W sobotę 27 marca o 20.30 zgasną miliony żarówek. Ma to być symboliczny apel o działanie na rzecz Ziemi. Tyle że gasząc i potem zapalając energooszczędne żarówki, zmarnujemy znacznie więcej prądu, niż zużywamy, paląc je bez przerwy – pisze publicysta
autor: Roman Koszowski
źródło: Fotorzepa
W Polsce jest przynajmniej kilkanaście bomb ekologicznych: miejsc, gdzie nie ma w ogóle życia albo jest ono poważnie zagrożone. A to problem poważniejszy niż ilość CO
2 w atmosferze
Godzinę dla Ziemi na całym świecie koordynuje organizacja ekologiczna WWF (World Wildlife Fund). W informacjach prasowych można przeczytać, że do akcji włączą się ci wszyscy, którym nie są obojętne postulaty ekologów zabiegających o ochronę klimatu planety. Kłopot z tym, że owe postulaty, a na pewno duża część tego, co robią ekolodzy, z ochroną środowiska niewiele ma wspólnego.
Najwięcej gazów cieplarnianych produkuje przemysł i transport. W przemyśle znaczącą (choć nie największą) część emituje energetyka. Mowa oczywiście o energetyce konwencjonalnej (spalanie węgla, ropy i gazu). Ograniczając ilość zużywanego prądu, ograniczamy więc pośrednio ilość emitowanego do atmosfery CO2. A CO2, wiadomo, powoduje niekorzystne zmiany klimatu. Proste?
A więc po kolei.
Po pierwsze nie ma pewności, czy CO2 produkowane przez człowieka powoduje cokolwiek. To hipoteza, z którą wielu naukowców wciąż dyskutuje. W ostatnich miesiącach jakby odważniej, gdy wyszło na jaw, że raporty, na których powyższe wnioskowanie się opiera, były miejscami naciągane.
Po drugie gaszenie świateł nic nie pomoże. Elektrownie i tak będą musiały pracować, bo przecież na godzinę nikt ich nie wyłączy. I w końcu po trzecie tzw. żarówki energooszczędne przy włączaniu pobierają z sieci znacznie więcej energii niż w czasie normalnego użytkowania. Może się więc okazać, że Godzina dla Ziemi nie tylko nie zmniejszy, ale może zwiększyć ilość CO2 w atmosferze.
I pewnie nie byłoby się czym martwić (jak pisałem, związku pomiędzy produkowanym przez człowieka CO2 a zmianami klimatu nikt nie udowodnił), gdyby nie to, że oprócz CO2 przy produkcji energii elektrycznej w Polsce emitowane są do atmosfery związki siarki i związki azotu. Fatalny wpływ tych ostatnich na zdrowie człowieka czy na stan środowiska naturalnego jest udowodniony ponad wszelką wątpliwość.
Tyle tylko, że ekolodzy nie mówią o siarce czy azocie. Nie mówią zresztą o wielu rzeczach. W Polsce nie ma nawet rejestru bomb ekologicznych i ekolodzy nie lobbują za stworzeniem narodowej strategii ich rozbrajania. W telewizji lepiej sprzedają się akrobacje na chłodni kominowej w Bełchatowie z transparentem „Stop CO2”.
Można oczywiście założyć, że gaszenie na godzinę świateł to akcja edukacyjna. Nieważne, że nie wpłynie na ilość emitowanego CO2. Da do myślenia tym, którzy nad sprawami środowiska nigdy się nie zastanawiali.
Kilka lat temu komentator brytyjskiego dziennika „Independent”, chcąc przewietrzyć umysły ekologicznie nieświadomych czytelników napisał, że jesteśmy ostatnim pokoleniem, które żyło w warunkach pozwalających cywilizacji wykiełkować, rozwijać się i zakwitnąć. Następne pokolenia tych szans będą pozbawione z powodu tragicznych skutków ocieplenia klimatu. Wicenaczelny gazety zapytany, czy „Independent” przypadkiem nie przesadził, odpowiedział, że zmiany klimatu to sprawa tak poważna, że usprawiedliwione są tego typu skróty myślowe.
Tyle tylko, że „Independent” nie zaprezentował żadnego skrótu, ale zwykłe kłamstwo. A sprawy klimatu czy, ogólnie, środowiska naturalnego to kwestia zbyt poważna, by stosować kłamstwa, sztuczki lingwistyczne czy akcje pod publikę. O środowisko naturalne powinno się, trzeba dbać, ale zawężanie wszystkich problemów ekologicznych tylko do kwestii ograniczania emisji CO2 jest poważnym błędem. Gdy to wszystko podparte jest liczbami z sufitu, naciągniętymi faktami i nadinterpretowanymi prognozami, to zamiast ludzi uwrażliwiać, zacznie na problemy środowiska naturalnego znieczulać.
