Sami sobie kręcimy sznur na własny kark. W czasie, kiedy Niemcy kręcą filmy o Wilhelmach Gustloffach, Sophiach Scholl i Clausach von Stauffenbergach, u nas mówi się, że nie ma co zajmować się przeszłością (u Sołżenicyna przeczytamy, że tak samo mówili starzy enkawudziści w czasach referatu Chruszczowa). Niedługo okaże się, że Niemcy nic we wojnę nie robili, tylko walczyli z nazizmem. Poczekajmy jeszcze trochę, a sami Polacy oddadzą wszystko tzw. "wypędzonym".
Jednocześnie na ekrany wchodzi "Opór" o żydowskiej partyzantce na Nowogródczyźnie i Wilenszczyźnie. Dziwnym trafem w rok po tym, jak okazało się, że jeden z dyrektorów Yad Vashem był prawdopodobnie podczas wojny dowódcą oddziału NKWD mordującego polską i litewską ludność cywilną właśnie na Wilenszczyźnie. Jego wydania jako zbrodniarza wojennego zażądali Litwini. Jeśli wierzyć recenzjom, "Opór" w ogóle przemilcza obecność Polaków i Litwinów na tych terenach, jeśli nie liczyć napisów w języku polskim wzywających do mordowania Żydów. Po co po polsku zatem? Oddział, którego "dzieje" są opisane, też miał na sumieniu przynajmniej jeden mord na polskiej ludności, a i ścisłe związki z NKWD.
Dodajmy do tego do znudzenia powtarzane kalumnie o polskich obozach i antysemityźmie wyssanym z mlekiem matki. Miejmy na uwadze pomniki Bandery i Szuchewycza, jak grzyby po deszczu rosnące na Zachodniej Ukrainie.
Zabierzmy się za normalną politykę i dyplomację historyczną, póki nie jest za późno. Nie po to, żeby na siłę konfrontować się z sąsiadami, ale żeby nie dać się zakrzyczeć i zakłamać.
Inne tematy w dziale Kultura