Łącznie przeszliśmy ponad 100 km a do kempingu jeszcze daleka droga. Czuję się wyczerpany a na dodatek oślepiają mnie, odbijane od śniegu, promienie słoneczne. Twarz zakrywam buffem. Trwa wyścig z czasem.
Poniższa opowieść jest kontynuacją historii, dostępnej pod adresami: Trekking#1 Trekking#2 Trekking#3
W chacie Rusanowa po raz drugi spędziliśmy ponad dobę na wypoczywaniu, pałaszowaniu liofilizatów, suszeniu ubrań itd. Podobnie jak w czasie pierwszej wizyty, momentami udawało mi się łapać zasięg LTE, dzięki któremu mogłem kontaktować się z dziewczyną oraz udostępniać światu świeże zdjęcia. Kiedy moje buty były mokre, Mateusz na ochotnika zgłosił się do samotnego wyjścia po zapasy węgla i drewna na opał. Zdążyłem go tylko pożegnać klasycznym arktycznym pozdrowieniem „nie daj się zeżreć“ i zostałem jak Kevin – sam w domu, podczas gdy on wyszedł z całym arsenałem. Jeżeli miałaby się nadarzyć idealna okazja dla misia na dorwanie, to byłaby właśnie w tamtym momencie. Cały gaz pieprzowy, scyzoryki, pogrzebacze i czekany na nic by się zdały, gdyby przechodzący nieopodal niedźwiedź wyczuł, że w chacie jest nieuzbrojony kotlet. Ale znowu miałem farta, więc dla zabicia czasu otworzyłem książkę pt. „Wilk morski“.
W międzyczasie sporządziłem jeszcze notkę służbową z ostatnich godzin wędrówki i zanim się obejrzałem, nadeszła pora snu. Po raz pierwszy od początku naszego pobytu położyłem się do łóżka wcześniej od mojego komrata i z nieodłączną czarną opaską na oczy zapadłem w twardy sen. To była zdaje się jedyna noc podczas wyprawy, kiedy spałem w śpiworze bez skarpetek – oto co robi z człowiekiem odpoczynek i napalony piec! Rano znowu kawa i liofilizowany makaron z sosem pomidorowym wzgobacony konserwą z kurczakiem – „wyprodukowaną jak w ZSRR“. Nie było to może zbyt smaczne ale przynajmniej mogliśmy się poczuć chociaż trochę bardziej jak nocujący w chacie pół wieku temu sowieccy osadnicy.
O 15:30 z ostatnią zaoszczędzoną tabliczką czekolady, jakimiś liofami i zapasem wody, wyruszyliśmy ponownie na szlak. Podczas drogi w tamtą stronę ustaliliśmy, że urozmaicimy sobie trochę trasę powrotną, przechodząc przez plateau z antenami. Do przejścia mieliśmy niecałe 30 km a czas operacyjny wynosił 18 godzin do otwarcia sklepów i 35 do startu naszego samolotu. Nawet kulawe dziecko w dwóch lewych trzewikach dałoby radę, a my przecież znaliśmy trasę, wiedząc czego należało się spodziewać. Na początek było dosyć długie i monotonne podejście a operujące od zachodu słońce pozwalało na parę godzin zapomnieć, że znajdowaliśmy się na terenie Arktyki.
Z powerbankiem na ogniwo słoneczne przyczepionym do plecaka tak, by zgromadzić trochę energii do ładowania telefonu, mozolnie gramoliłem się pod górę. Tym razem bardzo dotkliwie odczuwałem brak okularów, bo śnieg bezlitośnie atakował moje źrenice odbijanymi promieniami UV. Obawiając się powtórzenia scenariusza głośnej tragedii z udziałem Tomka Mackiewicza, w łatwiejszych technicznie miejscach zakrywałem sobie całą twarz buffem. Czułem się zmęczony i niemal od samego początku, wlokłem się z tyłu, mrużąc oczy i przeklinając swoją żenującą dyspozycję tego dnia. Dochodziła godzina 20 a my mieliśmy pokonane zaledwie ok 20% dystansu, wzniósłszy się niemal pół kilometra nad poziomem morza ponad początkowy pułap.
