Do mety coraz bliżej, za kilkanaście dni kończy się wirtualny bieg. Niezależnie od tego, czy potrzebna będzie dogrywka, czy wystarczy bieg zasadniczy, można stwierdzić, że zawody obarczone są prawnie zaakceptowanym kantem. W połowie rywalizacji, a zasadzie w jej regulaminowej końcówce, gdy większość uczestników myślała (a mieli do tego podstawy, przed startem reguły zostały jasno określone), że jeszcze kilka mocniejszych szarpnięć i poznamy kolejność na finiszu, poinformowano ich, że nic z tego, mają biec dalej. Nie określono jednak jak długo potrwa dalsza rywalizacja, uczestnikom powiedziano jedynie, że być może dowiedzą się wkrótce. A biec mają jeszcze tydzień, albo dwa, a może pół roku, rok, ktoś przebąkiwał nawet o dwóch latach. Wszyscy byli mocno skonfudowani, ale nikt nie schodzili z trasy, jeden z zawodników marudził tylko, że buty go cisną i że inni oszukują, bo są za dobrze przygotowani, ale mimo tego truchtał dalej, potykając się nawet na równościach. Po jakimś czasie, gdy wszyscy dawno minęli już wcześniej ustaloną linię mety, spiker zawodów ryknął przez megafon, że mają nie przerywać wyścigu i biec całą trasę jeszcze raz. Jury zawodów przymknęło jednak oko (a nawet oficjalnie zaakceptowało) na fakt, że jeden z zawodników, ten który podobno miał przyciasne buty (chociaż wszyscy wiedzieli, że to jest po prostu fajtłapa) i zdecydował się zejść z trasy, został zastąpiony innym, wypoczętym zmiennikiem. Wkrótce okaże się, czy kant popłaca.
Inne tematy w dziale Polityka