Z niekłamanym podziwem połączonym z pewną nutką rozbawienia miałem okazję w pewien marcowy poranek obserwować wyczyny niejakiego posła Kropiwnickiego z nieocenionej platformy, zwanej przez niektórych dla żartu obywatelską (będącej w swej istocie niczym innym jak partyjną szalupą ratunkową dla przeróżnych pokrzywdzonych przez obecną kaczystowską juntę), jakich dopuścił się był on w porannym paśmie reżymowej telewizji informacyjnej. Jak można wywnioskować z tego występu ów poseł opozycji, po heroicznym boju stoczonym z ochraniającymi gmach na Woronicza pododdziałami spadochroniarzy, w których swego czasu udzielał się obecny szef ponownie jakimś cudem zalegalizowanej „Solidarności”, po którym nastąpiło porównywalne ze słynnym wyczynem Skrzetuskiego (opisywanym swego czasu przez pradziadka naszego rodzimego specjalisty od państw teoretycznych oraz budek strażniczych) przedarcie się przez linię zasieków z drutów kolczastych oraz wieżyczek (również strażniczych), przemknął się cichaczem do studia i nie zauważony prze nikogo jakby nigdy nic schował się pod stołem, aby w trakcie transmisji na żywo wychynąć spod niego niespodziewanie i - ku konsternacji redaktora prowadzącego oraz obecnych w studiu gości - zająć miejsce pośród nich, by korzystając z nadarzającej się okazji i chwilowej utraty czujności ekipy transmitującej audycję w świat, móc wygłosić do jęczącego pod kaczystowskim knutem społeczeństwa kilka chwytliwych antyreżymowych haseł.
Czego tam nie było… Po raz kolejny dowiedzieliśmy się, że oto - wbrew wczorajszym słowom miłościwie panującej ludowi zza Odry (oraz niektórym spośród przedstawicieli naszej opozycji) kanzlerin (który to kolejny „oporniacki” heroizm w wykonaniu pana posła, znanego dotąd głównie z tolerowania nielichego bajzlu – w dosłownym, nieco już zapomnianym znaczeniu tego słowa, za to najpewniej bez partyjnych koleżanek, co by nie odstraszać potencjalnej klienteli – we własnym mieszkaniu tudzież – w nieco mniej dosłownym sensie – wnioskując z wypowiedzi imć parlamentarzysty, również w jego własnej "mało rozczochranej", a także z równie mało udolnych prób dokonywania obstrukcji w pracach komisji weryfikacyjnej, zasługuje niewątpliwie na dodatkowe uznanie) w przypadku przybyszów z Ukrainy nie można stosować określania ich mianem „uchodźców” gdyż „nie na całej Ukrainie toczy się wojna”. Czcigodny pan poseł nie raczył wskazać, w którym to spośród państw afrykańskich, z których licznymi tabunami przybywają do Europy domagający się z całych sił udzielenia im wszelkiej dostępnej pomocy mężczyźni w sile wieku, toczy się wojna „na całym terenie”. W ogóle nie wskazał w którym kraju, z którego ciągną na kontynent dzielni inżynierowie i programiści, toczy się wojna. Tzn. coś tam zdaje się raczył przebąknąć o Syrii i Afganistanie, jedynie przez słynne sędziowskie roztargnienie nie zahaczając o Albanię (wymieniłby tym samym kraje nieafrykańskie, z których rekrutuje się największa liczba owych „uchodźców”), nie wytłumaczył jednak czy aby w odróżnieniu od Ukrainy są one „w całości objęte działaniami wojennymi”, czy może jednak niekoniecznie. Nie zechciał również odnieść się do encyklopedycznej definicji uchodźcy, zgodnie z którą pozostaje nim osoba udająca się w wyniku działań wojennych do kraju sąsiadującego z teatrem owych działań. Koniec, kropka. Czy raczej należałoby napisać koniec Kropka (to jedna z popularnych ksyw, dość powszechnie nadawanych m. in. w świecie ludzi kręcących się wokół fachu zwanym potocznie stręczycielstwem, względnie handlem żywym towarem).
