Kiedyś jeden naukowiec odkrył, że nasza planeta nie jest pępkiem świata,
i nie wszystko dzieje sie wedle jej perspektywy. Aż dotąd ludzie żyli
w jako takiej symbiozie z naturą i jej prawidłami, ale wkrótce, jakby chcąc odreagować ów fakt peryferyjności, zaczęli tę ziemie czynić sobie poddaną
i podległą, a więc zaśmiecać, zatruwać i podgrzewać.
Cóż za paradoks. Ziemia-karmicielka, królowa świata, po odkryciu, że jest tylko jedną z planet – bocznicą układu słonecznego – stała się rezerwuarem zasobów i halą eksploatacyjną, która umożliwia komfort ludzkim masom w co raz większej liczbie. Czyli dopiero gdy zeszła na plan dalszy, zaczęto odkrywać jej "bogactwo" – czyli kopać i ryć.
Zogniskujmy obraz, i zbliżmy się do kumulacji kumulacji, czyli współczesnych, pączkujących Indii. Generalnie północ tego kraju jest bardziej uboga i bardziej zapóźniona w zestawieniu z południem. Wysypiska i rzeki pełne odpadków to znak rozpoznawczy tych obszarów, a nonszalancje w śmieceniu hamuje się w bardzo nikłym stopniu.
Zakosztowawszy niebotycznych wzniesień Himalajów, schodzimy w dół – w doliny i równiny – z zanikającym poczuciem radości. Cementownie prężą swe kształty, a wylewki świeżo-starych wiaduktów straszą utarkański interior. Zjeżdżamy do wsi, by kupić nieco plastiku, który opakowuje jakąś słodką spożywkę. Jeśli spożywka jest świeża, to podawana w kawałku gazety, a jakże. W ten sposób można do posiłku uszczknąć np. druk najświeższego planu walki z korupcją, sprokurowany przez jedną z partii politycznych Indii. Szczególnie, że tutejsze wybory na finiszu, i premier Modi szykuje się na ponowne zwycięstwo (rzekomo całkiem zasłużone).
W toalecie brak udogodnień papierowych, ale dość nisko widzimy kran z wodą obok muszli toaletowej, do celów wiadomych. Wszyscy tutejsi piją słodkie wyroby produkcji zachodniej np. słynny bąbelkowamy, amerykański czarny napój z kofeiną, który nadaje się do mycia właśnie owych muszli klozetowych. Jego cena niezwykle niska, nawet jak na hinduskie warunki. Wszyscy jedzą dańka smażone, tylko ryż jest odskocznią, bo gotowany. Niemal każdy spożywa wegańsko, bo jest biedny – och te zalety ubóstwa.
Oczywiście prawdziwa nędza to dalitowie, niedotykalni, którzy wyglądają jakby się nigdy nie myli, jakby nigdy nie mieszkali pod dachem i nigdy nie zaznali radości; nawet ich dzieci są niemrawe, chyba że akurat żebrzą, czemu się nie dziwię – sam bym żebrał na ich miejscu, albo popełnił natychmiastowe samobójstwo. Niektórzy z nich zajmują się handlem krawężnikowym, inni, zadłużeni, zmuszani są do pracy przymusowej nie mogąc jej opuścić (co niby jest zakazane przez prawo). Jako że zaciągnięte przez nich wcześniej pożyczki są niekorzystnie oprocentowane, nierzadko spłacają je dopiero po śmierci, rękami swych dzieci. Takich !uciśnionych! jest około 166 milionów. Straszna liczba.
Patrząc szerzej, co oznaczałoby dla planety wzbogacenie się indyjskich rzesz nieuświadomionych ekologicznie? Zgroza. Ruch społeczny degrowth postuluje zmniejszenie konsumpcji jako drogę do poprawy dobrostanu i jakości życia. Ale to raczej mrzonki, chyba żeby siłą prawa ograniczyć nadmierne konsumowanie – u bogatych i biednych. Ekologiczny autokrata pilnie poszukiwany.
Wracając na subkontynent, na górnym krańcu drabiny, w dzielnicach reprezantacyjnych Delhi widzimy śliczne rezydencje z rozległymi ogrodami soczystej, nawadnianej zieleni, omurowanymi jak po zbóju. W tej części miasta są przynajmniej chodniki, światła dla pieszych – których przełączanie nie jest ignorowane – i krawężniki wysokości butelki po piwie, aby samochody nie ułatwiały sobie sprawy kosztem przechodzących.
