Przedpołudnie miałem kiepskie ale nie sposób było nie wybrać się "na groby", jak się drzewiej mawiało. Dla mnie ok. 2 kilometry spacerem w obie strony, to trochę dużo, więc pod niegdysiejszą "Basztę" (gdzie w starych czasach, w sezonie ochronnym można było zjeść potrawkę z zająca) podjechałem swoim 23 letnim Atosem, zwanym w rodzinie "Osiołkiem". Od Osiołka do cmentarza, pozostało mi już tylko kilkaset metrów, które jakoś sforsowałem. Jak zazwyczaj, zaczynam od oceny sytuacji na obu grobach (Mamy i Brata) - ile wkładów do zniczy kupić, by paliły się wszystkie i ewentualnie jakieś kwiaty do wetknięcia w wazon u Mamy. Ale zanim docieram do grobów, to wpierw, idąc w stronę Krzyża od południowej bramy, przystaję tradycyjnie, po prawej stronie przed pomnikiem "Magdy", by kolejny raz przeżyć przepiękny fragment norwidowskiej ody, który ojciec utraconej córki umieścił poniżej granitowego popiersia:
Kiedy za kółkiem biegałaś po darni,
Cała w warkoczach,
Mówiłem tobie: "Włos sobie odgarnij! "
I łzym miał w oczach.
Idę dalej i znowu przystaję przed pomnikiem, znanego matematyka prof. Otto. Wykładał na Politechnice Warszawskiej. Na szczęście, nie z Nim miałem wykłady z geometrii wykreślnej... Przy Krzyżu skręcam w lewo a kilkadziesiąt metrów dalej, przy pomniku Chrystusa Króla - drugi raz w lewo, cofając się jakby w stronę bramy, skrajem łączki, która wzdłuż ogrodzenia, w południowo-wschodniej strefie cmentarza pozostała nadal "nie zasiedlona". Mijam parę poprzecznych alejek z lewej i jest Mama. W trzeciej kwaterze od skraju łączki. Wnuk, który oporządził grób zostawił mi trzy znicze do odpalenia i kwiatki do wazonu. Inspekcji grobu Brata nie robiłem, bo tam zawsze wszystko jest jak trzeba w odpowiednio wcześnie. Odsapnąłem chwilkę, ale modlitwę zostawiłem na później. No i tą samą drogą wróciłem do straganów przy bramie, po zaopatrzenie. Po kupieniu wkładów zacząłem się rozglądać za ciętymi kwiatami (pomysł przejścia na kwiaty żywe z plastikowych - mnie akurat konweniuje). Niestety luzem nie było, jeno w doniczkach. Różnych doniczkach, nawet jak patery na owoce czy ciasteczka. Kobieta w kwiecie wieku, którą zagadnąłem swoim obyczajem "młoda damo", chyba urzędniczka, która postanowiła sobie dorobić - poprawiła szybko włosy, popatrzyła na mój 20-letni skafander i zaproponowała mi gratis (!) wzięcie takiej patery, która "wprawdzie jest trochę nieforemna, ale będzie pan mógł oderwać sobie od korzenia, jedną czy dwie odnogi i zaopatrzyć wazon". Podziękowałem serdecznie, życząc udanego handlu w końcówce dnia i dźwignąłem paterę. Reklamówkę z wkładami podwiesiłem na ramieniu na wysokości łokcia. Po przejściu kilkudziesięciu metrów poprosiłem Matkę Boską by pomogła mi dojść do grobu z tą cholernie ciężką paterą, bo kręgosłup zaczynał mi pękać. Gdzieś przy grobie Profesora rozważałem z kolei czy aby nie postawić kwiatów na którymś z mijanych grobów, bo zaczął mi się jeszcze kłopot z cykliczno-aktywnym katarem (jednego dnia go mam a drugiego nie). Ostatecznie doszedłem do wniosku, że jak postawię kwiaty na czyimś grobie, to zanim wytrę nos mogą nadejść kolejni przechodnie, którzy nie widząc, że je uprzednio tam położyłem - mogą mnie wziąć za dziada, który podkrada ludziom kwiaty i a nóż przytrafi mi się kuksaniec zanim wyjaśnię w czym rzecz.
Z nosa kapnęło ale tuż przy skafandrze, więc gałązki spod przeciwnej krawędzi patery mogłem Mamie ofiarować. I tak zrobiłem. Wkłady zapaliłem. Później, na swój sposób się pomodliłem i półgłosem spróbowałem z Nią pogadać. Półgłosem, bo w promieniu iluś tam metrów ludzi nie było. U sąsiada Mamy, 35-latka też nikogo nie było, choć grób był zaopatrzony i jarzyły się światełka. Przypomniałem sobie, jak parę lat temu, w Boże Narodzenie, nieurodne, bo z mokrą mgłą opadała drobna śnieżna krupa - dostrzegłam u sąsiada jakąś kartkę. Myślałem, że nawiał wiatr więc podszedłem by zdjąć, ale okazało się, że to liścik dwojga dzieci do utraconego tatusia. Z dwoma rysunkami. Jeden dość udanie ilustrował choinkę. Z dedykacją : "Wesołych świąt, Tatusiu". Wpierw wybuchnąłem śmiechem, ale zaraz, nie wiem jak, pociekły mi łzy. Podniosły nastrój, który mnie ogarnął wzmocnił nagle piękny śpiew "Przybieżeli do Betlejem..." jakiejś dziewczynki, 14-15 lat, która śpiewała stojąc obok dorosłej kobiety, zapewne mamy. Parę grobów dalej, w sąsiedniej alejce. Słuchałem zdumiony, dostrzegając wynurzające się znad pomników głowy innych obecnych w pobliżu. Koniec kolędy nagrodziliśmy oklaskami. Tak wspominając poczułem chłód. W ogóle zauważam, że jak jest poniżej 25 C, to jest mi chłodno.
U Brata było jak się spodziewałem. Znowu pomodliłem się na swój sposób, później pogadałem ale w myślach. Brat bowiem spoczywa dzieląc kwaterę ze śp. Szwagierką i Teściową.
---
Przedpołudnie miałem kiepskie, a teraz po swoistej celebrze na cmentarzu zyskałem dobry humor. W gadułkach z Biskimi były moje pytania i ich odpowiedzi lub milczenie. Tak, jak to zapowiedziałem w "lead" pod tytułem. Odpowiedzi symboliczne, w postaci niespodziewanych błysków myśli. To Brat wrzucił mi inspirację. Znał z opowiadania moje spotkanie z p. Brysiem i Achmusiem w warsztacie. Czy dobrze rozwinąłem skojarzenie ofiarowując wczoraj Salonowi notkę o strzelbowaniu do rakiet Rosji - nie wiem. Ale jest, jak jest. Jak powiedział pewien naukowiec czeski na bratnim spotkaniu obu zaprzyjaźnionych instytutów, w wątku o dorabianiu do kiepskich wynagrodzeń publikacjami - "u nas każdy kto ma rękę, ten pisze". Mam rękę.
ps
na zdjęciu wyszedłem chyba całkiem ładnie i młodo
Inne tematy w dziale Kultura