Polityka jest grą hipokryzji i cynizmu - prawda stara jak świat. Cynikowi najlepiej ułatwia sprawę odpowiedni pretekst. Ponieważ Polska "klasa" polityczna jest wzorcem z Sevres, jeśli chodzi o cynizm (co zdumiewająco nie przedkłada się choćby na skuteczność polityczną - ot, nadwiślański wyjątek od reguły) - mamy świetny pretekst by zrobić coś, co zrobić należało już bardzo dawno. Tajemnica poliszynela wreszcie przestała nią być i już wiemy, że Amerykanie doskonale wiedzieli o sprawie katyńskiej. Okazja sama pcha się Nam w ręce - można udać święte oburzenie "zaskakującymi" nowinami i doprowadzić do wydarzenia, które samo w sobie będzie dla Nas zjawiskiem pożądanym. Pewien truizm głosi, że naród nie szanujący własnej historii nie jest w stanie doceniać teraźniejszości ani walczyć o lepszą przyszłość - i sporo racji w tym stwierdzeniu jest. Do dzieła zatem!
Ktoś powie: no tak, ale czy w imię osobistej satysfakcji i prawdy historycznej (wbrew pozorom prawda historyczna jest jedna, chociaż w Polsce mamy jej bardzo, bardzo wiele odmian) warto zaogniać stosunki z najpotężniejszym (wciąż) mocarstwem na świecie? Wiadomo nie od dziś, że Nasz stosunek do Stanów Zjednoczonych jest stosunkiem w którym mieszają się uniżona uprzejmość i pokorne czapkowanie o łaskawe zwrócenie uwagi na średniej wielkości Kraj między Niemcami a Azją. Taka czupurna postawa byłaby więc dla Amerykanów cokolwiek zaskakująca, zresztą, dumamy czysto hipotetycznie - żaden z Naszych polityków nie jest człowiekiem takiego kalibru, by rzecz takową zaproponować a potem przeprowadzić. Biorąc to pod uwagę, niniejsza notka jest zupełnie hipotetyczna i niepotrzebna. Ale warto to zasygnalizować, jak sądzę.
Franklin Delano Roosevelt był jedną z najmroczniejszych postaci dla Polski w rozpaczliwych czasach Drugiej Wojny Światowej. Nie można naturalnie czynić mu wyrzutu, że postępował zgodnie z amerykańską racją stanu, depcząc po drodze niewarte uwagi europejskie "mrówki". BIorąc pod uwagę jego skuteczność i determinację (niezwykłą w obliczu ciężkiej choroby) - był z pewnością wielkim przywódcą Stanów Zjednoczonych. Co jednak nie oznacza - rzecz dramatycznie, ale rozsądnie spłycając - że Polacy obchodzili go tylko w kontekście głosów potrzebnych do kolejnej reelekcji. Do niczego więcej - Polaków nie lubił, Polaków nie rozumiał i w przeciwieństwie do swojego wizjonerskiego poprzednika Woodrowa Wilsona nie widział zanadto sensu istnienia takiego bytu jak silna, niepodległa Polska. Kolejnych przedstawicieli Polskich władz przybywających za Ocean (w warunkach wojennych było to nie przecież nie lada przygodą) zbywał gładkimi półsłówkami i obiecywał rzeczy, których absolutnie nie zamierzał dotrzymać. Jeśli dodamy do tego jego otoczenie, przeżarte do cna sowiecką agenturą - plus najbliższego współpracownika, Harrego Hopkinsa, zakochanego w Stalinie niczym dorastająca pensjonarka w dorodnym ułanie - mamy wyjątkowo przykry dla Polaków obraz całości.
Jeszcze raz powiadam: nie można oskarżać Roosevelta o to, że miał Polaków gdzieś i machnął na swoich sojuszników (może niższych liczebnością i rangą niż sowieccy, ale zawsze) - oddając ich w łapy Stalina. To obciąża jego sumienie; był politykiem amerykańskim i do jego zadań należało zapewnić Ameryce bezpieczeństwo. W swojej wielkiej naiwności - podsycanej przez podszepty wspomnianych kompanionów - upatrywał w "Wujaszku Joe" gwaranta europejskiej stabilności. Cokolwiek mówić o Churchillu, ów przynajmniej (mimo butelki brandy czy innego ustrojstwa wypijanej codziennie) trzeźwo rozumował, że Europa Wschodnia w rękach Sowietów to wyrok powolnej śmierci na tamtejsze narody. Ale premier schyłkowego Imperium niewiele już mógł zrobić wobec porozumienia dwóch wielkich.
Dlaczego jednak - w imię czego? - Polskie władze decydują się czcić pamięć Roosevelta nazywając jego imieniem ulice w miastach, tego pojąć nie potrafię. Naturalnie porównanie go do Stalina byłoby zbyt daleko idącym uproszczeniem, ale jeden pozwolił (praktycznie bez oporu) drugiemu na robienie sobie z Polską co mu się żywnie podoba. Nie wiem, czy w imię dobrych relacji z Ameryką warto fetować osobę tak źle zasłużoną dla Polski. Chyba jednak nie.
Szanujmy własną historię i własną niezawisłość - wyrzućmy Roosevelta z Polskiej przestrzeni publicznej. Kto jak kto, ale on absolutnie nie jest jej godzien.
Inne tematy w dziale Polityka