Jeżeli długo nie piszę, to bezsprzecznie znaczy, że wszystko idzie zgodnie z planem. Nadmiar zajęć nie pozwala mi w ogóle dostać się do komputera, w przeciwieństwie do Juarez, gdzie mogłem pozwolić sobie na odpoczynek. Odwlecze się zatem nieco opowieść o Vegas (nie zapomniałem o niej!).
A więc (zdaje się, że tak nie powinno zaczynać się zdania) jesteśmy w Houston w Texasie. Fajne miejsce do życia. Podoba mi się amerykańska "prowincja", chociaż być może nie jest to odpowiednie słowo. Dotarliśmy tutaj, niestety, z przygodami, które spowodawy, że obecnie przeklinamy dzień, w którym pożałowaliśmy 200$ na bilet kolejowy i wybraliśmy greyhound. Dla kogo jest greyhound już wiecie. Jaki jest stosunek obsługi do podróżnych też. Ile się spóźnia też możecie się domyślać. Ale to co spotkało nas w drodze z El Paso do Houston, pobiło wszelkie granice. Nasz autobus miał być o godz. 6 po południu. Jako że nasz hotelowy chek-out był o 13, właściwie 4 godziny czekaliśmy na dworcu w oczekiwaniu na autobus - to nas oczywiście nie przeraża, przynajmniej mieliśmy gwarancję dobrych miejsc. Autobus podjechał oczywiście spóźniony, załadunek trwał okropnie długo, ale w końcu ruszyliśmy (spóźnieni oczywiście). Nie wyjechaliśmy jeszcze z El Paso, a kierowca stwierdził, że klimatyzacja w autobusie nie działa. W związku z tym - wracamy na dworzec. Noce są w Ameryce ciepłe, ale mając w perspektywie niepewną przyszłość zdany na łaskę greyhounda wolałbym już jechać tym do końca. Niestety - jak można było się spodziewać, czekaliśmy dwie kolejne godziny na dworcu w El Paso, aż podstawią nowy autobus. W tym czasie prawie pusty odjechał autobus, który miał jechać po nas (nie mogliśmy się na niego przesiąść, gdyż nasze bagaże - przynajmniej teoretycznie - były gdzie indziej). Ruszyliśmy, podróż była długa i męcząca. Miałem wrażenie, że autobus zatrzymuje się co godzinę, aby tłumy grubych Amerykanów mogły się z niego wytoczyć na najbliższą stację (przy której stał McDonald's albo jeszcze inny taki przybytek) i nabrać niewiadomo jak dużo fastfoodów, które konsumowali przez godzinę - do najbliższego przystanku. Mam wrażenie, że oni nie śpią, tylko czekają na najbliższy przystanek. Niezależnie od tego ile mamy opóźnienia, postój na żarcie musi być i to taki długi (albo i dłuższy) niż zaplanowano.
W San Antonio mieliśmy być o 5.40, w związku z powyższym byliśmy przed 9. Pomimo tego, że nie mieliśmy mieć przesiadki, kierowca zgodnie z greyhoundowym zwyczajem zarządził, że wszyscy mieli opuścić autobus, gdyż odbędzie się sprzątanie. Takie już są tutejsze zwyczaje, przyzwyczailiśmy się do tego, z tym, że zazwyczaj odbywa się to między 2 a 4 w nocy, żeby było jeszcze bardziej nieprzyjemnie. Kiedy nas autobus nie pojawiał się z domniemanego sprzątania w informacji dowiedzieliśmy się że jednak sprawa wygląda inaczej. W związku z tym, że nasz autobus jest opóźniony... nie pojedzie dalej. Mamy czekać na nastepny, który będzie za następne 3 godziny. Zamiast więc być w Houston na 10.50 am zgodnie z planem, byliśmy o 6 po południu.
Już w San Antonio okazało się (przy okazji oczywiście), że po raz kolejny zgubiono mój bagaż i prawdopodobnie pojechał on - w przeciwieństwie do mnie - wcześniejszym autobusem. Obyło się bez rękoczynow i zwrócono mi mój bagaż. Po miesiącu podróży jest tak sponiewierany jak gdybym kupował go lata temu, a nie w czerwcu. Muszę koniecznie wypełnić formularz zniszczenia bagażu.
Zanim wjedziemy do Houston śpieszę poinformować, że granica w Juarez/El Praso jest łatwiejsza do przejścia niż dla na lotnisku dla Polaków, nie mówiac juz o granicy amerykańsko-kanadyjskiej, gdzie trzepano nas najbardziej. Na granicy pracują sami Meksykanie z amerykańskimi paszportami, więc chyba średnio przejmują się nielegalną imigracją. W każdym razie łącznie z czekaniem w kolejce nie zajęło nam to dłużej niż 5 minut. Okolica przygraniczna w Juarez wygląda prawdziwie meksykańsko, nie tak jak koło naszego hotelu. Dużo jest ulicznych sprzedawców, sklepów, przechodniów. Za 2$ można sprzed przejścia granicznego przejechać do USA, wprost na dworzec greyhounda (ależ przepłaciliśmy gdy tam przyjechaliśmy!).