W Polsce jest kilkanaście (a może nawet kilkadziesiąt) bomb ekologicznych. Obszarów, gdzie nie ma w ogóle życia albo jest ono poważnie zagrożone. Proszę mi wierzyć, to sprawa znacznie poważniejsza niż zwiększająca się ilość CO2 w atmosferze. W Polsce w ogóle nie ma strategii rozbrajania bomb ekologicznych. Pordzewiałe beczki, przewracające się budynki i chemikalia przenikające do wód gruntowych są realnym i bardzo dużym zagrożeniem dla środowiska naturalnego (włączając w to człowieka). Najwięcej bomb ekologicznych jest na Śląsku. Od dziesięcioleci to właśnie tutaj koncentracja przemysłu jest największa.
Według Ministerstwa Środowiska w Polsce bomb ekologicznych jest dziesięć. Z tego połowa w województwie śląskim. Inaczej takie miejsca liczy Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Przedstawiciel funduszu twierdził jakiś czas temu na łamach „Nowego Wirtualnego Przemysłu”, że naliczył 13 bomb, z czego kilka na Śląsku. Lista ministerialna i ta z NFOŚiGW się nie pokrywają. Jeszcze inne dane podaje główny inspektor ochrony środowiska. W opublikowanym za rok 2009 „wykazie zakładów z problemami ekologicznymi do rozwiązania, przekraczającymi możliwości finansowe zakładów, o dużej skali potencjalnego oddziaływania na środowisko” znalazły się 22 bomby ekologiczne.
Na leżących w województwach pomorskim i zachodniopomorskim poligonach zmagazynowanych jest kilkaset ton utleniacza paliwa rakietowego melange. Stosowały go do napędzania rakiet na paliwo ciekłe wszystkie armie Układu Warszawskiego. Układu już nie ma, ale utleniacz pozostał. Ma silne właściwości żrące. Jest bardzo toksyczny. Rozszczelnienie zbiornika z melangem powoduje powstanie zagrożenia w promieniu do 25 kilometrów!
Utleniacz jest przechowywany w zbiornikach z czystego aluminium, których obliczany na 15 lat czas życia już dawno minął. Zbiorniki korodują. Wydostanie się chociażby części z prawie tysiąca ton substancji do środowiska spowodowałoby trudną do ogarnięcia katastrofę ekologiczną. Na badania nad unieszkodliwieniem utleniacza ciągle brakowało pieniędzy. Może by się znalazły, gdyby mające posłuch w mediach i w społeczeństwie grupy ekologiczne choć raz zorganizowały pikietę pod odpowiednim urzędem. Ja o takiej akcji nie słyszałem.
W końcu, po wielu miesiącach prac, w 2006 roku naukowcy z Politechniki Wrocławskiej opracowali sposób utylizacji trucizny. Wydaje się, że ekologiczna – nomen omen - bomba została rozbrojona. Czy naukowcy, którym jako jedynym na świecie udało się opracować odpowiednią technologię, stali się bohaterami ekologów nad Wisłą? O dokonaniach zespołu profesora Stanisława Witka słyszeli tylko nieliczni.
Na drugim końcu Polski, w Tarnowskich Górach na Śląsku, przez 70 lat działały zakłady chemiczne. Na nieprzygotowanym podłożu składowano groźne odpady zawierające związki baru, boru, cynku, strontu, ołowiu, arsenu, a nawet kadmu. Do niedawna do wód podziemnych przenikało do 400 ton toksyn rocznie! Dzisiaj około 140 ton. W rozwiązanie problemu już włożono 220 mln złotych. Brakuje co najmniej 100 mln. Czy ktoś – oprócz organizacji lokalnych - w tej sprawie lobbuje? Czy ktoś woła o pomoc? Takich przykładów jest wiele.
Likwidowanie polskich bomb ekologicznych może być dofinansowane w kwocie od 85 do nawet 100 proc. z pieniędzy unijnego programu operacyjnego „Infrastruktura i środowisko” (konkretnie z działania 2.2). Do dyspozycji są setki milionów euro. Ale z tych pieniędzy nikt nie korzysta. Samorządy, na których terenie znajdują się bomby ekologiczne, albo nie wiedzą że mogą, albo nie potrafią o te pieniądze zawalczyć.
A gdyby tak powstała organizacja ekologiczna pomagająca pozyskiwać odpowiednie fundusze? Grupa energicznych ludzi zorientowanych w meandrach unijnej biurokracji. W dobrym tego słowa znaczeniu zza biurka dałoby się rozbroić niejedną bombę. Może nie w świetle kamer, może nie z krzykliwymi transparentami w dłoni, ale przynajmniej skutecznie. Na pewno bardziej by to pomogło środowisku, niż wyłączanie światła na godzinę.
Autor jest doktorem fizyki, kieruje działem „Nauka i Gospodarka” w tygodniku „Gość Niedzielny”
Tekst ukazał się w Rzeczpospolitej 26.03.2010
Spora część mojego życia to tzw. seria fortunnych zdarzeń. Chciałem zostać lekarzem, a zostałem fizykiem. Pojechałem zwiedzać Wiedeń, a poznałem żonę. Chciałem robić doktorat i wyjechałem na prawie 4 lata do największego centrum naukowego w Europie. Chcieliśmy powiększyć rodzinę i urodziły się bliźniaki. W końcu wróciliśmy z emigracji, żebym mógł zostać naukowcem, a zostałem dziennikarzem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka