Stoję zmarznięty pośrodku arktycznej doliny, próbując ogrzać się płomieniem z kuchenki. Wczoraj w okolicy grasował niedźwiedź, a mój towarzysz, idąc na zwiad, zabrał jedyną strzelbę, jaką mamy...
Pomysł na trekking po Spitsbergenie zrodził się ponad rok temu. Początkowo chęć udziału zgłaszało sporo osób, lecz jak to zwykle bywa, większość wykruszyła się w tzw. międzyczasie. Ostatecznie wybraliśmy się we dwóch, co w niebagatelnym stopniu wpłynęło na nasze plany. Mateusza poznałem kilkanaście miesięcy temu w schronisku Piątce i od razu się zakolegowaliśmy. Od tego czasu byliśmy razem kilkukrotnie w Tatrach a w zeszłym roku wybraliśmy się w kazachski Tianszan. To on w naszym duecie reprezentuje zdrowy rozsądek i przygotowanie merytoryczne. Często musi mi wyjaśniać, dlaczego mój pomysł jest szalony albo przynajmniej brawurowy.
Termin wyprawy nie był przypadkowy, bo w pierwszy weekend czerwca Svalbard gości biegaczy z różnych krajów na corocznym maratonie. Uznaliśmy że to okazja, by nieco wydłużając pobyt, upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Jako że Norwegia, a zwłaszcza arktyczny archipelag, rajem cenowym nie jest, a siedzenie w hotelu to żadna przygoda, zdecydowaliśmy się na namiot. Przy temperaturze około zera nie jest to aż tak ekstremalny wariant, jak by się mogło wydawać – oczywiście jeśli się człowiek odpowiednio przygotuje. W kwestii szykowania miałem sporo szczęścia, bo większość inicjatywy wziął na siebie mój partner.
Na Spitsbergen z kontunentu można dotrzeć drogą morską lub tak jak my, powietrzną. Jako że nie ma bezpośrednich połączeń z Polski, mieliśmy przesiadkę na lotnisku w Oslo, gdzie udało nam się przespać kilka godzin. Z dużymi plecakami, mieszczącymi m.in. zimowe ubrania, sprzęt turystyczny i obfite zapasy jedzenia, 1 czerwca wylądowaliśmy w Longyearbyen. Udało nam się złapać stopa do, oddalonego od lotniska o pięć kilometrów, miasta, gdzie załatwiliśmy kilka przyziemnych spraw typu zakupy spożywcze i wysłanie pocztówek. Na Svalbardzie żyje 2.500 ludzi, dla których podwożenie się nawzajem jest rzeczą całkiem normalną.
Longyearbyen Camping jest najdalej wysuniętym na północ polem namiotowym świata, odległość stąd do bieguna wynosi zaledwie 1300 km. Usytuowanie na 78 równoleżniku (czyli za kołem podbiegunowym) oznacza, że występują tutaj noc i dzień polarny. W czasie tego drugiego trwa sezon turystyczny i wtedy w obozowisku można spotkać podróżników z całego globu. My pierwszego dnia poznaliśmy grupę Polaków, którzy również przyjechali zanęceni perspektywą przebiegnięcia maratonu w tak wyjątkowej lokalizacji. Potem dowiedzieliśmy się, że kemping regularnie przyjmuje gości z naszego kraju, przyjeżdżających na początku i pod koniec sezonu.
Pierwszym punktem programu naszego wyjazdu, jeszcze zanim mieliśmy wymaszerować na spotkanie przygodzie, był więc Spitsbergen Marathon. Tegoroczna, osiemnasta edycja epickiej imprezy biegowej, zgromadziła kilkaset uczestników, chcących zmierzyć się z surowym klimatem i własnymi słabościami. Dla mnie był to już czwarty w ciągu 6 tygodni bieg na dystansie „królewskim“ lub dłuższym, więc nie można powiedzieć, żebym błyszczał formą. Jednak powodów do dumy nie zabrakło, ponieważ pierwsze miejsce zajął Polak, Piotr Suchenia. Dodatkową nagrodą po zawodach dla rezydentów kempingu, okazały się być pamiątkowe tabliczki belgijskiej czekolady.
Po kilku dniach relaksu w arktycznym sanatorium, 5 czerwca wyruszyliśmy z Mateuszem piechotą do oddalonego o ok 35 km w linii prostej Barentsburga. Przed wymarszem odbyliśmy jeszcze odprawę z poznanym na miejscu Finem, który udzielił nam wskazówek dotyczących trasy. Zabraliśmy wypożyczone na miejscu: karabin Mauser, pistolet hukowy i telefon satelitarny a także m.in.: namiot, kuchenki, jedzenie, mapy itd. Zaplanowaliśmy dojście do chaty Rusanowa bez spania po drodze, ponieważ rozbicie obozu przy zaledwie dwóch osobach wartujących, byłoby wyczerpujące. Po opuszczeniu kempingu skierowaliśmy się na zachód i choć nasze plecaki nie były lekkie, tempo na początkowych kilometrach mieliśmy całkiem przyzwoite.
Pierwszy postój zrobiliśmy po ok półtorej godziny, żeby załadować broń, która nie może być nabita na terytorium miasta. Przed wyjazdem przeszliśmy szybkie przeszkolenie w obsłudze tego sprzętu, jednak nie powiem żebym czuł się biegłym snajperem. Dzień wcześniej w tej części wyspy niedźwiedź włamał się do hotelowego magazynu i dopiero hałas śmigłowca go spłoszył. Takie nowinki mocno poruszają moją wyobraźnię, więc im dalej odchodziliśmy od cywilizacji, tym większy niepokój odczuwałem. I chociaż strzelba dodaje nieco pewności siebie, to zmysły miałem wyostrzone z obawy przed zagrożeniem. A jest się czego bać, bo miś polarny, występujący tam w liczbie ok 3000 to największy lądowy drapieżnik, który czasem w menu miewa również człowieka.