Po stronie amerykańskiej angielski przestał już być językiem urzędowym. Przynajmniej w strefie granica-dworzec są sami Meksykanie. Na dworcu niektórzy nie byli w stanie dogadać się po angielsku... W Houston dowiedziałem się, ze jest taki dowcip: czym się róznią Meksykanie, którzy mieszkają na Jukatanie od tych którzy mieszkają na Florydzie? Ci na Jukatanie umieją mówić po angielsku.
Przymusowy postój w San Antonio miał jedną świetną stronę. Jako, że mój bagaż był już w Houston, a bagaż Ady jest względnie lekki, mogliśmy wziąć nasze tobołki i iść zobaczyć El Alamo, miejsce historycznej bitwy między Teksańczykami (określenie dosyć umowne, gdyż Teksańczyków prawie tam nie było, ale bili się w interesie Teksasu), a Meksykanami - teksańskich termopil, które przyczyniły się do uzyskania (na krótko oczywiście) przez Teksas niepodległości.
Jeśli już mowa o tym stanie, to jak można się spodziewać - jest super. Wielki, bogaty, specyficzny. Wszędzie w USA często spotkać mozna wywieszone amerykanskie flagi - przed sklepami, bankami, prywatnymi domami. Tutaj zdarza się to zdecydowanie rzadziej, bo tu powiewa niebiesko-czerwono-biała Flaga Teksasu.
Wreszcie trafiliśmy do Houston, gdzie gościmy u 66-letniego Johna, przemiłego człowieka, który jest potomkiem emigrantów spod Lwowa (przy czym z jego opowieści wynika, że byli to Słowacy - nic dziwnego w wieloetnicznym i wielokulturowym imperium Franciszka Józefa).
John mieszka w ładnej dzielnicy, bardzo blisko centrum, ale i tak wszędzie jeździ swoim wozem. Wszędzie nas oprowadza i nie pozwala się nudzić. Starannie zaplanował nam rozkład zajęć, zapisał i wręczył do wglądu. Wczoraj z powodu naszego spóźnienia niewiele zrealizowaliśmy, ale zdążyliśmy obejrzeć wiktoriańską okolicę oraz pobliski park z pomnikiem Sama Houstona, od którego wzieła się nazwa miasta.
Dzisiaj nasz plan był ambitniejszy. Zaczęliśmy od śniadania, później instalowaliśmy mu nowy żyrandol i pojechaliśmy wraz z Johnem do YMCA, gdzie John uczęszcza na basen i siłownię (jako stały klient może zabrać ze sobą dwóch gości). W tych kwestiach przekonaliśmy się, że jesteśmy 100 lat za Murzynami. Tutaj każdy ma swój indywidualny telewizor, na ktorym może oglądać TV/film, który ze sobą przyniesie albo pograć np. w Tour de France, jeżdząc na rowerze stacjonarnym. Cóż, na początku nie byłem zwolennikiem tej wycieczki, ale było to bardzo ciekawe doświadczenie. Później przejechaliśmy na drugi koniec Houston do klubu golfowego, gdzie w pobliskiej restauracji John miał 50-dolarowy kupon na luch. Jak można się domyślec, w trójkę nie byliśmy w stanie przejeść tych 50 dolarów, więc całą resztę musieli nam zapakować na wynos. Później odbyliśmy rajd po muzeach - muzeum sztuki (wszystko: od Babilonii po Picassa i Andy'ego Warhola; kaplica przeniesiona tutaj prawie w całości z Cypru wraz z mozaikami Chrystusa Pantokratora (czego jak czego, ale tego to się akurat w Teksasie nie spodziewaliśmy); zdecydowanie mniej ciekawa "kaplica ekumeniczna" oraz muzeum holocaustu - John chyba nie zdaje sobie sprawy, że mieszkając w Polsce mamy na ten temat nieco większa wiedzę niż przeciętny (może nawet dobrze wykształcony) Amerykanin.
Później była chwila odpoczynku, ale John nie pozwala nam się nudzić. Zabrał nas dzisiaj wieczorem do swoich sąsiadów - Hansa, milionera z Niemiec, który dorobił się na olejku do opalania oraz jego dziewczyny z Kambodży. Po przekroczeniu progu willi, okazało się, że dziewczyna Hansa o dziwnym imieniu nie do powtórzenia jest jednak... chłopakiem (w związku z tym, że Hans ma willę z basenem, najnowszego mercedesa i inne takie jest pewnie gejem, a nie żadnym pedałem). Graliśmy w Rummikub - zasady takie jak w remiku, a jutro wybieramy się razem do teatru (najpierw rano musimy iść po darmowe wejściówki). Było całkiem miło, mieliśmy okazję wypić milionerskie wino z plastikowych kubków - bardzo kiepskie i za ciepłe. Wino Johna odpowiednio schłodzone i bardzo dobre (dopisek Ady).
Wczoraj John zapewnił nam kulturalny wieczór poprzez oglądanie na wideo koncertu Boccelliego oraz pokazu tańca irlandzkiego, dzisiaj oglądamy jakiś stary musical z Audrey Hepburn. Jest to dobra okazja do napisania notki, gdyż trwa on 170 minut i mam nadzieje, że nie będziemy musieli oglądać go do konca, bo jak można się spodziewać jesteśmy nieco zmęczeni, a jutro czeka nas kolejny dzień pełen wrażeń.
Inne tematy w dziale Rozmaitości