Z górką miesiąc temu przy okazji Dnia Górnika w mediach namiętnie cytowano wypowiedzi i opinie byłego wicepremiera i ministra gospodarki za czasów koalicji AWS-UW Janusza Steinhoffa dotyczące perspektyw branży górniczej. Należałoby może w tym miejscu przypomnieć sobie kilka faktów z życiorysu tego pana skutkujących reputacją jaką zdążył sobie swego czasu wyrobić jako czołowy likwidator polskiego górnictwa.
Oficjalnie nazywało się to „restrukturyzacją”, która oczywiście żadnej branży nie zrestrukturyzowała, za to w swoim czasie zdołała zamknąć średnio co trzecią kopalnię węgla kamiennego działając - ujmując rzecz skrótowo - wg klucza „ene-due-rike-fake…”.
Osobiście byłem związany z górnictwem przez dość krótki okres w swoim życiu, jeszcze przed wcieleniem w kamasze, ale chociażby z racji miejsca pochodzenia i zamieszkania mogę poszczycić się posiadaniem niemałej ilości krewnych, kolegów, znajomych z wieloletnim bagażem doświadczeń z pracy we wspomnianej branży, zarówno tych z samych nomen omen dołów hierarchii, jak również, przynajmniej w kilku przypadkach, piastujących jedne z bardziej odpowiedzialnych stanowisk w strukturach „liniowych”, lub raczej jak w tym przypadku „dołowych” poszczególnych KWK.
Opinie, które w przedmiotowym temacie na przestrzeni lat udawało mi się od wspomnianych osób - niezależnie od zajmowanych szczebli w drabinie hierarchicznej - usłyszeć, brzmiały zgodnie. Gdyby sprowadzić je do jednego zdania brzmiałoby ono: „każdą kopalnię można uczynić nierentowną”.
Dla wzmocnienia efektu sensu powyżej przytoczonej frazy jako ciekawostkę mógłbym dodać jeszcze, że tego rodzaju sentencję potrafił w rozmowie z piszącym te słowa literalnie wypowiedzieć ładnych już parę lat temu ówczesny główny mechanik najbardziej w owym czasie dochodowej kopalni JSW.
Dziś jak widać branża pod nowym zarządem ministerialnym ma się całkiem nieźle, mowa jest o budowie nowych kopalń, nie tylko o zamykaniu starych, czego zresztą nikt w odróżnieniu od poprzedników nie zamierza czynić „na hurra” i jedynie dla zasady, że branża jest „nieprzyszłościowa”, a raczej po dokładnych analizach celowości fedrowania właśnie tu i teraz w odróżnieniu od „fachowców”, którzy z upodobaniem potrafili latami kwestionować sensowność fedrowania w ogóle.
Jak to się ma do przeszłych działań pana ministra i jego obecnych wynurzeń? Ano tak, że ta tzw. restrukturyzacja, nie będąca niczym innym jak zwykłą likwidacją łamaną przez zaoranie, stanowiła niejako, może najmniej eksponowaną, ale jednak jedną ze sztandarowych reform z drugiej połowy lat 90-tych, forsowanych przez rząd, na którego czele stał „premier ze Śląska” (co w tym przypadku również pozostaje nie bez znaczenia).
Przyjrzyjmy się zatem pozostałym „reformom” tamtej sławetnej ekipy, a raczej temu co z nich po latach zostało:
1) tzw. reforma zdrowia - po latach zamieniania Kas Chorych na NFZ i na odwyrtkę, nadal mamy to co mamy – żeby posprzątać na nowo tą stajnię Augiasza po zaniedbaniach poprzedniej ekipy, która wyrzuciła do kosza koncepcje prof. Religi, zabraknie obecnemu rządowi najpewniej jednej kadencji;
2) tzw. reforma szkolnictwa – nie do końca wiadomo czym podyktowana poza tym, że „w Niymcach też tak majo”, skutkująca prócz narosłej patologii, której najbardziej wyrazistym symbolem stały się osławione wybryki gimnazjalistów płci obojga, także, a może przede wszystkim, likwidacją szkolnictwa zawodowego, z którego po latach, wobec narastającego deficytu fachowców na rynku pracy usiłowano się chyłkiem wycofać, tworząc dla odmiany na gwałt - jeśli już zahaczyliśmy o przykład branży górniczej – pod patronatem tej czy innej spółki węglowej, klasy o profilu zawodowym w szkołach średnich.
Dziś za sprawą rządów Zjednoczonej Prawicy próbuje się w dziedzinie edukacji z lepszym lub gorszym skutkiem - całościowej oceny będzie można dokonać dopiero po kilku latach od wprowadzenia zmian - przywrócić normalność czyt. stan pierwotny;
3) tzw. reforma administracyjna – i tutaj ze względu na charakter zagadnienia pozwolę sobie rozpisać się nieco szerzej – przede wszystkim oznaczająca horrendalny przerost biurokracji, poprzez dokładanie urzędów, starostw miejskich, ziemskich i dwupłciowych, że o innych rezultatach w postaci np. chaosu kompetencyjnego, gdzie pierwszy z brzegu casus może stanowić chociażby dziedzina zarządzania stanem dróg czy wiaduktów, przez litość nie wspomnę.
Pamiętamy jak przy okazji powyższej reformy w różnych regionach kraju dochodziło do żenujących targów o granice powiatów, województw itp. Decyzje pod wpływem różnorakich nacisków załatwiano przy zielonym stoliku nie licząc się nijak z wolą mieszkańców, kreśląc mapy wg własnego widzimisię lub wzdłuż jakiegoś wyimaginowanego równoleżnika niczym swego czasu kolonizatorzy Czarnego Lądu.
Najlepszy przykład na absurdalność sposobu przeprowadzenia tej reformy stanowi przypadek Sławkowa, które to miasteczko na krótko przed jej wprowadzeniem przestało stanowić dzielnicę Dąbrowy Górniczej, by już w jej wyniku zostać od tego miasta oddzielonym granicą województwa.
Kolejny znamienny casus stanowi też sposób uargumentowania idei powstania województwa opolskiego m.in. tym, że w jego granicach szczególnie licznie występuje mniejszość niemiecka (!) i w związku z tym ze wszech miar pożądane byłoby aby owa mniejszość posiadała swoje własne, jak rozumiem autonomiczne, województwo, w którym ze względów ilościowych mogłaby znacznie skuteczniej wybierać swoich przedstawicieli np. do samorządowych władz województwa, zamiast rozpłynąć się w masie wyborców z terenów całego Górnego Śląska. W czasach współczesnych tożsama argumentacja jakoś nie zrobiła wrażenia na rządzących w przypadku mieszkańców Dobrzenia Wielkiego przyłączonego bez szczególnych ceregieli do miasta Opole, ale cóż – w końcu to władze wyznaczają tu trendy.
Zresztą od znajomych właśnie z Opola czerpałem w czasie wprowadzania przedmiotowej reformy informacje o tym jak to na demonstracje „w obronie województwa” miejscowi notable tłumnie spędzali swoje rodziny i koleżków (osób z przypadku praktycznie ciężko było na owych eventach uświadczyć) w nadziei na przyszłe synekury w strukturach nie tylko powiatu, ale i tegoż właśnie „zachowanego” województwa, będącego zresztą najmniejszym z obecnie istniejących i stanowiącego zarazem dziwaczny kadłubek przytwierdzony do woj. śląskiego, które również nie wiedzieć czemu ktoś zdecydował się taką właśnie, wprowadzającą w błąd, nazwą obdarzyć - tak jakby obejmowało ono co najmniej większą część historycznej śląskiej krainy.
