Teutonick Teutonick
795
BLOG

Ostatni wyjechał na wieczną szychtę

Teutonick Teutonick Górnictwo Obserwuj temat Obserwuj notkę 22

   Dziś nad ranem agencje doniosły o odnalezieniu ciała ostatniego z górników, którzy oddali swe życie w ostatniej katastrofie na KWK Zofiówka w Jastrzębiu Zdroju. Przypomnę, że to ta sama kopalnia, która jeszcze pod nazwą Manifest Lipcowy napsuła obok KWK Wujek najwięcej krwi ekipie Jaruzela, podczas gdy członkowie załóg obu tych zakładów przelewali bynajmniej nie zepsutą krew własną. To właśnie tam w grudniu 81 po raz pierwszy pluton specjalny ZOMO, wsławiony potem wyczynami z Wujka, otworzył ogień do strajkujących, to od kopalń dzisiejszej JSW rozpoczęła się, sterowana przez gen. Grubę (człowieka, który wypłynął na szerokie wody PRL-owskiej kariery łapiąc po żoninym donosie Zdzisława Marchwickiego - rzekomego wampira, co do którego dziś już mamy niemal 100-procentową pewność, że był zwykłym kozłem ofiarnym) pacyfikacja protestów robotniczych na Śląsku, a sama Zofiówka przez całe lata 80-te była prawdziwym centrum antykomunistycznego oporu w tzw. Rybnickim Okręgu Węglowym, stanowiącym nieco skromniejszą, a przede wszystkim młodszą siostrę Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego. Piszę o tym dlatego, że sam kiedyś wiązałem swoją przyszłość z owym zakładem. I chociaż życie ostatecznie potoczyło się nieco inaczej, a w wyniku dokonywanych w nim wyborów swój jedyny jak do tej pory, niezbyt długi staż przy fedrunku, jeszcze przed powołaniem w szeregi armii, miałem okazję zaliczyć w innej, dziś już nieistniejącej kopalni, to właśnie na Zofiówce, dzięki przyjaźni jaka po sąsiedzku wiązała członków mojej rodziny z osobami, które całe swoje życie były związane z tym zakładem, posiadałem swego czasu tzw. ”wejścia” - w okresie transformacji, gdy wszystko co państwowe nagle przestało się „opłacać”, niezbędne do zdobycia „intratnej” posady w budżetówce umożliwiającej niejako pełnoprawny zjazd do podziemnych czeluści.

   Na niepełnych prawach, objęci jedynie częścią tzw. przywilejów górniczych pracowali ludzie pod tzw. firmami okołogórniczymi. Tam człowiek zdobywał pierwsze górnicze szlify, ucząc się fachu od tak wyśmiewanych na „grubach” emerytów, a później także „pakieciarzy”, (których lwia część dała się swego czasu ordynarnie sfrajerzyć pewnemu „premierowi ze Śląska” i jego nieudaczno/złodziejskim pomagierom [niepotrzebne skreślić], którzy zabrali się za tzw. restrukturyzację górnictwa [więcej o tej i podobnych „reformach” TUTAJ ]), aby móc potem spróbować wystartować „pod spółkę”. Pamiętam z czasów podstawówki, gdy pod jej koniec wychowawczyni pytała męską część klasy kim będą chcieli w życiu zostać, wszyscy jak jeden mąż odpowiadali „mechanik samochodowy”. Tzw. rylami i szkolącymi się do zawodu w ostatnich klasach przeznaczonych do zamknięcia „Górniczów” się pogardzało, gówniarzeria, której wydawało się, że złapała Pana Boga za nogi zachłystywała się w owym okresie atrakcjami tzw. transformacji, każdemu wydawało się, że u prywaciarza już niebawem zarobi wielokrotnie więcej niż „na państwowym”, żyliśmy złudzeniami całkowicie nieświadomi tego co nam się szykuje. Po 15 latach kogokolwiek bym nie spotkał ze starych kumpli spośród tych, którzy nie wyjechali, każden jeden albo już zdążył załapać się na kopalnię, albo usilnie się o to starał. Tyle zostało z naszych górnolotnych aspiracji. Spośród masowo w moim pokoleniu wyszkolonych w zawodówkach mechaników samochodowych, blacharzy i lakierników nie potrafię odnaleźć nikogo kto pracowałby dziś w wyuczonym zawodzie. Rynek po prostu w kluczowym momencie okazał się być wystarczająco nasyconym. Trzeba było szukać gdzie indziej, najlepiej za granicą. To samo spotkało absolwentów tak licznie w pewnym okresie rozrodzonych wydziałów „marketingu i zarządzania”. Kto żyw na to ruszał. Tylko później okazywało się, że nie bardzo jest już kim zarządzać.