Gdzieniegdzie widujemy pawie, które w jakiś sposób opuszczają świetne przybytki i dość dumnie, nie lękając się hałasu, paradują na bulwarach. Niestety, żaden nie rozpostarł dla mnie piór.
Po za tym Indie chodników nie znają, i ruch pieszo-samochodowy odbywa się na zasadach współdzielności, w jakże strasznej wersji, nie dlatego, że sama współdzielność jest błędna, lecz dlatego że liczba osób, która tutaj
w niej uczestniczy jest niezmierzenie przeogromna, a przestrzeń niemożliwie ścieśniona, szczególnie na wszech-obecno-panujących bazarach, czyli prawie wszędzie, bo Delhi, jak każde miasto które tam widziałem, cały świat tamtejszy, to jedno przeogromne targowisko. Wiem, że nasz zachód zamienił się w jeden wielki sklep, ale uwierzcie, różnica skali jest przeogromna. Choć z drugiej strony, tamtejszy bazar odgrywa rolę także kulturową, jest miejscem spotkań, podczas gdy u nas handel jest bardziej skupiony na sobie samym, scientycyzowany, czyli szkło, ochroniarze, aseptyczne galerie handlowe – wyjątkiem polskie rynki
i ryneczki, te ambasady wschodu.
W ogłuszającym ryku i tłoku zatartych ulic można zaznać widoków niebrzydkich – postacie w barwnych, lecz nie jarmarcznych sari, niemłode, albo młode, wygladające jak helleńskie księżniczki, mimo brązu skóry, na których arystokratyzm stroju podkreślony jest przez zgrabne wycięcia skróś których ukazują się lekko otłuszczone połacie brzucha.
Paradoksalnie, odskocznią od tłoku jest metro, gdzie witamy się z bramkami do wykrywania metalu, które są na każdej stacji, z powodu słynnej wojny z Pakistanem, a więc zagrożeń z tego tytułu. Metro działa znakomicie i jest czyste, a więc perony, wagoniki, korytarze i spore, dość puste hale. Gratulacje. To pewnie syndrom ubogiego kraju, który chce się czymś pochwalić. Trochę jak do niedawna Warszawa, i artykuły o metrze porównywanym do zgryzot kolejek podziemnych Nowego Jorku.
Z uwagi na częstą napastliwość mężczyzn, w składach ostatni wagon przeznaczony jest wyłącznie dla kobiet. Owa reguła jest zresztą łamana, bowiem mężczyzn wschodu trudno wychować.
Idąc pogórzem, w dość gęsto zaludnionych wsiach, podczas ulewnego deszczu, spotykałem się z ujmującą gościnnością – pewien jegomość przymachał mi już z daleka i udzielił schronienia na przeczekanie, racząc herbatą z masalą, jak i pogawędką. Zacny gest. Zresztą pojawiający się również na szosach, gdzie w skwarze dnia co rusz proponowano mi podwózkę, z których to sugestii kilka razy skorzystałem – raz był to kierowca skutera z nieco poobdzieranymi rękami, bo niewiele wcześniej zaliczył upadek na wybojach dróg, inny facet jechał w przeciwną stronę, ale stanął, i chciał koniecznie bym zabrał się z nim do jakiegoś mostu, by dopiero później wracać w kierunku dla mnie dogodnym. Czego się nie robi by porozmawiać z obcokrajowcem, których to w jednostce aministracyjnej Himalaje Kumaon niełatwo uświadczyć o wiosennej porze roku.
Na motorach dżentelmeni jeżdżą przeważnie bez kasków, albo kompromisowo w hełmach parawojskowych, po trzy osoby, z dzieckiem pośrodku. Szok i niedowierzanie, używając sloganu medialnego. Królestwo wolności. Ja również jechałem z odkrytą głową przygodnie zabrany. Ot, głupota podyktowana turystyczną weną.