Wkrótce zaczęliśmy oddalać się od wybrzeża, wchodząc w głąb pokaźnych rozmiarów doliny Bjoerndalen. Kiedy szliśmy brzegiem rzeki, starałem się mieć oczy dookoła głowy, aby nie dać się zaskoczyć żadnemu z kilkusetkilowych zwierząt, które osiągają prędkość 40 km/h. Dramaturgii ewentualnemu spotkaniu dodaje przepis, zabraniający strzelania do niedźwiedzia z odległości większej niż 30 metrów. Po kilkunastu minutach marszu wąwozem, dostrzegliśmy w głębi kanionu duży, biały, poruszający się na czterech łapach obiekt. W mgnieniu oka zalał mnie zimny pot, chociaż zwierzę znajdowało się daleko od nas i okazało się być tylko reniferem. Potem spotkaliśmy setki jego kuzynów, które widziane z daleka jeszcze nie raz napędziły nam stracha.
W szóstej godzinie mieliśmy nieplanowany postój, w miejscu gdzie drogę zagradzał nam, strumień płynący korytem o lodowym dnie. Zastanawialiśmy się czy powinniśmy zawrócić, by poszukać innej drogi, czy może zaryzykować i próbować przekroczyć potok. Moje buty od dłuższego czasu były mokre i każdy moment zatrzymania oznaczał dla mnie przeszywający chłód. A jednak zostałem, żeby popilnować plecaków, podczas gdy Mateusz zabrawszy strzelbę, poszedł rozejrzeć się za alternatywnym przejściem. Była godzina 22 a ja próbowałem nieco się ogrzać płomieniem z kuchenki, jdenak udało mi się tylko przypalić rękawiczkę. Mój towarzysz w końcu wrócił i okazało się, że zwiad nie przywiódł do go jednoznacznej odpowiedzi na pytanie co teraz?
Padła propozycja, żeby rozstawić namiot i iść spać, jednak czułem się zbyt przemarznięty, by móc sobie pozwolić na taki manewr. W tamtym momencie byłem skazany na dalszą wędrówkę, dopóki wysiłek fizyczny nie ogrzeje na nowo wyziębionego organizmu! Postanowiliśmy obejść górą, nastręczające nam trudności doliny, co wiązało się z nadłożeniem drogi ale było obarczone dużo mniejszym ryzykiem. Ku mojej uciesze zaczęły się podejścia, które pokonywane z plecakiem, dostarczają zlodowaciałym komórkom ciała aż nadto ciepła! W dodatku około godziny 23 chmury się rozwiały i na wysmaganych wiatrem twarzach zaczęliśmy czuć przyjemne ciepło promieni słonecznych. W 10-ej godzinie marszu po raz pierwszy zdjąłem rękawiczki – nie po to, by wykonać dłońmi jakąś czynność wymagającą precyzji, a z powodu ciepła.
Po okrążeniu złowieszczych strumieni Bjoerndalen, staraliśmy się utrzymywać azymut na wschód, gdzie momentami objawiały się nam zjawiskowe wzgórza na przeciwnym brzegu fiordu. Pomimo zaleceń Fina, przetrawersowaliśmy podnóże lodowca tak, by znaleźć się po drugiej stronie doliny Grumantbyen, i nie musieć się wdrapywać na jej strome zbocza. Od pewnego czasu szliśmy po śniegu, wspomagając się tropami reniferów, które może i nie są bystre ale tamte okolice znają o wiele lepiej niż my... Około godziny 2:00 natrafiliśmy na ślad - tym razem należący do człowieka, co uczciliśmy, robiąc kolejny postój na picie wody uzyskanej z roztopionego śniegu. Świadomość bliskości celu (ok 5 km w linii prostej) dodała nam entuzjazmu i była niczym zastrzyk energii.
Wędrowaliśmy coraz bardziej przekonani, że czeka nas odpoczynek w przytulnej chacie, gdy wreszcie zbliżyliśmy się do brzegu na tyle, by móc w pełnej krasie zobaczyć TO. Pod bezchmurnym niebem mieniły się zaśnieżone góry, oddzielone od nas stalowo-szarymi wodami fiordu. Był to jeden z bezcennych momentów w życiu, kiedy czas zwalnia a człowiek czuje się oniemiały na widok tego, jak piękny potrafi być świat. Czy warto było męczyć się przez 12 godzin, po to by przez chwilę nacieszyć oczy wspaniałym widokiem, będącym niczym kombinacja Tatr i Mazur? Bez dwóch zdań! Ze wzruszenia wydeptałem w śniegu wielkie, 50-metrowe serce, po czym żwawym krokiem pospieszyłem za moim towarzyszem. Maszerując w stronę Przylądku Rusanowa krokiem dziarskim niczym w armii Czyngis Chana, dostrzegliśmy w oddali mały domek...
Jestem zwykłym śmiertelnikiem, a zanim to się ostatecznie potwierdzi... staram się żyć tak, jakbym jutro mógł dowiedzieć się, że mam raka. Długo zajmowałem się judo i czasem udawało mi się wygrać z kimś dobrym. W międzyczasie ukończyłem warszawską AWF. Od paru lat pracuję z ludźmi, pomagając im być bardziej fit. Uwielbiam podróże i wyzwania!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Sport