Tezeusz Tezeusz
187
BLOG

Andrzej Miszk: Nadzieje zagubionych

Tezeusz Tezeusz Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Opowieść o nas zagubionych, spragnionych nadziei powrotu na Drogę Życia.

 
Zabłąkanie a grzech
 
W dzisiejszej Ewangelii św. Mateusza Jezus opowiada nam przypowieść o zbłąkanej owcy. Wydaje się, że każdy z nas dość łatwo odnajduje samego siebie w tej barwnej metaforze. Nikomu nieobce jest poczucie zagubienia, zbłądzenia, oddalenia od wspólnoty, od siebie samego i Boga.
 
 
Czym jest zabłąkanie? „Słownik języka polskiego” definiuje czasownik zabłąkać się (zabłądzić) jako „nieświadomie zboczyć z właściwej drogi, zmylić drogę; zbłądzić, pobłądzić, zagubić się”. Idąc za tą językową intuicją, skupię się nie tyle na rozważeniu zabłąkania jako grzechu (którego konstytutywnym elementem jest świadomość grzeszności, czyli zła czynu), ile na zagubieniu drogi swojego życia, rozminięciu się ze swoim powołaniem. Owszem, zabłąkanie też można interpretować szerzej jako zagubienie z powodu grzechu czy choćby zejście z drogi prawości niejako przygotowane wcześniej przez grzeszne czyny, ale w tym przypadku bardziej interesująca i rekolekcyjnie owocna wydaje mi się eksploracja zagubienia jako nieświadomego lub nie w pełni świadomego zejścia z właściwej drogi. A nawet zaryzykuję myśl, że zabłąkanie, zwłaszcza gdy staje się naszą trwałą kondycją – bez chęci bycia odnalezionym - może być tragiczniejsze w skutkach dla naszego życia niż sytuacja i kondycja grzesznika świadomego. Ze względu na temat wiodący Rekolekcji Tezeusza: „Wierzę, Panie!” rozważę kondycję zabłąkania, ze szczególnym uwzględnieniem kwestii wiary: jedynie bowiem wiara może pozwolić nam przetrwać mroczną noc zbłąkania i doświadczyć pragnienia bycia odnalezionymi przez Pasterza.
 
Zabłąkanie czy – jak wolę mówić – zagubienie nie jest dla mnie tematem teoretycznym, reflektowanym pod kątem choćby tego rekolekcyjnego rozważania. Sam doświadczam siebie jako człowieka zagubionego. I nie na peryferiach mojego życia, ale w samym centrum, tam gdzie zwykle mówimy o powołaniu i swoich najgłębszych pragnieniach. Zwierzenie osobiste, jakie zaraz poczynię, potraktuj, proszę, raczej jako zachętę dla Ciebie do odważnej i uczciwej refleksji o samym sobie.
 
Smutek poznawczej niepewności
 
Warto też pamiętać: istotnym elementem zagubienia jest niepewność poznawcza odnośnie nie tylko faktu i rodzajów swojego zagubienia, ale – co może ważniejsze – niepewność, czy nie mylimy się w samej diagnozie.
 
Kilka tygodni temu doświadczyłem głębokiego, niemal tragicznego smutku. Poczułem całym sobą, że moje życie już się skończyło, że wszystko, co najważniejsze mam już za sobą, że już nic istotnego nie wydarzy się w przyszłości. Że czeka mnie jeszcze być może 20-30 lat nieistotnego trwania ku śmierci. Poczułem, że czekający mnie czas jest totalnie jałowy, bezsensowny, niekonieczny i daremny. Że lepiej byłoby umrzeć, niż trwać ze świadomością, że nic istotnego nie wydarzy się już. I nie wiedziałem skąd to poczucie. Po prostu byłem zaszokowany zniewalającą samooczywistością tej ciemnej iluminacji. Nie miałem wówczas może czasu, może odwagi, aby pogłębić refleksyjnie to doświadczenie. Dzisiaj, przygotowując rekolekcyjny tekst, zadałem sobie pytanie: Czy sam jestem zagubiony? Jeśli tak, na czym polega moje zagubienie? I zdałem sobie sprawę, że wcześniejsze przygnębiające doświadczenie „nieważnej przyszłości” jest być może związane głęboko z osobistym zagubieniem.
 