Najczęściej kobieta jest pasażerem na motorze, której jednak nie wypada siedzieć z rozwartymi udami obejmując nimi kierującego męża lub brata. Prawie zawsze sadza się bokiem, z nogami skromnie złączonymi. Nie muszę wspominać, że wypadkowość w Indiach zwyżkuje niczym uśnieżone szczyty (prawie 170 tysięcy martwych ludzi rocznie). Większe zdziwienie może tylko wzbudzić istnienie szpitali dla trędowatych.
Pieszych na drogach jest niemało, bo chodzenie jest znośne, z uwagi na niskie tempo aut na nierównościach drogowych, niejako pełniących rolę progów zwalniających ruch samochodowy. Ciekawe, ale raczej maszeruje się mając auta wyjeżdżające zza pleców. Jest to może wyraz bezpośredniej intuicji – iść zgodnie z kieunkiem ruchu pojazdów – albo wiara w niesłychany refleks i orientację przestrzenną tamtejszych kierowców. Poza tym serpentyny na górskich drogach wiją się pod tak ostrymi kątami, że czasem strach iść po wewnętrznej, bez dobrej widoczności.
W miastach rowerami porusza się sporo osób, ale rowerzyste na szosie podmiejskiej dostrzegłem tylko raz, tyle że miał kask na głowie.
Na północnych wyżynach wbuchają pożary, także z tej przyczyny, iż Brytyjczycy w czasach kolonialnych wycięli dęby do budowy lini kolejowych, i wzamian ponasadzali szybkorosnących sosen, których ściółka łatwo się pali – no i mamy problem. Tyle, że Indie to kraj gdzie problem goni problem i problemem pogania, że tak pozwolę sobię strawestować niebo literatury.
Dopiero czas pandemii umożliwił mieszkańcom wielu miejscowości położonych kilkaset kilometrów w oddali ujrzeć bielejące pasma Himalajów, z przyczyny dosyć prozaicznej – opadła zasłona smogu, bowiem zamarły ruchy robaczkowe tutejszej cywilizacji. To byłby kolejny kamyczek do wszechświatowego bilansu pandemii.
Pewien hinduski Swami stwierdził, że dane nam "nieustannie nawigować w dżungli błędów", i chodziło mu metaforycznie o życie jako takie. Ale nie wiem, czy kanwą dla tej metafory nie były właśnie przechadzki po dzielnicach bazarowych wschodu, pełnych riksz naturalnych, riksz spalinowych, riksz elektrycznych, skuterów, skuterów i skuterów, aut i autek, tuktuków, a po za tym kulisów prowadzących dwukołowe wózki z towarem, miejskich "szerpów" z drągami, pakunkami, skrzynkami i torbami, dalej kobiet z obciążeniem na głowie, tyle że ten ostatni widok jest wcale piękny, bo z konieczności dostojnie wyprostowana sylwetka uosabia niezwykłą grację i dodaje wdzięku osobie noszącej (nawet jeśli pakunek jest nędzny).
Intensywny ruch w wersji zygzakowatych parkosyzmów, gdzie trzeba się wszędzie oglądać, bo chwila nieuwagi skończy się jak u mnie, gdy pedałowa riksza przejechała mi po bucie, ale że chodziłem w taterczniczkach, skończyło się na niczym.
Mój stosunek do islamu jest wielu dość znany, ale jednak odgłos muzeina dobiegający z minaretu zmierzchającą porą upalnego dnia przywołuje myślo-marzenia o baśniach tysiąca i jednej nocy, o Sindbadzie i bezkresach pustyni... Indie są tego pełne. Nie do podrobienia, i nie do zapomnienia. Teraz w Polsce, podczas upału, dość mi wypić łyk wina i przywołać ten nastrój w trymiga.
Indie przeklęte i magiczne zarazem. Skrywające tajemnice bogów za zasłoną uprzejmości i morza śmietników. Kontrasty, lecz te nie upragnione.
https://www.nationalgeographic.com/environment/article/can-restoring-oak-forests-to-himalayas-curb-climate-driven-fires
Tymoteusz Bojczuk jest filozofem kultury i cywilizacji, himalaistą i podróżnikiem. Publikował eseje w „Aspektach”, „AlboAlbo”, „Ibidem” "Londynek.net" i „Pulsie”. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Śląskim.
Autor książki Element Wmówiony oraz Słownika psycholingwistycznego języka polskiego
z komentarzem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości