Stanąłem na brzegu jeziora tuż obok pomostu mającego już dawno najlepsze lata za sobą. Wchodził ten pomost w wodę pofałdowany na jakieś dwadzieścia metrów. Przez chwilę się wahałem, a następnie, nie zważając na chyboczące deski wszedłem na niego i dotarłem do samego końca. Widok, który się przede mną rozpościerał był niezwykły. Aż tyle piękna się tam nie spodziewałem. W oddali, kilkaset metrów przed sobą, za jasną taflą jeziora, widziałem wyraźnie linię drzew kołysanych delikatnym wiatrem. Wydawały one z siebie niewielki szum, rozchodzący się we wszystkie strony po wodzie. I była to jedyna rzecz, obok śpiewu ptaków, która mąciła tam ciszę. W ten niezwykły obrazek wpisywało się też błękitne niebo i jasne światło słoneczne wczesnego popołudnia. Na środku jeziora pływały ptaki, które momentami tylko przesłaniała niewielka fala, gdy wiatr rozhulał się odrobinę bardziej i tańczył na wodzie. Woda w tym jeziorze była jasna i przejrzysta, tylko nieznacznie stawała się ciemniejsza kilkadziesiąt metrów od brzegu. Gdy spojrzałem w dół, to widziałem wyraźnie piaszczyste dno jedynie gdzieniegdzie przyozdobione kolorowymi kamieniami. Ławice ryb przy pomoście, tych dużych i małych, reagowały żywiołowo na każde moje skinienie. Patrzyłem na to wszystko i chciałem aby ta chwila trwała wiecznie. Wszedłem w końcu do orzeźwiającej wody i popłynąłem na środek jeziora, gdy wróciłem, to położyłem się na pomoście, w słońcu. Słuchałem powiewów wiatru i śpiewu ptaków. Czułem, że moje ciało nabiera tam jedynej w swoim rodzaju energii, a umysł spokoju. Wymarzony był ten pierwszy dzień samotnych czerwcowych wakacji w Puszczy Augustowskiej. To magiczne jezioro należało wtedy tylko do mnie, wokół nie było żywej duszy.
Zatrzymałem się wtedy w Rygolu oddalonym od tego idyllicznego jeziora na przysłowiowy rzut beretem. Spałem w starej przyczepie, a właściwie pakamerze, u przesympatycznych starszych ludzi wynajmujących noclegi. Rygol jest małą wsią i stanowi bazę końcową dla kajakarzy pływających Czarną Hańczą. To tutaj Czarna Hańcza wpływa do Kanału Augustowskiego. Oczywiście, można płynąć dalej już tylko kanałem, zarówno na wschód, w kierunku Białorusi, jak i na zachód, w kierunku Augustowa. Ale większość kajakarzy właśnie tutaj kończy swoje spływy, zaraz za pięknym odcinkiem rzeki wijącej się pod wysokimi brzegami, z gęstą puszczą po obu jej stronach.
Nie pojechałem tam wtedy w poszukiwaniu luksusów. Skromny domek bez wygód w zupełności mi wystarczał. Ważna była dla mnie cisza i świadomość znajdowania się w samym sercu Puszczy Augustowskiej, gdzie w każdym kierunku, do większych skupisk ludzkich, jest daleko. Obok mojej pakamery znajdował się kanał wodny. Woda w tym kanale była krystalicznie czysta, płynęła sobie leniwie w stronę starej elektrowni wodnej, oddalonej od tego miejsca o blisko kilometr. Za kanałem znajdowała się rzadko uczęszczana piaskowa droga, wzdłuż której rosły dorodne klony, a dalej, łąka, na której żerowały bociany. Horyzont zamykała ściana lasu, u którego podłoża znajdował się niewidoczny z tego miejsca Kanał Augustowski.