Wpierw krótki prolog. Kiedyś, przed bodaj 20 laty, gdy przeżywałem okres religijnego nawrócenia, z zazdrością, ale i nadzieją upajałem się obietnicą św. Augustyna zawartą w jego „Wyznaniach”: „niespokojne jest serce człowieka, nim spocznie w Tobie, Panie”. Miałem nadzieję, że dzięki łasce Boga, zaznam pokoju ducha i odnajdę swoje powołanie czy powołania (bo przecież może być ich klika równolegle w jednym życiu). Myślałem, że dręcząca mnie i wielu kondycja ciągłej niepewności - „sam dla siebie stałem się pytaniem” - zostanie przezwyciężona spokojnym ciągiem odpowiedzi. Ufałem, że czas dojrzałości stanie się etapem jeśli nie słodkiej, to choćby uspokojonej kontemplacji, tej dobrej pewności, jaką daje bliskość Ukochanego. Nie stało się tak. Lata mijają, a ja dla siebie staję się coraz bardziej pytaniem dręczącym, niespokojnym, nawet zalęknionym. Po każdej kolejnej odpowiedzi następuje pogłębienie pytania albo pojawia się zupełnie nowe. Paradoksalnie: będąc coraz bardziej sobą, coraz mniej mam pewności, czy to ja.
 
Moje zagubienia. Fundamentalne rozminięcia
 
W młodości kochałem najbardziej jedną kobietę. Byliśmy ze sobą. Rozstaliśmy się. Nigdy już nie pokochałem nikogo tak bardzo jak ją. Można powiedzieć, że była i pozostała największą ludzką miłością mojego życia. Ale nigdy nie zdecydowałem się z nią być na zawsze, a nawet zainicjowałem rozstanie, bo nie potrafiłem pogodzić się z myślą, że – jak sądziłem – ona kocha mnie mniej. Nie potrafiłem i nie potrafię zdobyć się na odwagę bycia na zawsze z kimś, kto kochałby mnie mniej albo inaczej: kogo ja kochałbym bardziej. Można powiedzieć, że rozminąłem się z największą ludzką miłością mojego życia, ponieważ nie potrafiłem zaryzykować swojej miłości. Zagubiłem się i niejako wciąż jestem zagubiony do głębi nie tylko w odniesieniu do tej fundamentalnej relacji, ale też w odniesieniu do samego siebie, mojego głębokiego pragnienia miłości, kochania i bycia kochanym.
 
Po nawróceniu odkryłem swoje tzw. późne zakonne i kapłańskie powołanie. Przygotowałem się do niego kilkanaście lat. Czułem całym sobą, że jest to droga mojego życia. Moje rozstanie z Ukochaną interpretowałem jako Nowe Otwarcie: wejście na drogę, do której Bóg mnie zapraszał i przygotowywał. Po kilkunastu latach, niejako w przeddzień kapłańskich święceń, okazało się - w dość dramatycznych okolicznościach odrzucenia - że prawdopodobnie nie jest to moja droga. Nie z własnej woli rozstałem się z życiem zakonnym, ale pozostałem diakonem żyjącym w celibacie. Od kilku lat nie potrafię podjąć decyzji powrotu na drogę powołania duchownego lub zostania osobą w pełni świecką. Lęk przed doświadczonym przeze mnie opresyjnym, grzesznym i zniewalającym aspektem rzeczywistości Kościoła katolickiego jest wciąż tak silny, że moja miłość Kościoła i Boga – widocznie zbyt słaba - nie potrafi zaryzykować ponownego zawierzenia kościelnej hierarchii i samemu Bogu. Być może jest to też lęk przed tym, że sam jako kapłan w grzesznej strukturze Kościoła stanę się jeszcze gorszym człowiekiem i chrześcijaninem, kimś z kamiennym, służalczym i zakłamanym sumieniem. (Ciekawe, że ten ból w przypadku powołania kapłańskiego wydaje się nawet większy niż w przypadku „ludzkiej miłości”. Nie potrafię nawet sensownie nazwać tego, co się wydarzyło i jak się z tym czuję). I znowu, jak w przypadku Ukochanej, mamy do czynienia z lękiem przed radykalnym ryzykiem miłości – w tym przypadku – Kościoła. Miłości ukrzyżowanej. Przed ryzykiem krzyża. Czyż nie jest to zagubienie? Utrata pewności drogi?
 