   A potem „premier ze Śląska” ze swoją kolejną reformą zabrał się również za zawodówki. Po latach nagle okazało się, że ze względu na całe rzesze odchodzących na emeryturę oraz fakt jeszcze niecałkowitego „wygaszenia” polskiego przemysłu wydobywczego, potrzeba na gwałt nowych kadr w górnictwie. I na wyścigi zaczęto na powrót dosztukowywać jakieś klasy o wydobywczo-ślusarsko-elektrycznych profilach do zespołów szkół wielojęzykowo-ogólnokształcących tudzież innych modelarsko-ekonomicznych. A niedługo potem okazało się, że w obliczu kolejnej restrukturyzacji z robotą dla tych delikwentów, którzy zdołali się na tę chwilową „hossę” załapać, może być jednak ciężko i wbrew zapowiedziom nie będzie ona zagwarantowana, a jeśli będzie, to na zupełnie innych zasadach. Tak zrobiono m. in. w JSW. Powołano jakieś nowe twory, podspółeczki, warunki pracy w których i tak pozostawały konkurencyjne wobec tych zaproponowanych przez „niewidzialną rękę rynku”. Przypominam sobie statystyki sprzed kilku lat, z których dziwnym trafem wynikało, że najlepszą średnią zarobków uzyskuje się w tych polskich powiatach (z wyłączeniem rzecz jasna zasysającej wszystko wokół niczym wyjątkowo złośliwy nowotwór, a zarazem niczego fizycznie już od lat całych nie wytwarzającej, „stolycy”), gdzie istnieją jeszcze jakieś „niezrestrukturyzowane” do imentu pozostałości po PRL-owskich państwowych zakładach. Lubin, Jastrzębie, Bełchatów, Dąbrowa Górnicza. Poza tymi enklawami zrobiono z nas białych murzynów. Zdegradowano całe pokolenie, zmuszając co bardziej przedsiębiorczych do szukania szczęścia za granicą i wypracowywania tamtejszego PKB. Oszukano nas po wielekroć, każdorazowo nakłaniając do zaciskania pasa. Tylko, że w pewnym momencie w owych pasach zwyczajnie zabrakło już dziurek. Tymczasem każdy radził sobie jak mógł.

   Ja jednak pamięć mam dobrą. Pamiętam drobnych cwaniaczków przywierających do branży węglowej na kształt pijawek. Pamiętam przypadki nieco grubszych kotów, kiedy to w wyniku powołania Kompanii Węglowej dotychczasowe spółki węglowe z wyjątkiem jastrzębskiej oraz KHW przestały istnieć, ale członkowie ich zarządów jeszcze długo po tym pobierali jak najbardziej należne im pensje, do których wysokości bynajmniej nie umywają się obecnie zwracane ministerialne dodatki do wynagrodzeń (należałoby w tym momencie zapytać gdzie Rzym, a gdzie Krym?). Pamiętam pewną „wicepremierę” obnoszącą się z wydzierganym fikuśnym kwiatuszkiem czy też innym delfinkiem, jak w nienależnym jej mundurze górniczym giba się na uroczystościach barbórkowych w rytm „Szła dzieweczka…” wraz ze swoim ryżym pryncypałem, pamiętam też jak ta sama superministra uskarża się na sektor górniczy jaka to „banda na bandzie” na tejże gałęzi gospodarki żeruje, jednocześnie nad tymże faktem, do spółki ze swoim rozmówcą – szefem służby specjalizującej się w zwalczaniu korupcji i przestępczości gospodarczej, rozkładając bezradnie ręce. Pamiętam też zalewane pokłady wraz z pozostawionym w nich sprzętem, pamiętam niszczejącą infrastrukturę naziemną. Pamiętam historię ledwo ponoć dyszącej KWK Silesia, którą chciano uratować łącząc ją z ówcześnie wzorcową kopalnią Brzeszcze, w którą zainwestowano ponadto potężne środki. Fuzja się nie udała, a Silesia nagle okazała się być rentowną pod bynajmniej niepolskim zarządem. Za to Brzeszcze niedługo potem przeznaczono do zamknięcia. Pamiętam naprawdę wiele.

   Z tych wszystkich historii przebija całkowita indolencja środowisk w teorii przynajmniej decyzyjnych, powszechna niemożność i bezmyślność, zupełny brak planowania długofalowego, beztroska i dojutrkowość. Oskarżeń mocniejszego kalibru prezentował tu tym razem nie będę. Zdam się na - jak widać także po dzisiejszych obrazkach - pracującą w pocie czoła służbę, na czele której stoi już bynajmniej nie współbiesiadnik naszej śląskiej blondie. Mam jednak też inne wspomnienia. Pamiętam wilgoć, temperaturę i pył – kamienny i węglowy, którego nie można było się pozbyć z nozdrzy i spod powiek jeszcze kilka godzin po wyjeździe na wierch. Pamiętam orkę w pocie czoła i nie tylko czoła, tachanie po kilkaset metrów nóg, kap, lutni i siatek, montaże i demontaże przy jadących taśmach, bo przecież urobek musi jechać, a fedrunek iść. Pamiętam wielokilometrowe marsze po upadach, transportowanie wydartych podziemnym lochom trafoków, budowanie tam ppoż, wreszcie leżenie pod ociosem po bitych godzinach spągowania. Pamiętam zagrożenie metanowe, pożarowe, wybuchowe, wodne, a także to wynikające z pracy w miejscach narażonych na ruchy górotworu i oddziaływanie niekoniecznie obudowanych ruchomych części maszyn. Pamiętam jak o górnikach przypominano sobie tylko przy okazji demonstracji w stolicy lub zamieszek pod dawnym jastrzębskim Szpitalem Górniczym, w którym swego czasu miałem okazję odbyć swą pierwszą hospitalizację. Pamiętam też jak przeróżne gazetowe szmatławce, przy godnym podziwu wsparciu części portali internetowych, obchodziły co roku Barbórkę szczując na górników poprzez publikowanie ich rzekomych stawek wynagrodzenia, po których wysokości śmiało można stwierdzić, że wyssane zostały z brudnego palucha, ewentualnie innej części ciała zlecającego dokonanie tego rodzaju „zestawienia” redaktora naczelnego. Dotyczyło to zresztą także innych „roszczeniowych” grup zawodowych – nauczycieli, mundurowców, innych. Ale górników, jako posiadających silne, w większości wywodzące swój rodowód z Sierpnia 80-tego roku związki zawodowe i równie silny etos – zawodowy i solidarnościowy właśnie, w owych „opiniotwórczych” środowiskach, wśród których przedstawicieli lokatorki najmujące lokal od mości pana sekretarza generalnego „największej partii opozycyjnej” mogłyby spokojnie uchodzić za święte dziewice, bano się zdecydowanie najbardziej. Napuszczano nas wszystkich na siebie nawzajem. To wszystko działo się całymi latami ze szczególnym uwzględnieniem czasów niesławnych rządów poprzedniej, słusznie minionej ekipy. Dla odmiany obecnie dziwnym trafem o „skandalicznie” wysokich zarobkach i branżowych przywilejach – czternastkach, barbórkach, bonach, przejazdach, ołówkowych i flapsach, jakoś się specjalnie nie pisze. No chyba, że są to zarobki i przywileje członków ekipy rządzącej. Rzekłbym wręcz, że trend jest odwrotny, okazuje się, że każdy ma za mało, a państwo żurnaliści zrobili się niebywale uwrażliwieni społecznie. Wniosek z tego płynie jeden. Nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, którymi dałoby się w pełni wyrazić pogardę dla przedstawicieli tego środowiska, którzy od lat jadą na tych samych, sprawdzonych, bezpieczniackich patentach.

   Ale jest jeszcze jeden typ okazji, przy których szczujne hienki z towarzystwa mości państwa-dziennikarstwa przypominają sobie nagle o ludziach uczciwej, ciężkiej roboty. I właśnie ostatni akt jednego z takich wydarzeń chyli się ku końcowi. Wzmożenie medialne na jakiś czas opadnie. Aż do następnej katastrofy. Pod warunkiem, że pochłonie ona przynajmniej kilka kolejnych ofiar. Pojedynczy przypadek wciągniętego przez „gumę” bądź też przygniecionego kolejką „kreta” raczej nikogo poza najbliższymi nieszczęsnego bezpośredniego uczestnika zdarzenia nie zainteresuje. Póki co więc wszystko wraca do normy. Naród na chwilę przypomniał sobie o heroizmie członków zastępów ratowniczych schodzących na same dno piekła, bo przecież owym poziomom, przekraczającym już nieraz 1000 m pod powierzchnią, do tego miana najbliżej. Za chwilę będą inne tematy. Komuś innemu w codziennym życiu nie dopisze szczęście – na drodze, na służbie, na nocnej eskapadzie pod dyskoteką. I tylko ci, którym dane było choć na chwilę zasmakować tego dołowego miodu, będą pamiętać o tym, że św. Barbara, mając legendarnego Skarbka za halangra czasami postanawia zabrać ku niebiosom odrobinę tego ludzkiego urobku temu samemu Panu, przed którym każdy zjeżdżający szolą w dół – nieważne: wierzący czy niewierzący – zwykł uchylać hauer wraz z sakramentalnym „Szczęść Boże”, tak jak i bywa, że czynią to przed skokiem niektórzy żołnierze wojsk powietrznodesantowych. Niech Wam szczęści chopy za wasz trud i znój, tak jak już On potrafi najlepiej.


Teutonick
O mnie Teutonick

szydercza szarańcza

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (22)

Inne tematy w dziale Gospodarka