Wtedy poprosiłem o przerwę i wydobyłem z plecaka ostatnią tabliczkę czekolady cenionej marki, która smakowała nam najbardziej z dotychczasowych. Wiedziałem, że nie wpłynie to na tempo mojego marszu czy poczucie zażenowania z nim związane, a co najwyżej poprawi humor. Później zaczęło się zejście i w dosyć krótkim czasie utraciliśmy połowę pułapu, na który tak długo się wcześniej gramoliliśmy. Pomimo stuptutów, moje buty były już przesiąknięte wodą ale dopóki maszerowaliśmy, zbytnio mi to nie przeszkadzało. Rzeki tym razem nie stawiały za dużego oporu, a najgorszy był miękki śnieg na zboczach każdej z, pokonywanych przez nas na wskroś, dolin.
Muszę przyznać, że człowiek nagle zmieniający się w liliputa, który całuje ziemię niczym osławiony prezydent, wygląda całkiem komicznie... Jednak brodzenie w miękkim śniegu pod górę, co i rusz zapadając się w nim po biodra jest frustrujące i wyczerpujące. Na szczęście po obraniu kierunku na anteny, jakość śniegu znacząco się poprawiła, dzięki czemu mogliśmy narzucić lepsze tempo. Po ok 12 km zrobiliśmy kolejny postój – tym razem żeby napić się kawy i dać zmęczonym plecom odrobinę zasłużonego odpoczynku. Napój wyszedł strasznie lichy, lecz nie miało to dużego znaczenia, bo wizja pysznej kawy i czekolady na kempingu, wystarczająco mnie motywowała.
Po twardym śniegu mknęliśmy jak pług o napędzie hybrydowym, a niebo mieniło się na wiele kolorów od gry światła i chmur. Widoki mieliśmy wprost zjawiskowe a białe kule NASA, na które się kierowaliśmy, rosły w oczach niczym makaron we wrzątku. Po pobycie w chacie Rusanowa byliśmy na bieżąco z lokalnymi informacjami i nie uszła naszej uwadze kolejna wzmianka o białym intruzie w Longyear. Nie chcieliśmy znaleźć się w sytuacji, w której musielibyśmy decydować o życiu lub śmierci arktycznego drapieżnika nr 1 albo swoim... Stale czując niepokój, dotarliśmy na wierzch Platåberget a niezawodna do tej pory pogoda, zaczęła się gwałtownie pogarszać. Pojawiły się ciemne chmury, z których coraz bardziej obficie sypał się śnieg a widoczność momentalnie uległa pogorszeniu.
Na szczęście dla nas śnieżyca nadeszła, kiedy znajdowaliśmy się już na peryferiach miasta, więc mieliśmy ułatwioną nawigację, idąc w dół szosą. Teraz od mety dzieliło nas zaledwie ok 3 km w linii prostej (po przejściu ponad 20) i stwierdziłem, że się całkiem nieźle się uwinęliśmy. Nie tracąc czujności w pogodzie, która znacznie zmniejszała nam pole widzenia, uznaliśmy że najlepiej będzie rozładować strzelbę dopiero w mieście. Ten odcinek drogi nie był nam już z resztą obcy, bo tydzień wcześnej pokonaliśmy go na, wypożyczonych w biurze informacji turystycznej, rowerach. Właśnie przy nim zlokalizowany jest Globalny Bank Nasion, czyli instytucja w której bezpiecznie przechowywane są ziarna roślin jadalnych z całego świata.
Na ostatnich kilometrach trasy widzieliśmy skromny budyneczek z dość pokaźnej długości pasem startowym. Idąc, mieliśmy okazję obserwować, lądujący samolot linii SAS i nawet się przez chwilę wahaliśmy czy przypadkiem nie pomyliliśmy daty ale wszystko było OK. Nasz przylecieć miał dopiero za 24 h, a my właśnie kończyliśmy prawie tygodniową ekspedycję, zbliżając się do kempingu, leżącego po drugiej stronie portu. W oddali na drodze dostrzegliśmy 3 idące w naszym kierunku, 3 ludzkie postaci – również ze strzelbą. Prawie jak na dzikim zachodzie! Zastanawialiśmy się, co to za asy, szukające wrażeń o 1 w nocy podczas śnieżycy i najbardziej oczywista hipoteza miała okazać się być trafną: rodacy...
Po dotarciu na miejsce Mateusz wziął na siebie rozbicie namiotu a ja poszedłem do kuchni z zamiarem przygotowania posiłku. Na kempingu spotkaliśmy więcej naszych, którzy w środku nocy popijali różne trunki, robili sobie jedzenie i marzli razem z nami w niedogrzanym pawilonie. A ja nareszcie byłem w stanie zaspokoić swój czekoladowy głód, jedną z 10 opcji smakowych pysznej belgijskiej czekolady. Po utęsknionym gorącym prysznicu czekała mnie ostatnia podczas tego wyjazdu warta – tym razem mająca uchronić nas przed własnymi słabościami. Było oczywiste, że jeżeli obaj zaśniemy, to będzie nam bardzo trudno wstać rano i pojechać oddać sprzęt, więc do godziny 10 czuwałem w towarzystwie Jacka Londona.
Zbudziłem kompana o ustalonej wcześniej porze i po śniadaniu udaliśmy się do miasta, by odwiedzić wypożyczalnie oraz sklep spożywczy. Jako doświadczeni polarnicy, nie porywaliśmy się pieszo na kolejne kilometry, tylko w obie strony znaleźliśmy kierowców, którzy nas podwieźli! Wybieranie magnesów i innych upominków szło mi bardzo mozolnie po 24 h na nogach ale w końcu się udało. Po powrocie udałem się do namiotu na ok 3-godzinny spoczynek, lecz nie mogłem się wylegiwać zbyt długo, bo nowe obowiązki wzywały. Już wcześniej mieliśmy postanowione, że zwieńczeniem udanej wyprawy będzie dołączenie do klubu arktycznych morsów. Po śniegu nie było już śladu, co zmniejszało widowiskowość wyczynu, jednak byliśmy chętni by się wykąpać.
Wejście do lodowatej wody przebiegło bez zakłóceń – podobnie jak pozostałej siódemce Polaków, którzy tego dnia dokonali komisyjnego zanurzenia. Nad naszym bezpieczeństwem czuwał administrator kempingu Job z termometrem, informującym iż temperatura wody wynosiła 2 °C. Dzięki pracy zespołowej, osiągnęliśmy prym wśród nacji na inauguracji sezonu Lato 2018, który jeśli Bóg da, pozwoli nam tym razem pokonać Niemców. Potem świętowaliśmy niezwykle udaną wyprawę, popijając zimne piwo 0% i pakując plecaki przed wylotem do domu. Dzięki strategicznej lokalizacji kempingu, droga na lotnisko, nadanie bagażu i kontrola bezpieczeństwa zajęły nam w sumie nie więcej niż 10 minut. Byliśmy gotowi do powrotu na łono ojczyzny, obładowani super wspomnieniami i upominkami z nieźwiedziem polarnym, którego na szczęście udało się nie spotkać.
Jestem zwykłym śmiertelnikiem, a zanim to się ostatecznie potwierdzi... staram się żyć tak, jakbym jutro mógł dowiedzieć się, że mam raka. Długo zajmowałem się judo i czasem udawało mi się wygrać z kimś dobrym. W międzyczasie ukończyłem warszawską AWF. Od paru lat pracuję z ludźmi, pomagając im być bardziej fit. Uwielbiam podróże i wyzwania!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Sport