I ostatnie fundamentalne rozminięcie-zagubienie. Wielka pasją mojego życia jest myślenie i pisanie. Zwłaszcza filozoficzne i religijne. W różnych okresach życia oddawałem się z różną intensywnością tej pięknej i trudnej pasji. Od półtora roku, nie mogąc utrzymać się z myślenia teoretycznego i pisania, zająłem się biznesem i utraciłem faktyczną możność systematycznej refleksji oraz pisania. Owszem, uzyskałem względne bezpieczeństwo materialne (ale czy w tych kryzysowych i radykalnie niepewnych czasach możemy być pewni czegokolwiek?) i poczucie satysfakcji, jaką daje pewien życiowy czy biznesowy sukces, ale utraciłem jeden z najgłębszych smaków swojego życia. Zabrakło mi odwagi, by w niepewności niedostatku i w biedzie, bez zabezpieczeń, jakie dają możne instytucje: Kościół, państwo, partia itp, pozostać wiernym swojemu intelektualnemu i pisarskiemu powołaniu. Zagubiłem się. W tej trzeciej fundamentalnej dla mojego powołania (powołań) sprawie znowu zabrakło mi odwagi miłości i wiary. Dla myśliciela nie ma przecież większej tragedii niż nie móc myśleć bezinteresownie, przestać być filo-sofem, czyli miłośnikiem mądrości i stać się liczykrupą. Owszem, być może jest to okresowe i konieczne, ale jest w tym jakaś beznadzieja. I właśnie zagubienie. A przecież nie mam pewności, czy mam filozoficzne powołanie. Przecież, może być i tak, że bycie przedsiębiorcą jest i miało od zawsze być istotną częścią mojego życia. Naprawdę nie wiem tego. I na tym też polega to podwójne zagubienie.
 
Ku własnemu powołaniu
 
Mam nadzieję, że te trzy przykłady osobistych fundamentalnych rozminięć, radykalnych zagubień pozwolą Ci na postawienie odważnego pytania o własne rozminięcia i zagubienia. I zwróćmy uwagę: żadne z tych zagubień nie jest świadomym grzechem, radykalnym złem. Każde z nich, potraktowane jako życiowy wybór, ma nawet dość mocne uzasadnienie czy usprawiedliwienie. A jednak owocem tych zaniechań ryzyka miłości i wiary jest właśnie to – wspomniane wcześniej - tragiczne poczucie, że przyszłość jest pusta. I szybka śmierć byłaby lepsza niż to życie latami bez celu.
 
Dzięki tym przykładom widzimy, że zagubienie w swej istocie jest zejściem z najbardziej osobistej drogi swojego życia, rozminięciem się z powołaniem. Powołaniem rozumianym jako najbardziej osobisty i specyficzny kształt miłości, do jakiej zaprasza nas Bóg, stwarzając nas. I tutaj ważna uwaga: doświadczane przez nas rozminięcie się z własnym powołaniem może też być w swej istocie częścią drogi do odnalezienia właściwego powołania, które mogliśmy odczytywać wcześniej zbyt schematycznie. Nie wiemy tego, więc dopóki życie trwa, nie bądźmy dla siebie zbyt surowi, bo ostateczny kształt naszego życia wciąż się tworzy.
 
Poszukiwani przez Boga
 
Zabłąkaniu towarzyszy nie tylko zejście z właściwej drogi, ale oddalenie od stada, czyli wspólnoty i Pasterza, Jezusa-Boga. Dlatego Jezus z miłości do nas opuszcza 99 innych owiec i idzie nas szukać. Boże szukanie przejawia się wpierw łaską stawiania sobie odważnych pytań: czy jestem na właściwej drodze swojego życia? Czy nie zabłąkałam się? W stanięciu w prawdzie na drodze zabłąkania może pojawić się kilka trudności. Po pierwsze: możemy mieć poczucie, że nie żyjemy przecież w grzechu, przestrzegamy przykazań Bożych, robimy coś dobrego. Po drugie: zabłąkaniu towarzyszy jednak poczucie „pewności” drogi; zawsze możemy znaleźć wiele mocnych uzasadnień dla swoich wyborów, zwłaszcza gdy przybierają charakter trudnych życiowych kompromisów. Po trzecie: lęk przed – wspomnianym kilkakrotnie wcześniej – ryzykiem miłości może być wręcz przemożny. Wolimy wówczas żyć, choćby smutno i nieszczęśliwie, ale jednak bez tragicznych rozczarowań i cierpień, jakie stały się naszym udziałem, gdy w przeszłości próbowaliśmy zaryzykować radykalne zawierzenie miłości.
 
Nie chciałbym kończyć tego rozważania jakąś „tanią nadzieją”: Jezus Cię kocha, szuka, znajduje i cieszy się Twoim znalezieniem, a Ty chętnie dajesz się Mu wziąć na ramiona, wracasz na właściwą drogę i odnajdujesz na powrót przyjazne stado, tj. wspólnotę. Nasze zabłąkanie zwykle jest zbyt radykalne i zniewalające – codzienne - a cierpienia zbyt wielkie, byśmy lekko i łatwo chcieli być znalezieni i podjęli ryzyko powrotu na drogę swojego powołania. (Przecież i ja uświadamiam sobie teraz swoje zagubienia, ale nie zamierzam zaraz zmieniać swojego życia, choć trwać w zabłąkaniu też już nie chcę).
 