Lubiłem siadać przy tym kanale na trawie, w małej niecce, tuż za swoim domkiem na kółkach. Patrzyłem na wodę płynącą w kanale, która pomiędzy cieniami drzew rosnących wzdłuż niego, promieniowała słonecznym złotem. Słyszałem nurt tej wody, gdy natrafiała na jakieś przeszkody. Piękna to była melodia, jednostajna i kojąca. Cieszyłem się ciszą tego miejsca, jego spokojem i malowniczością. Mogłem tak siedzieć godzinami, patrzeć jak złoto na wodzie zmienia swoje położenie, a słońce nieuchronnie zmierza ku linii lasu na zachodzie. W końcu skrywało się za nią zupełnie, choć długo pozostawiało jeszcze światło za sobą, w te czerwcowe pogodne wieczory.
Moimi gospodarzami w Rygolu byli starsi ludzie. Gospodynią była pani Jadzia, zaś gospodarzem pan Józef. Oboje w wieku około osiemdziesięciu lat, jednak dobrze się trzymali i nie wyglądali na swoje lata. Byli bardzo pracowici. W chwilach odpoczynku siadali na ganku od strony drogi i wolno sączyli herbatę, patrzyli wtedy przed siebie na las i łąkę w oddali. Oboje byli prostolinijni i uprzejmi. Ujmowała mnie ich melodyjna polszczyzna charakterystyczna u ludzi w tym regionie. Po kilku dniach pobytu tam czułem się u nich jak u dobrej rodziny. Dołączałem się do nich na ganku i rozmawialiśmy sobie.
Tamte wakacje wspominam jak niekończącą się idyllę, ale pewnego dnia dosłownie powiało grozą. Atmosfera późnego popołudnia zaczęła gęstnieć, zrobiło się duszno i parno, a słońce, pomimo tego, że znajdowało się już nisko, paliło niemiłosiernie. Wieczorem niebo na zachodzie nabrało ciemno-granatowej barwy. W oddali zaczęło grzmieć. Niedługo później nad Puszczą Augustowską rozpętało się prawdziwe piekło. Ostre światło błyskawic rozświetlało łąki i tory wodne w ciemności. Wichura była bardzo silna, czasami można było odnieść wrażenie, że zabierze wszystko co napotka na swojej drodze. W momentach jasnych fleszy, za łąką, widziałem linię drzew, która pod naporem wiatru mocno chyliła się ku ziemi, i wydawało się, że już nie powróci z powrotem do pionu. W powietrzu fruwały liście i gałęzie. Echo niosło po okolicy potężne wyładowania. Ściana wody lejącej się z nieba była tak duża, że momentami widoczność była ograniczona do zera. Siedziałem wtedy w tej swojej pakamerze. Deszcz dudnił o dach wydając pusty dźwięk. Było to ujmujące i jednocześnie zatrważające zjawisko.
Rano, okazało się, że wichura zerwała gospodarzom dach w stodole, więc pomogłem im go naprawić. Wbijałem deski w miejscach ubytków, które pani Jadzia podawała mi z dołu. Byłem zadowolony, że mogłem się na coś przydać. Owa nawałnica ledwie zahaczyła o Rygol, jej epicentrum znajdowało się kilka kilometrów dalej, bliżej Płaski. Jechałem tam parę dni później i widziałem jej skutki. Wzdłuż drogi leżały całe połacie powalonych ogromnych sosen i świerków. Widok ten głęboko zapadł mi w pamięć.
Nie nudziłem się podczas tych samotnych blisko dwutygodniowych wakacji. Obok wypadów nad jezioro, wędrowałem też po okolicznych lasach. Pewnego razu, w pobliżu starej elektrowni wodnej, zobaczyłem głaz z napisem módl się i pracuj. Ujęła mnie mądrość tego krótkiego przekazu. Doczytałem po powrocie do domu, że to stara benedyktyńska maksyma na szczęśliwe życie. Nic dodać, nic ująć. To były bardzo udane wakacje. Do domu wróciłem w pełni wyciszony i naładowany pozytywną energią. Od tamtej pory, a minęło już kilka lat, gdy nie zajrzę latem do Rygola chociaż na chwilę , to czegoś zaczyna mi brakować.
Inne tematy w dziale Rozmaitości