Dopadły mnie pierwsze symptomy wypalenia. O ile od razu wiedziałem, o czym będą poprzednie teksty, to teraz musiałem się pogłowić. Nie będzie to pisane na siłę, ale nie ukrywam, że gdy wiem o czym chce napisać, to to okienko, w którym teraz jestem, w zasadzie wypełnia się samo. Tutaj tak nie będzie, zatem może mieć to wpływ na jakość tego tekstu.
Nie pamiętam wielu scen z podstawówki. Ale zapadła mi w głowie jedna, która miała na mnie wpływ w dalszym moim życiu. To była klasa piąta albo szósta. Lekcja języka polskiego, nasza nauczycielka jest, że tak powiem, "starej daty". Lubiła naszą klasę, do tego stopnia, że gdy my poszliśmy dalej to ona odeszła na emeryturę. Mieliśmy dużo dziewczyn, a pani nauczyciel, zapewne żeby samemu się poczuć trochę młodziej, starała się żeby te dzieci ją lubiły. Była wesoła, często żartowała. Nie ma w tym nic złego, gdy to nie rzutuje na inne osoby, albo gdy nie jest kosztem innych.
Nie pamiętam, czy spóźniłem się wtedy do klasy czy co konkretnie przeskrobałem. W każdym razie nic takiego. Na pewno byłem głośno, wiadomo, dziecko. Początek lekcji, w zasadzie jeszcze nawet nie. Siedziałem jakoś z przodu, zatem pani od polskiego miała na mnie oko. Ale zawiódł ją słuch. Ubzdurała sobie, że powiedziałem coś, co nie miało miejsca. Czy też, że wydałem z siebie jakiś dziwny odgłos. Wzięła mnie i mojego koleżkę z ławki na środek klasy i zaczęła wypytywać, przy tym robiąc sobie z nas ubaw ku uciesze reszty uczniów. Oczywiście tej żeńskiej, wszak to raczej im pani profesor chciała się przypodobać. Nie pamiętam dokładnie w jaki sposób nas lżyła, ale to słowo jest celne. Zrobiła z nas pośmiewisko, wytykając też naszą reakcję na to.
Nie, nie jestem zwolennikiem bezstresowego wychowania, tego że dziecko powinno być trzymane pod kloszem i ochraniane przed każdą złą emocją otaczającego nas świata. Jednak wtedy pierwszy raz doznałem na własnej skórze tę niesprawiedliwość. To, że czasem bez powodu można zostać zelżonym, wyśmianym ku uciesze masy. Zabawa czyimś kosztem zawsze jest fajna, póki nie trafi na naszą kolej. Od zawsze jestem słabą psychicznie osobą. I pastwienie się w takich sytuacjach, gdzie przecież jako dziecko miałem jeszcze wizję świata jako sprawiedliwy, jako taką że zawsze dobro wygrywa i jak się nie zrobi nic złego to też nic takiego Cie nie spotka. Wtedy doznałem z autopsji, że wcale nie. Że osoby starsze, też przecież nauczyciele, którzy powinni być sprawiedliwi do bólu, są zepsute. I też potrzebują się przypodobać, nawet zwykłym smarkom, którzy mają po 12-13 lat.
Gimnazjum to był istny dom wariatów. Niemal w stu procentach męska klasa. Małpi gaj. Gejzer głupoty. Gdzie niemal musisz walczyć o przetrwanie. Grupki, ci mądrzejsi i ci głupsi. Pierwsi byli wyśmiewani, o tyle dobrze, że nie było to jakieś skrajne. A być mądrzejszym w tej klasie było na takiej samej zasadzie, że jednooki jest królem wśród ślepców.
Lubiłem tam lekcję historii. Nasz wychowawca był, niejako, maskotką całej szkoły. Miał bardzo barwne historie, potrafił mówić z pasją i z głowy. Fakt faktem, że dużo rzeczy sobie zmyślał, tylko po to aby zainteresować nas lekcją, ale trzeba przyznać że miał do tego talent. Nie robiliśmy u niego żadnych notatek, ale mówił tak barwnie, że zapamiętywałem każdą myśl którą chciał nam przekazać. Czas na tych lekcjach mijał wolno i nie chciałem, żeby kiedykolwiek się skończyła. I to był bardzo dobry nauczyciel, zaszczepił u mnie zainteresowanie historią.
Wartościowe były też lekcje matematyki w trzeciej klasie, kiedy zmieniła nam się nauczycielka. Pierwsze dwa lata to była kwintesencja małpiego gaju. Nikt nic nie robił, a w zasadzie każdy robił co chciał, otwarcie olewając prowadzącą zajęcia. W ostatnim roku gimnazjum przyszła inna pani i potrafiła chwycić towarzystwo za twarz. I praktycznie w ten jeden rok przerobiliśmy to, co powinniśmy w dwa.