Wydaje się, że pierwszą odpowiedzią na łaskę szukania nas przez Boga jest odwaga postawienia sobie fundamentalnych pytań o swoją aktualną drogę życia. Jakie są moje największe pragnienia? O czym marzyłem, gdy byłem (jestem) piękny i młody? Co z tych wielkich pragnień realizuję dzisiaj? Dlaczego w moim życiu jest tak wiele radykalnych i zniewalających kompromisów? Czy czuję się szczęśliwy żyjąc, jak żyję? Czy jestem na właściwej drodze swojego życia i powołania (powołań)? Czy nie zabłąkałem się gdzieś? Czego tak naprawdę najbardziej się lękam? Czy wierzę, że Jezus może mnie odnaleźć i ocalić? Czy wierzę w moc wiary?
 
Moja osobista nadzieja związana z osobistymi radykalnymi zagubieniami polega na tym, że zaczynam doświadczać pokoju ducha, gdy uczciwie przed sobą samym i Bogiem, ale też ludźmi, mówię o swoim zagubieniu. I wiem, że mogę się mylić w swoich diagnozach: być może to, co dziś wydaje mi się zagubieniem – choćby z powodu przyjętego nieświadomie przeze mnie schematyzmu myślenia o powołaniu - jutro okaże się konieczną częścią osobistej drogi powołania. Przyjmuję z pokorą zarówno niezbyt komfortową kondycję swojego zagubienia, jak i niepewność poznawczą z nim związaną: czuję, że jako człowiek jestem bardziej istotą pytającą, niż pewną swoich odpowiedzi. Najważniejsze w odkryciu swojego zabłąkania – przynajmniej dla mnie – okazuje się nie tyle odkrycie, że moje aktualne drogi życia mogą być jakąś formą ucieczki, błądzenia po manowcach, ale przede wszystkim, że żyję w lęku przed ryzykiem radykalnej miłości. Wydaje się, że na tym właśnie polega istota zagubienia.
 
Czy potrafię ucieszyć się dziś radością Pasterza odnajdującego zagubioną owcę? Szczerze? Nie, jeszcze nie. Jestem jeszcze zbyt smutny, bym miał siłę udawać radość z cudzej radości, nawet Boga. To też jest jakiś ważny rys zagubienia.
 
Modlę się, by Dobry Pasterz odnalazł mnie i Ciebie. Bym nie uciekał przed Jego ramionami. Bym na powrót zawierzył Miłości, która szuka i znajduje. Tak, boję się, bardzo się boję odnaleźć siebie i być odnalezionym, ale pragnienie bliskości Boga jest większe. Pragnienie wydobycia się ze smutku myślenia o swoim życiu, że już nic w nim się nie wydarzy, że jedyną ulgą będzie koniec. Mam dziś kruchą nadzieję, że bezbrzeżny ból pustej przyszłości, pozbawionej miłości, przyszłości bez znaczenia okaże się wkrótce tak nieznośny, że przestanie mnie przerażać ryzyko miłości, które jako jedyne czyni moje dziś i jutro Pulsującym Sensem. Pragnieniem Życia większym od pragnienia śmierci.
 
 
Rozważanie na Wtorek II tygodnia Adwentu, rok C1
 
Przeczytaj także
Jolanta Elkan-Wykurz: Stado i zagubieni
 
Tezeusz
O mnie Tezeusz

Blog portalu Tezeusz; pod redakcją Michała Piątka Tezeusz jest portalem dla osób zainteresowanych problematyką religijną, kulturalną i społeczną. Zwracamy się jednak szczególnie ku katolikom i innym chrześcijanom, którzy pragną pogłębiania swej wiary, by móc pełniej żyć Ewangelią i owocniej świadczyć o Chrystusie w dzisiejszym pluralistycznym świecie. Wierzymy bowiem, że Jezus Chrystus jest źródłem sensu życia i zbawienia, a Kościół katolicki wspólnotą wiernych, powołaną do dawania świadectwa Bożej i ludzkiej miłości. Promujemy katolicyzm czerpiący z bogatej tradycji Kościoła, zdolny do twórczej obecności we wszystkich dziedzinach życia osobistego i publicznego oraz nie lękający się wyzwań współczesności.  Z "Misji" Tezeusza.  

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości