest kłaka warty. Ja raczej nie należę do ludzi strachliwych i to prędzej inni czasami próbują powstrzymywać mnie przed zachowaniami ich zdaniem niebezpiecznymi. Ale jednocześnie nie mogę udawać, że nie widzę, że koronawirus rzeczywiście potrafi zaszkodzić, zwłaszcza, że w tym roku po zakażeniu zmarły trzy osoby, które znałem (w ubiegłym roku dwie) . Najmłodsza miała 19 lat, potem 38, 51, 66, najstarsza 76. O ile mi wiadomo tylko jedna z tych osób (najmłodsza) miała (zdiagnozowane) tak zwane choroby towarzyszące. Być może te śmierci tyko zbiegły się w czasie z zakażeniem (i rodzinom wmówiono, że powodem był koronawirus), ale jest to bardzo mało prawdopodobne.
Inne tematy w dziale Rozmaitości