Jednak kontynuując swój wywód w dalszej części wypowiedzi nasz dzielny poseł, zwany także żartobliwie przez niektórych pierwszym sejmowym suterenem (nazewnictwo pochodzące najprawdopodobniej od miejsca lokalizacji przedmiotowego lokalu mieszkalnego, stanowiące formę pośrednią pomiędzy suwerenem a sutenerem), ochrzcił przybyszów zza wschodniej granicy - zgodnie ze stanem faktycznym zresztą - mianem „imigrantów zarobkowych” – w odróżnieniu od „imigrantów zasiłkowych”, których w domyśle chciałby on usilnie - w imię szeroko pojętego chrześcijańskiego miłosierdzia - w idących w tysiące, jeśli nie w miliony, ilościach do Polski sprowadzić, który to ruch z pewnością „ubogaciłby” nie tylko nasze sejmowo-paprotkowe joanny (opozycyjno-żeński odpowiednik dawnego Jana z Wielowsi) w rodzaju ministropoślicy Muchy, ale także nasz rodzimy, wyssany z mlekiem matki antysemityzm, uzupełniając jego obecną, jakże wrażą – aryjską wręcz – postać nową, praktykowaną od lat w krajach zachodnich, odsłoną pod postacią tzw. „antysemityzmu uchodźczego”, który wśród naszych jewropejskich mędrców z przyczyn oczywistych może liczyć na pewną dozę zrozumienia, połączonego z przymrużeniem lewego oka, aby następnie przejść do tematycznego sedna w postaci wizyty pani kanclerz, jaką odbyła ona u nas niezwłocznie po ukonstytuowaniu się za naszą zachodnią granicą nowego-starego rządu. W mało zrozumiałej dla średnio rozgarniętego szympansa interpretacji pana posła owa wizyta miałaby dowodzić tego, że „polski rząd zabiega o naprawę stosunków, które wcześniej sam zepsuł”, co dowodzić miałoby z kolei tego, że wzorem PRL-owskich działaczy bohatersko zmaga się on z trudnościami, które sam uprzednio sprokurował. Albo jakoś tak. Zostawmy wykwalifikowanym psychiatrom przekaz polegający na próbie wmówienia szerokiej publiczności, że frau Merkel przyjeżdża do Polski dlatego, że to polskiemu rządowi zależy na naprawianiu z nią stosunków. Być może jest on spowodowany praktyką wysiadywania w poczekalni ambasady Niemiec na okazjonalną audiencję u pani kanclerz, jaką tą czynność z upodobaniem uprawiał partyjny szef pana posła wraz z innymi zaburzonymi postępującym totalniactwem kolegami.
Niemniej jednak z charakteru wizyty, jak również wyartykułowanych przy jej okazji wypowiedzi, w których pani Angela zdołała, ze ściśniętym pod kaczystowskim butem gardłem, wykrztusić wspomnianą kwestię dotyczącą uchodźców z Ukrainy oraz kilka innych gładkich sentencyjek, potwierdzając tym samym stanowisko „pisoskiego” rządu w kwestii samodzielności i autonomiczności naszego kraju w sferze chociażby reform systemu sądownictwa, wynikałoby, że to przedstawicielce naszych zachodnich sąsiadów najwyraźniej mogło w tym przypadku na jakiejś formie akceptacji ze strony polskiej wybitnie zależeć. Czy ową „akceptację” udało jej się uzyskać i czego miałaby ona dotyczyć, to już osobna para kaloszy, niemniej jednak to właśnie nazwałbym „dobrą zmianą” w porównaniu do postawy wiernopoddańczej, charakteryzującej się stylem pokłonno-pełzającym uprawianym przez poprzednią ekipę. Przytoczony ponadto przez pana posła-obstrukcjonistę (w końcu jakieś tam fizyczne, a być może również, że tak się wyrażę hmm… fizjologiczne podobieństwo na zasadzie przeciwieństwa z przepychającym się do toalety bez kolejki posłem Szczerbą zobowiązuje) Kropiwnickiego przykład „boju” jaki rzekomo miała stoczyć w ramach zaludnianej w PE frakcji grupa euroPOsłów o „niełączenie kwestii ochrony praworządności z kształtem nowego unijnego budżetu”, stanowi za to książkowy wręcz przykład owej, przywołanej przez samego obstrukcjonistę, a wywodzącej się z tradycji PRL-u, heroicznej walki z problemami, które się uprzednio samemu spowodowało. Najpierw donieść do obcych, aby potem nieudolnie zgrywać ekonomicznego patriotę, co w wykonaniu chociażby samego europosła Lewandowskiego, zwanego przez złośliwych swego czasu „Januszem Biznesu”, z marszu zakrawa na kpinę. I ów obrazek charakteryzujący sposób postępowania tego rodzaju indywiduów stanowi dzisiaj przykład prawdziwego dziedzictwa reprezentowanego na co dzień przez wspomniane towarzystwo posła, poślicy, europosła, innych europosłów, traktowanych przez JKM-a tak jak na ludzi honoru przystało, a na dokładkę różano-piterowo-huebnerowych europoślic wyłonionych po ciężkich bólach, przez które musiała owa czereda przechodzić pracując w pocie czoła dla ojczyzny (do ustalenia pozostaje gdzie miałaby być owa ojczyzna ulokowana, stąd z małej litery) w „tym-tutaj krajowym syfie”, na brukselskie stolce z ramienia partii-matki.
Inne tematy w dziale Polityka