I zdaje się, że podobnie jak i drastyczne okrojenie granic regionu górnośląskiego, zasługę tę, dotyczącą przyznania mu bałamutnie brzmiącego oficjalnego nazewnictwa, również możemy przypisać środowisku owego śląsko-profesorskiego premiera, który tak samo dbał w ramach „tworzenia silnych regionów” o nieporozmienianie na drobne (czyt. nieposzatkowanie) granic administracyjnych swego macierzystego Górnego Śląska, jak i o stanowiącą przez dziesięciolecia o jego sile i zamożności, wskazaną powyżej branżę, co znakomicie znalazło odzwierciedlenie w sposobie przeprowadzenia tejże jej sławetnej „restrukturyzacji”.
Cecha ta zresztą w sposób charakterystyczny ukazuje postronnym czym tak naprawdę jest środowisko, w którym obracał się i obraca nadal pan Buzek, w jaki sposób potrafi utożsamiać się ono zarówno z regionem jak i docelowo przede wszystkim z krajem, który przychodzi mu siłą rzeczy reprezentować, z jaką dbałością wypełnia ono swoją misję dopieszczania własnych wyborców.
4) wreszcie tzw. reforma emerytalna – tutaj może już jednak spuśćmy zasłonę milczenia. Co dziś zostało z projektu OFE reklamowanego wizją emerytów pod palmami, wszyscy wiemy.
Przypomnę tylko, że w każdą z tych reform wpompowano oczywiście góry pieniędzy osiągając ni mniej ni więcej jak opisane powyżej rezultaty, a skutki tych, pożal się Boże, zapędów reformatorskich odczuwalne są boleśnie do dnia dzisiejszego.
A za zmarnotrawienie (to dość delikatne ujęcie sprawy w obliczu sensu powiedzenia, że gdy słoninę się w rękach obraca, zawsze trochę tłuszczu na palcach zostaje) w ten sposób potężnych publicznych pieniędzy oczywiście nikt w żaden najmniejszy sposób do dnia dzisiejszego nie miał nawet szansy ponieść odpowiedzialności.
Co więcej, już po wcieleniu owych „reform” w życie, jedynie 3 lata po tym jak Polacy w sposób dobitny wyrazili swoją m.in. o ich przebiegu opinię, nie wpuszczając w wyniku kolejnych wyborów do parlamentu żadnej z partii tworzących przejawiającą owe reformatorskie zapędy koalicję, ów „premier ze Śląska”, już pod nowym szyldem pewnej platformy zwanej dla żartu obywatelską, zdobył na tym właśnie okrojonym i „zrestrukturyzowanym” Śląsku rekordową ilość głosów w pierwszych wyborach do Europarlamentu, co najdobitniej może po raz kolejny zaświadczać o tym, że wyborcy w naszym nieszczęśliwym kraju (za panem red. Michalkiewiczem) posiadają w swojej znakomitej większości pamięć rozwielitki.
W rezultacie ów pan mógł na przestrzeni kolejnych lat piastować w strukturach jewropejskich kolejne bardzo zaszczytne funkcje, jednocześnie potwierdzając w nowym otoczeniu, zdobytą w toku swojej dotychczasowej, jakże znamienitej działalności, reputację człowieka, który zawsze wyraża zdanie ostatniej osoby z którą dane mu było akurat rozmawiać, do tego robiąc za mędrca i autorytet „ceniony i poważany w Europie”, w pełni uprawniony do tego aby z brukselskich wyżyn gromić i pouczać maluczkich na tematy europejskie i krajowe, oczywiście każdorazowo zgodne z linią jedynie słusznej partii.
W tym procederze znalazł rzecz jasna w łonie macierzystej partii godnych siebie naśladowców, równie zasłużonych zresztą, jeśli nie bardziej, dla kraju pochodzenia, choć już z tą różnicą, że zwykle niestety nie mogących się poszczycić tytułem profesorskim.
A odbiciem tegoż zjawiska w skali mikro bywa w kraju właśnie pan min. Steinhoff. Chroń nas Panie Boże przed takimi „reformatorami”.
Inne tematy w dziale Gospodarka