Byli też tacy nauczyciele, którzy całkowicie pominęli się z zawodem. Nauczycielka geografii puszczała nam slajdy z rzutnika i kazała przepisywać. Gdzie sama w tym czasie robiła cokolwiek. Takie osoby ewidentnie rozminęły się z powołaniem i nigdy nie powinny mieć kontaktu z uczniem. Ale pasuje to do systemu edukacji, gdzie przecież celem nie jest nauka, a masowe pranie mózgów i ogłupianie społeczeństwa. A, niestety, często ci najlepsi, piątkowi uczniowie wychodzą na najmniej wartościowych ludzi, takich z klapkami na oczach, zaszufladkowanych i samemu szufladkujących. Bez umiejętności samodzielnego myślenia, ale za to zgodnie z kluczem. System nie chce, żebyś myślał, tylko żebyś odpowiadał tak, jak od Ciebie oczekują.
Do gimnazjum chodziłem na ulicy Ślężnej we Wrocławiu, nr 17. Odradzam wszystkim posyłania tam dzieci.
O liceum już pisałem w jednej z poprzednich notek. Było dość dobre, zatem poziom intelektu wśród uczniów był na skrajnym biegunie. Najwartościowsze lekcję to było dziennikarstwo (chodziłem do klasy o takim właśnie profilu) i religia. Chodziłem na ten drugi przedmiot mimo tego, że już wtedy mocno wątpiłem w istnienie Boga. Wówczas określałem się jako agnostyk, dzisiaj moje poglądy w tym temacie są radykalniejsze. Dzięki temu, jaki kształt przybrały te lekcję, to określam je jako nauka moralności. Może etyka. Żadnych dogmatów, żadnego wbijania do głowy pustych frazesów i regułek. Grzechów głównych. Nic z tych rzeczy. Prawdziwa dyskusja na dany temat, problem. Bardzo wiele wyniosłem z tych lekcji, stałem się wartościowszym człowiekiem. Tylko dzięki Nauczycielce, która prowadziła te zajęcia i jestem jej i będę dozgonnie za to wdzięczny (chociaż raz, już po szkole zachowałem się w zły sposób w stosunku do niej, ale o tym tutaj nie będę pisać).
Nie wiem już co było powodem tego, ale kuria, czy tam parafia która decydowała o tym, kto prowadzi naukę religii w szkołach odwołała tę Nauczycielkę. Widocznie doszły ich słuchy, że na lekcjach w tym liceum są poważne rozmowy, prawdziwe dyskusje, a nie wbijanie do głowy dogmatów młotkiem. Jedynie mądrość dyrekcji szkoły, że zdecydowali się utrzymać Ją, ale na stanowisku, zdaje się, psychologa. I za to należy się też szacunek tej dyrekcji.
Napisałem maturę i wybierałem się na uczelnie. I tu już dochodzimy do festiwalu moich życiowych błędów. Najpierw było Studium Kształcenia Podstawowego na Politechnice Wrocławskiej, poszedłem tam za tłumem. Durna decyzja, poziom nauki był zdecydowanie zbyt wysoki jak na moje możliwości i ambicje. Z ponad 1300 osób na kierunku przebrnęło, zdaje się, 5 albo 6.
Potem poszedłem na Administrację na Uniwersytecie Wrocławskim, który szybko zawaliłem. Nie uczyłem się, miałem wówczas swoje problemy w głowie, o których nie będę w tym momencie pisał.
Następnie było Zarządzanie, znów na Politechnice Wrocławskiej. Gdy doszedłem do sesji to trafiło mnie, jakich ja się głupot uczę. Rzeczy absolutnie dla nikogo nieprzydatne, tylko aby zaliczyć i zapomnieć. Szkoda mi było wówczas mojego rozumu, żeby sobie go jeszcze zaśmiecać takimi głupotami.
Później popełniłem jeden z większych moich błędów i podjąłem płatne studia w mieście oddalonym o 300 km od mojego miejsca zamieszkania. Kiedyś o tym być może napiszę szerzej, jednak nie czas i miejsce na to. Może z tego powstać kolejny wpis.
I co dalej? Mam iść na następne studia? Pracować już do końca życia gdzieś, na posadzie pionasa dla zachodniej firmy? To jest dylemat, z którym się obecnie zmagam. Ale jednego jestem pewien. Zrobię to, co uznam za stosowne i na pewno podejmę decyzję sam. Aby tylko było to rozsądne.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo